Wojenna zawierucha uczyniła życie utalentowanego sportowca Henryka Zgudy pasmem tragicznych i szczęśliwych zdarzeń, które złożyły się na niezwykłą epopeję.
Wojenna zawierucha uczyniła życie utalentowanego sportowca Henryka Zgudy pasmem tragicznych i szczęśliwych zdarzeń, które złożyły się na niezwykłą epopeję. Zguda zaczyna swą opowieść od przedwojennego Krakowa. Mówi o życiu w ubogim domu koło dworca, o beztroskiej młodości i o sportowym współzawodnictwie. Był bowiem zapalonym pływakiem i waterpolistą, osiągając w tych dyscyplinach bardzo dobre wyniki.
A potem wybuchła wojna i Zguda, oskarżony o działalność polityczną, rozpoczął więzienną wędrówkę po obozach Auschwitz, Buchenwald, Flossenbürg i Dachau. Podkreśla, że mógł zginąć wielokrotnie i że przeżył cudem, często dzięki napotkanym przyjaciołom. Jednak nie skupia się tylko na tym. Nawet chętniej wspomina epizody, które pozwalały oderwać się od upiornej, obozowej rzeczywistości.
Życie sportowca we wczesnym PRL-u nie było złe, ale gdy system zaczął zaciskać pętlę, lepiej było uciec. I tak zaczął się ostatni, amerykański etap historii Henryka. Do nowego świata Zguda przypłynął, nie znając zupełnie języka angielskiego, jednak w odnalezieniu swego miejsca pomogło mu znów pływanie. No i przyjaciele – w ich gronie Jerzy Kosiński. Dzieje Henryka spisała Katrina Shawver – dziennikarka, która poznała go przypadkiem. Na podstawie wspomnień i szeregu rozmów z samym Zgudą, a po jego śmierci – z jego żoną, stworzyła portret człowieka nietuzinkowego i opis jego równie barwnych i zagmatwanych losów, jakie stały się w XX wieku udziałem wielu Polaków.
Gdy weszliśmy, zabrali nam nasze nazwiska, nadali numery i poszliśmy do umywalni, gdzie dostaliśmy ubrania więzienne – koszule, spodnie i buty, które natychmiast nam ukradziono. Musieliśmy je ukraść z powrotem. Buty składały się z drewnianej podeszwy ze skórzanym paskiem na górze. Nie było skarpetek. Ogolili nam głowy. Potem poszliśmy do fotografa. Głowa oparta o pręt wystający ze ściany. Z lewej. Z prawej. Z przodu. Bach, bach, bach, załatwione w trzydzieści sekund.
Wiesz, wtedy jeszcze nie robili tatuaży. Dlatego robili zdjęcia. Kiedyś myślałem o tym, by wydać dziesięć dolarów, by mieć wytatuowany numer – ładny i schludny. Wiesz, ludzie chcą je zobaczyć. Zawsze są zawiedzeni, kiedy pokazuję pusty nadgarstek, tak jakbym faktycznie tam nie był. Ale zmieniłem zdanie. Zapomnijmy o tym. Nie potrzebuję tatuażu, by wiedzieć, gdzie byłem. Powiem ci zabawną historyjkę o esesmanach i ich tatuażach.
Niemcy myśleli, że są bardzo sprytni. Wielu esesmanów i innych Niemców miało wytatuowaną pod lewą pachą grupę krwi, by w razie zranienia można było przetoczyć nieprzytomnemu żołnierzowi właściwą krew. Ale po wojnie żałowali tych tatuaży. Gdy Amerykanie albo Rosjanie zatrzymali jakiegoś Niemca i podejrzewali, że był w SS, wystarczyło, że kazali mu podnieść rękę, aby się upewnić. Rosjanie przeważnie od razu ich zabijali.
Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Wiesz, historycznie ich podziwialiśmy, ale oni nami pogardzali. Gdy golili głowę, bolało piekielnie, bo nie przejmowali się tym. Powiedziałem – golili, ale golarki zużywały zbyt dużo prądu, więc zamiast nich używali nożyczek. Bycie fryzjerem w obozie to była dobra robota – pasowałaby mi.
