Portal informacyjno-historyczny

Mural na kamienicy w Ostrowie Wlkp., fot. Stiopa/commons.wikimedia.org

FRAGMENTY pamiętnika jednego z liderów Powstania Wielkopolskiego: Wszędzie tam, gdzie dotarł zew, lud otrząsnął się z bezruchu wyczekiwania. [WIDEO]

w Historia/Historia lokalna/I wojna światowa/II RP/Książki


Zachęcamy do obserwowania strony na Twitterze

Szanowni Czytelnicy, dziś prezentujemy fragmenty pamiętnika z czasów Powstania Wielkopolskiego. I to pamiętnik nie byle kogo, bo jednego z liderów powstania.

„….Wiele kłopotu sprawiała dyr. Frankowskiemu okoliczność, że przewody telefoniczne — zwłaszcza te, które prowadziły ku frontowi — często bywały przerywane i do czasu naprawy trzeba było łączyć się okólnymi drogami. Naprawy dokonywał we własnym zakresie przy pomocy kolumn robotniczych, jakie stawiłem do dyspozycji.— Kiedy pod Obórką w ciągu jednego dnia trzykrotnie przerwano przewody — zabrakło mu cierpliwości i zaraportował mi stan rzeczy. Jasnym było, że nie czynią tego ani powstańcy ani też ludność polska, która dała ochotnika na front; sprawcami tych uszkodzeń mogą być jedynie koloniści niemieccy.

W przeciągu kilku godzin żandarmeria moja sprowadzała około 30 kolonistów spod Obórki — na plac koszarowy. Zapytani o powód niszczenia drutów, tłumaczyli się, że to nie ich wina, że to chyba gęsi — wracając z wody do zagród — wpadają na przewody i rwą je. Kazałem więc kolonistom pozostać na placu koszarowym i ćwiczyć marsze oraz biegi, by nie marzli. Tymczasem kazałem sprowadzić z ich zagród wszystkie gęsi do koszar i sporządzić dokładną ich ewidencję co do ilości i wagi, a także sprawdzić czyją są własnością. Następnie poleciłem wszystkie sztuki zabić i sprzedać na targu po obowiązującej cenie rynkowej. Handel szedł jak po maśle, gdyż po pierwsze: „dobra gęś nie jest zła” — jak twierdzą filozofowie, a po drugie: był to towar dawno nie widziany na rynku gnieźnieńskim — istny „rarytas” — jako że koloniści bojkotowali nasze targi już od początku grudnia.

Po kilku godzinach każdy z czekających gospodarzy otrzymał pieniądze za swoje gęsi. Na pożegnanie pocieszyłem ich, że nie będą mieli teraz kłopotu z dożywianiem ptactwa, a pan dyrektor poczty z ustawiczną naprawą przewodów telefonicznych. Gdyby przypadkiem dla odmiany — pomysł rwania drutów lub obalania słupów telegraficznych wpadł do łba jakiejś…krowie — to musiałbym tak samo całą rogaciznę skazać na karę śmierci! Niech więc lepiej sami na swoje bydło uważają! Zrozumieli mój żart i odetchnąwszy z ulgą — opuścili cało i zdrowo teren koszar. Od tej pory już więcej żadne „zwierzęta domowe” nie psuły drutów ani humoru kochanemu dyrektorowi.

Miałem do czynienia — osobiście — z jednym jeszcze wypadkiem zrywania przewodów telefonicznych na froncie. Było to jesienią 1919 r.— w jakieś 14 dni po zdobyciu Bobrujska. Leżeliśmy w miejscowości Berezino, zamieszkałej prawie wyłącznie przez Żydów. Nie potrzebuję udowadniać, że na każdym kroku sprzyjali oni bolszewikom. Połączenia telefoniczne z dywizją w Bobrujsku — zarówno nasze jak i artylerii — rwały się już drugą noc, pomimo że nie ostrzeliwano nas tak jak naszych poprzedników, których zluzowaliśmy. Nad ranem zwołałem na łączkę za wioską całą gminę żydowską obojga płci od 10—80 lat. Jeden z moich sanitariuszy trzymał gruby i długi sznur w ręku, a ja oznajmiłem zebranym, że jutro powiesi się dziesięciu z nich, pojutrze dalszych dziesięciu i tak codziennie tę samą liczbę — najpierw mężczyzn, później kobiety. Taki mam rozkaz.— „Jesteśmy Poznaniaki — zwani przez was „germańskie wojsko” — wiecie, chyba że germany „akuratnie” wykonują rozkazy” — mówiłem. Kiedy krzyk i lament przycichł trochę — wytłumaczyłem Żydom, że powodem takiego rozkazu jest okoliczność, że bolszewickie szpiegi niszczą w ciągu nocy urządzenia telefoniczne. W rękach tubylców leży możność uratowania życia tylu niewinnych osób. Jeżeli będą co noc czuwać wzdłuż przewodów i druty już więcej nie ulegną zerwaniu, to będę mógł prosić w dowództwie o odwołanie egzekucji. Odtąd przez długi czas telefoniści w dywizji wiedli spokojne życie ku niemałemu zdziwieniu gen. Konarzewskiego, który poprzednio był już poważnie zaniepokojony trudnościami utrzymania stałych połączeń z linią…”.

(…)

Późnym wieczorem udałem się wprost do domu i na wpół przytomny ze zmęczenia rzuciłem się do łóżka. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że za chwilę wybije godzina narodzin Nowego Roku. To też z przerażeniem prawie wyskoczyłem z łóżka na odgłos salw karabinowych, grzmiących z wszystkich stron miasta przy równoczesnym wariackim ryku chłopstwa. Czyżby Niemcy nagłym wypadem sforsowali Trzemeszno i wpadli do Gniezna?! Dopiero kiedy niedaleko domu przyłapałem „podgazowanego”, jak zwykle, Jerzaka strzelającego bez przerwy w powietrze, drab ten wyjaśnił mi, że to przecież witają „po wojskowemu” Nowy Rok. Co tylko mozolnie obliczaliśmy z Watschonem szczupły zapas nabojów, rozważając, ile sztuk na głowę wolno nam wydać powstańcom idącym na wyprawę inowrocławską, a tu mi pod oknem wystrzelano może kilka tysięcy!

Około 7 godziny w dzień Nowego Roku 1919 byłem już w koszarach. Meldują mi, że wyśledzono sierżanta, który podczas pertraktacji w Zdziechowie zabił powstańca120 i że trzymają go z osobna pod kluczem, bo stanowczo należy zatrzymać go i „zakatrupić!”121 Pociąg dla jeńców stoi już pod parą. Obserwuję, że wśród uzbrojonych powstańców, przechadzających się gromadkami po dziedzińcu koszar, panuje rygor i spokój. Młodzież ćwiczy na placu musztrę. Komendanta Kittla nigdzie nie ma, a czekają na niego, bo najwyższy czas, by transport odjechał. Nakazuję więc wyprowadzenie jeńców. Oficerowie wychodzą hardzi i sztywni, ustawiają się w szeregi; żołnierze natomiast przedstawiają dosyć wesoło usposobioną i zupełnie niezdyscyplinowaną zgraję. Ostrą komendą zaprowadzam wśród nich porządek. Następnie przemawiam krótko wyliczając zbrodnie popełnione przez Niemców w Belgii i Królestwie, zdewastowanie północnej Francji, zatapianie pasażerskich i handlowych okrętów, napady Zeppelinami na nieobwarowane miasta, wytruwanie przeciwników gazami — a teraz — w ostatniej chwili próbę przeciwdziałania traktatom, które przyznały Polsce części ziem, zrabowanych kiedyś przez Prusaka. Niebawem wrócą do swej ojczyzny, lecz niech nie ważą. się podnieść kiedykolwiek ręki do walki z Polską! — „Moi rozgoryczeni ziomkowie” — mówiłem — „żądają zadośćuczynienia za zamordowanie powstańca. Winowajca jest — jak wiecie — zamknięty osobno pod kluczem. Wyprowadzić go!” Następne chwile oczekiwania były dla mnie nadzwyczaj ciężkie. Zwycięży mój autorytet, czy też w obliczu jeńców niemieckich nastąpi bunt przeciwko memu zarządzeniu? Kiedy przyprowadzono go — bladego jak ściana — rzekłem: — „Nam wystarczy ta zemsta, że musicie jechać razem z mordercą. Wprowadzić go do szeregu!” Posłuch był. Odetchnąłem w głębi serca. Widziałem też radość, błyszczącą w twarzy niejednego z obecnych. W ostatniej niemal chwili przed odmarszem jeńców na dworzec zwróciłem uwagę na to, że są oni jeszcze w prawie kompletnym rynsztunku: 400 hełmów stalowych122, tyleż plecaków123, grubo wypchanych bielizną, tyleż płaszczy i koców oraz par butów zapasowych124! Niepodobna ich tak wypuścić. Padają krótkie komendy: Plecaki zdjąć! Hełmy zdjąć! Czapki wdziać! Cztery kroki naprzód marsz! W czwórkach na lewo zachodź! W kierunku dworca marsz!