Po wykonaniu zdjęć poszliśmy prosto do bloku 11 na kwarantannę. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to blok śmierci.
Blok 11 znajdował się naprzeciwko bloku 10, jakby po drugiej stronie dziedzińca. Bloki te były dwukondygnacyjnymi budynkami z cegły. Okna wychodzące na dziedziniec były zasłonięte – zamurowane cegłami albo zabite deskami, więc nie było nic widać. Blok 10 był blokiem eksperymentalnym. Przez te okna usłyszałem żydowskie dziewczynki wołające matkę i babcię. Otwór w osłonie okna był skierowany w górę, widać było tylko niebo.
– Mamo! Mamo! Pomóż mi! Pomóż mi!
Tu Henryk wzruszył ramionami i rozłożył ręce.
– Ale co mogłem zrobić?
Kapo stojący na czele bloku 11 był wielkim facetem. Był mistrzem bokserskim wagi ciężkiej z Holandii, był mistrzem bokserskim Poznania. Był też pływakiem… Nie najlepszym, ale znał mnie. Jego obowiązkiem było trzymanie nas z dala od okien. Rozmawialiśmy trochę.
Co kilka godzin kapo Jakub mówił:
– Wszyscy razem na środek sali, nie podchodzić do okien. Zostańcie tam .
Wraz ze strażnikami pilnował nas z kijem w ręku, byśmy tam pozostali. Słyszeliśmy esesmanów chodzących lub śmiejących się na dziedzińcu. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że na dziedzińcu jest ściana, przy której rozstrzeliwują więźniów.
Esesmani przychodzili i krępowali ręce więźniów drutem za ich plecami. Inny esesman też tam stał, choć nieraz chodził, śmiał się i rozmawiał z innymi esesmanami. Nie słyszeliśmy wystrzałów – brzmiało to bardziej jak spfft. Kapo Jakub wyjaśnił mi, że używali czegoś w rodzaju pistoletu do wstrzeliwania gwoździ – tak Niemcy oszczędzali amunicję. Strzelali w tył głowy. Czasem skazańcy krzyczeli. Niektórzy ginęli w milczeniu, niektórzy zdołali wykrzyknąć: „Niech żyje Polska!”.
– Więc jak się stąd wydostaniemy? – zapytałem Jakuba.
– Czy wiesz, co to za blok? To blok śmierci. Na zewnątrz zabijają więźniów. Zabijają ich każdego ranka i wieczora przed tą ścianą na dziedzińcu. Zabijają za każdym razem dziesięciu, pięciu, jednego, dwóch lub trzech.
Udało mi się jakoś zachować złote pióro w drodze z Montelupich. Powiedziałem mu, że mam złote pióro. Chcesz? Dam ci je.
Kapo Jakub podszedł ze mną do okna i wskazał na komin krematorium, który piekielnie dymił. – To jest jedyny pewny sposób wydostania się stąd – powiedział.
– Pewnie, że chcę. Teraz słuchaj, coś ci powiem. Zawsze kiedy kierownik komanda pyta o robotników, obojętnie jakich, mów mu, że jesteś najlepszy. Zapamiętałem to.
Po kwarantannie zostaliśmy przeniesieni do innych bloków. Pierwszego dnia na stałym bloku najstarszy Niemiec z tego bloku wygłasza przemówienie do nowych więźniów.
Dwustu nas stało na baczność. Musieliśmy sprawiać wrażenie, że słuchamy i rozumiemy, tak jakby sam Bóg stał przed nami i przemawiał. Więźniowie i wieśniacy, którzy nie znali niemieckiego potrząsali tylko głowami, stojąc z założonymi rękami.