Niewielka garść powstańców gnieźnieńskich, około 30 ludzi pod komendą sierż. Bojanowskiego eskortowała jeńców do Poznania126, gdzie witano ich okrzykiem: Gniezno! Sczaniecki niech żyje! — Z raportu eskorty dowiedziałem się, poza tym, że w Poznaniu wstrzymano transport do czasu, gdy nadejdzie wiadomość o powrocie księdza Zabłockiego i Skwerensa z Bydgoszczy, oraz że odebrano oficerom konie, dołączone z Gniezna do transportu jako wylegitymowaną własność osobistą jeńców. Zabrano im je dlatego, że u wszystkich prawie oficerów znaleziono ukryte rewolwery, chociaż na pozór oddali całą posiadaną broń w Zdziechowie.

Po odejściu transportu jeńców zwołałem starszyznę do kasyna. Ilu ich było? Jakie ich wszystkich nazwiska? Nie znałem wówczas i po dziś dzień nie pamiętam nawet połowy nazwisk. Wszyscy pełni zapału. Był tam Cyms128, Szaliński, Grabiński, dyr. Frankowski, Różakolski, Stabrowski, Osmólski, Watschon i wielu innych. Komendanta Kittla ciągle jeszcze brak. Brak też map, chociażby orientacyjnych; moich własnych nie mam na razie pod ręką. Dostaję jedynie z jakiegoś niemieckiego atlasu dla szkoły ludowej wydartą kartę „prowincji poznańskiej”. Musi mi ona wystarczyć w następnych, tak ważnych dniach dla orientacji w rozmaitych strategicznych poczynaniach.
Przedłożyłem zebranym konieczność wyprawy celem zdobycia Inowrocławia i kazałem poczynić przygotowania na dłuższy wymarsz tak pod względem wyekwipowania oddziałów, jak też i aprowizacji. Komendantowi dworca Grocholskiemu poleciłem mieć w pogotowiu dwa pociągi celem odwiezienia oddziałów. Dyrektor poczty miał wezwać Powidz i Witkowo, by tworzące się tam oddziały ruszyły zaraz wzdłuż „granicy” na Kruszwicę, rozbrajając napotykane po drodze drobne posterunki pruskie. Anders nie miał wracać ze Żnina do Gniezna, lecz podążyć przez Barcin — Pakość, aby stanąć na północ od Inowrocławia. Ponadto kazałem wezwać najbliższe oddziały legionowe w Kole i Włocławku, by od dnia 3 stycznia zapuściły się w lasy pod Gniewkowem — uniemożliwiając przedostanie się tą drogą ewentualnych posiłków niemieckich z Torunia — i aby w dniu 5 stycznia natarły na Inowrocław od wschodu.

Jak już wspomniałem, od wczesnego rana panował ożywiony ruch na placu koszarowym. Formowały się na wyprawę inowrocławską oddziały marszowe. Przygotowuje się tabor dla nich, a więc żywność na 5 dni, kuchnie polowe i jaszczyk z amunicją (jak jej mało!). Lekarz dr. Kruszka, który wraz z dr. Dreckim zgłosił się jako ochotnik w koszarach, pojedzie z wyprawą, zabierając wóz sanitarny.

Pierwszej grupie, już gotowej do wymarszu, w sile około 300 ludzi pod dowództwem Cymsa i Bittnera wyznaczam następujące zadania: zabrać po drodze gotowych do wyprawy trzemeszniaków i podjechać pociągiem dalej aż pod Mogilno, zagarnąć je i ruszyć dalej na
Strzelno. Spotkają tam oddziały powstańców z Witkowa i Powidza, którzy zachodzą Strzelno od południa. Miasto ma silną i zdyscyplinowaną załogę z energicznymi oficerami. Będzie ciężka rozprawa przy zdobywaniu. Trzeba zajść od wschodu, gdyż stamtąd Niemcy nie spodziewają się ataku. W okolicy Kruszwicy znajdą ochotników, których trzeba będzie uzbroić; może uda się to zrobić przy pomocy ewentualnej zdobyczy z Mogilna i Strzelna. Na Inowrocław uderzą od strony południa tj. na koszary artylerii.

Druga grupa w sile 200 „chłopa” pod Bojanowskim wyruszy po odebraniu meldunku, że Mogilno zdobyto i podjedzie na pół drogi do stacji Janikowo. Jest to bowiem wieś silnie obwarowana przez „Grenzschutz”129. Zatrzymują tam pociągi i rewidują pasażerów na przesmyku pomiędzy jeziorami. Próba wjechania na dworzec i zdobycie go jednym zamachem wypadłaby co najmniej bardzo krwawo. Lepiej jest za dnia jeszcze podejść na linię jezior po obu stronach toru i w bezpiecznej odległości od strzałów demonstrować swą obecność zwłaszcza ku północy. O zmroku gros sił ruszy marszem okalającym na południe, by w przeciągu 4 godzin stanąć na wschód od stacji. Tymczasem pozostały słabszy oddział roznieci na szerokiej przestrzeni ognie obozowe, podtrzymywane przez ludność cywilną, a sam, skoro zapadnie zmrok, rozpocznie upozorowany, lecz zawzięty atak wzdłuż grobli toru kolejowego, koncentrując na sobie całą uwagę niemieckiej załogi. Ma przestać strzelać dopiero z chwilą, kiedy wypuszczone rakiety wskażą mu, że główny oddział po odbyciu marszu okalającego rusza do ataku. Zdobywszy Janikowo batalion idzie wzdłuż toru kolejowego na Inowrocław i uderza od zachodu na dworzec i koszary piechoty.

Oddział konny w sile 30 ludzi pod Chełmickim pójdzie na Pakość, dotrze do toru kolejowego Inowrocław — Bydgoszcz, rozkręci szyny i uniemożliwi niesienie pomocy Inowrocławowi od strony Bydgoszczy. Na swej drodze natknie się na oddział Andersa idący od Żnina. Razem będzie ich prawie setka, a zatem będą mogli stawić czoło nawet silniejszym atakom niemieckim. Te wszystkie, zasadniczo dosyć szczegółowe, dyspozycje mogłem wydać dzięki informacjom o rozlokowaniu sił niemieckich, zdobytym podczas mej jazdy z Gdańska do Gniezna.

Po odprawie udałem się na nabożeństwo w tumie św. Wojciecha. Pierwszy raz jako wolny obywatel na uwolnionym od wroga skrawku ojczyzny! Tłum wierny przepełniający starą, wspaniałą świątynię odczuwa tę samą radość i dumę, bo oczy iskrzą się ludziom lub zachodzą łzami wzruszenia, a głowy pochylają się w kornej modlitwie dziękczynnej. Pod koniec mszy św. wybucha z tysięcy piersi wezbranych uniesieniem potężny śpiew: „Boże, coś Polskę”.

Do komendy napłynęły tymczasem pomyślne wiadomości ze wszystkich stron. Wszędzie tam, gdzie dotarł zew telefoniczny Frankowskiego: „Gniezno ruszyło! Nie oglądać się na Poznań, lecz działać!” — lud otrząsnął się z bezruchu wyczekiwania. Odgłos strzałów armatnich pod Gnieznem i wieść o jego zupełnym oswobodzeniu — podziałały cudownie. Zaraz wieczorem 30 grudnia dr. Kuliński130 z dzielną garstką około 40 ludzi — rozbroił w Wągrowcu batalion Grenzschutzu i zdobył 5 ckm, 4 lkm oraz cały tabor. Rogoźno, Gołańcz, Kcynia, Żnin i inne miasteczka pozbyły się również szybko „opieki” zaborcy.