Nadzorca zaczął przemowę od słów: „Jest tylko jedna droga do wolności. Musicie podążać za tymi kamieniami milowymi.” Wyszczekiwał numer, nim wymienił każdy z kamieni milowych. „Jeden! Posłuszeństwo.” Bang! Walnął kijem w pryczę. Gdy Henryk powiedział „bang”, uderzył w stół ogrodowy, aż wszystko, co na nim leżało, natrzęsło się. Podskoczyłam od nagłego hałasu, tak jak zrobiliby to po przerażeni ludzie w baraku. „Dwa! Pilność.” Bang! Walnął znów kijem w stół. Liczył dalej. „Trzy! Uczciwość.”
Łup! Walnął kogoś kijem w głowę. Mocno. „Cztery! Porządek.”
Łup! Ktoś inny dostaje po głowie. Po wymienieniu każdego kamienia milowego uderza albo kopie kogoś nowego. „Pięć! Czystość. Sześć! Poświęcenie. Siedem! Prawdomówność. Osiem! Trzeźwość”. Mówiąc, chodził po baraku z długim kijem w rękach, zadowolony z siebie. Te kamienie milowe były słynne. Na każdym bloku wisiała tablica z nimi. Gdy zrobiło się coś nie tak, esesmani kazali je powtarzać. Wieśniacy tylko potrząsali głowami i stali z założonymi rękami. Nie rozumieli po niemiecku. Dostawali po łbie za to, że byli głupi. Pamiętam te kamienie milowe bardzo wyraźnie. Następnie rozkazuje: Macie być czyści. Możecie korzystać z toalety przez godzinę dziennie. Bez wody, tylko godzinę dziennie. Wylicza kolejne zasady. Niemcy nie zapewniają możliwości, by się umyć. Potem nauczyłem się, że im czystszym się jest, tym dłużej się żyje. Niemcy lubią czystość.
Rano esesmani budzą nas. „Schnell, schnell, raus, raus”. Wychodzić, szybko, szybko.
Mamy pięć minut na to, by trzystu facetów skorzystało z latryny i stanęło na zewnątrz w równej formacji. Apele, były wcześnie, przed szóstą rano. Każdego ranka strażnik liczy: Eins, zwei, drei, vier… Scheiber (pisarz blokowy) woła: Mam dwustu więźniów na
liście. Rapportführer (raportowy) odpowiadał: Mam tylko stu siedemdziesięciu ośmiu. Brakuje dwudziestu dwóch. Kapo brał kilku więźniów i wracał do bloku. Kazał więźniom po kolei wyciągać brakujących dwudziestu dwóch – wszystkich zmarłych w ciągu nocy – i układali ich zwłoki na stosie. Każdego ranka leichenträger (tragarze zwłok) przychodzili z wózkami i wywozili poranny stos trupów. Wiesz, Niemcy nigdy nie dotykali trupów. Więźniowie chwytali zwłoki za nogi i ciągnęli je w stronę wózka. Drugi więzień chwytał je pod ramiona i wrzucali je na stos trupów na wózku. Potem słyszeliśmy, jak pisarz meldował raportowemu: „Stan się zgadza”. Dopiero wtedy mogliśmy się rozejść do wyznaczonych prac.
Katrina Shawver – dziennikarka z ponad dwudziestoletnim stażem. Przez pierwsze jedenaście lat pracowała dla „The Arizona Republic”. Przygotowując cykl artykułów dla tej gazety poznała Henryka Zgudę, jego historia na tyle ją zafascynowała, że postanowiła napisać książkę, za którą otrzymała wiele prestiżowych nagród:
2018 Polish Heritage Award from Polish American Congress of Arizona
2018 Arizona Authors Association Literary Contest – First Place for Published Nonfiction
2018 IBPA Benjamin Franklin Award – Silver for Biography
2017 The Wishing Shelf Book Awards (UK) – Gold for Adult Non-Fiction
2018 Reader Views Literary Awards – Winner in Four categories:
First Place Biography, First Place Regional, Best Nonfiction Book of the Year,
Best Regional Book of the Year
2018 Feathered Quill Book Award – Second Place for Historical
2017 Advice Books (Italy) – Voted Best of 2017
(1167)