Teraz wpływały telefoniczne raporty, gdzie powstańcy gromadzą się i w jakiej liczbie. Proszą o dyrektywy, a zwłaszcza karabiny i amunicję. Telefonowali już do Poznania, lecz tam nie chcą nic wiedzieć o ruchawce i nie chcą, czy też nie mogą, przysłać im naboi. Każę im przeprowadzać ścisłą obserwację pobliskiej strefy kolonizacyjnej, uformować zwarte kompanie, urządzać wypady na posterunki niemieckie, gdzie na pewno jest broń i amunicja; własnej mają oszczędzać. Oddziały, które lada dzień wyruszą z Gniezna, przywiozą im w zapasie tak karabiny jak też amunicję, a w razie potrzeby natychmiast wyślę pomoc. Łżę na czym świat stoi, lecz pocieszam ich, pobudzam ich energię.
O wrześniakach dowiaduję się jedynie tyle, że minęli Żnin. Dalszych wieści o nich nie mam. Anders w Żninie, zasilony przez ochotnika, jest gotów wyruszyć 2 stycznia przez Barcin na Inowrocław tak zresztą, jak się z nim umówiłem podczas wspólnej pogoni w dniu 30 grudnia.
O Mogilnie krążyły najsprzeczniejsze wieści. Żołnierze niemieccy podczas mej jazdy z Gdańska twierdzili, że miasto to, jakkolwiek silnie obsadzone przez Grenzschutz przejdzie zapewne wkrótce w ręce polskie; załoga tamtejsza na pewno nie będzie chciała bić się z powstańcami. Było więc dla mnie zagadką, dlaczego Mogilno nie oswobodziło się samo do tej pory, podobnie jak to zrobiły inne miasta. Oczekiwałem, że lada chwilę otrzymam od Cymsa pomyślną wiadomość o zdobyciu tego miasteczka.

Po powrocie z nabożeństwa zabrałem się do wielu niecierpiących zwłoki prac w zastępstwie wciąż jeszcze nieobecnego komendanta. Jedną z najpilniejszych była sprawa uzbrojenia i amunicji, a zwłaszcza reparacji kulomiotów, gdyż dobre zabrali wrześniacy, wszystkie pozostałe były uszkodzone. Watschon i Andrzejewski — już za Niemca pracowali w zbrojowni — dokazywali cudów w tym dziale przez następne dni. Wypada także wspomnieć o ofiarności starego Nakulskiego, który bezinteresownie przysłał nam swego syna wraz z całą czeladzią wyuczonych rusznikarzy do tej tak paląco nagłej pracy.

Poza tym zarządziłem organizację wewnętrzną w garnizonie. Zwolniłem sierż. Stabrowskiego z komory na jego własną prośbę, uzasadnioną tym, że ma za dużo pracy w Straży Ludowej. Na jego miejsce wyznaczyłem Graneckiego i Czerkowskiego, kuchnią i aprowizacją mieli zająć się Smętkowski i Ratajczak, warsztatem zbrojowni Andrzejewski, na płatniczego poszedł Neuman, piekarnię miał dalej prowadzić Skrobarski, magazyny żywnościowe Siwiński. Stajnią pułkową będzie zajmował się Gruszczyński senior.

Utworzenie oddziału policji i żandarmerii na miasto i powiat, ograniczenie godzin wyszynku, wydawanie przepustek na wolny wyjazd do Niemiec, przepustek na wieś, nakazy zatrzymywania kolejowych transportów o charakterze wojskowym, idących do Niemiec — wszystkie te sprawy waliły się na mnie, a przy tym był także konieczny przegląd koszar i żołnierzy. Dzień minął jak z bicza trzasnął.

 

Najważniejszą w tym dniu rozmowę odbyłem z Walczakiem. Była to gwiazda na firmamencie naszego powstania, która zabłysła krótkim, lecz nadzwyczaj silnym światłem w decydującym momencie, by wkrótce przepaść w ciemność i prawie że w zupełną niepamięć. Z legitymacji był członkiem Centralnej Rady Żołnierskiej w Berlinie; czy i jak działał w Poznaniu — nie wiem. Do Gniezna przybył motocyklem w dniu 28 grudnia 1918 roku rano i porwał garść ludzi (30—50) na koszary. Umiejętnie wywołał rozdźwięk pomiędzy załogą niemiecką a jej oficerami, tak że wystarczyła natarczywa demonstracja ze strony polskiej, by bez rozlewu krwi rozbroić pułk niemiecki i zająć koszary piechoty. Drugie koszary w Gnieźnie (dragonów) wzięła prawie ta sama garść ludzi 29 grudnia między 2—5 godziną.

Fragment książki „Z LUDEM WIELKOPOLSKIM PRZECIW ZABORCOM. Wspomnienia, Wojciech Jedlina-Jacobson, Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Znamienity pamiętnik z czasów Powstania Wielkopolskiego. I to pamiętnik nie byle kogo, bo jednego z liderów powstania w północnej części kraju – nie tylko Wielkopolski, bo zakusy Jacobsona sięgały znacznie dalej.

Autor zamyka opisywane perypetie powstańcze w ramach czasowych od grudnia 1918 do połowy lutego 1919 roku. Opowiada, jak będąc jeszcze oficerem niemieckim, trafił w szeregi powstańców, jak objął zwierzchnictwo nad powstańczym „pospolitym ruszeniem” w Gnieźnie i jak zarządzał operacjami powstańców na terenach na północ od Gniezna. Przy czym wszystkie te funkcje sprawował nieformalnie. Jako że działał poza strukturami Naczelnej Rady Ludowej, nie musiał podporządkowywać się jej zarządzeniom i kursowi polityki pójścia na ugodę z Niemcami (co z satysfakcją przyjmować miał formalny komendant Gniezna).

Swoje wspomnienia Jacobson kończy krótkim podsumowaniem. Ocenia zdarzenia, których był uczestnikiem, w kontekście efektów, jakie udało się osiągnąć. Sporo uwagi poświęca „czynnikowi ludzkiemu” – tak pod względem statystyki, jak i sprawowania. Sprawowania nie zawsze tak bohaterskiego i zorganizowanego, jakby mogło się zdawać.

Dr Wojciech Jacobson podzielił całość swoich wspomnień na cztery części. W pierwszej ukazał swoje ostatnie tygodnie w szeregach wojsk niemieckich jesienią 1918 roku, panujące wówczas nastroje oraz sytuację Polaków w jej szeregach. Druga część obejmuje udział autora w Powstaniu Wielkopolskim na terenie Gniezna oraz północnej Wielkopolski. Część trzecia traktuje o udziale autora w wojnie polsko-bolszewickiej 1919–1920. Ostatnia, czwarta, stanowi swego rodzaju załącznik i dotyczy różnych zagadnień z okresu Powstania Wielkopolskiego, takich jak: działania kontrwywiadowcze, zdobycie pociągu pancernego pod Rynarzewem, relacje z gnieźnieńską Strażą Ludową czy stosunek kolonistów niemieckich do powstania z opracowania dra. Bartosza Kruszyńskiego.

Wojciech Jedlina-Jacobson (ur. 14 kwietnia 1885 roku w Starogardzie Gdańskim) – major, lekarz, pisarz, żołnierz, patriota. Zmarł 9 października 1961 roku w Anglii.

(315)

Chcesz podzielić się z Czytelnikami portalu swoim tekstem? Wyślij go nam lub dowiedz się, jak założyć bloga na stronie.
Kontakt: niezlomni.com(at)gmail.com. W sierpniu czytało nas blisko milion osób!
Dołącz, porozmawiaj, wyraź swoją opinię. Grupa sympatyków strony Niezlomni.com

Redakcja serwisu Niezłomni.com nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zawartych w komentarzach użytkowników. Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu.
Jednocześnie informujemy, że komentarze wulgarne oraz wyrażające groźby będą usuwane.
Ładowanie komentarzy Facebooka ...

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

*

Korzystając z formularza, zgadzam się z polityką prywatności portalu

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Idź na górę