Sven Hassel i jego towarzysze zostają rzuceni w wir walk na froncie fińskim. Stawiają czoło arktycznej zimie, okrutniejszej niż wszystko, z czym przyszło im się do tej pory zmagać. Zdają sobie sprawę, że śmierć depcze im po piętach.
Ceną przetrwania będzie jednak odsiadka w surowym więzieniu Torgau – centrum hitlerowskiego systemu karnego. Trafiają tam dezerterzy i właściwie każdy, kto wykazuje „uczucia antynazistowskie”. Pobyt tam może przynieść wszystko, w tym sąd wojskowy i egzekucję albo głód i tortury. Sąd wojenny to historia zmagań wojennych na niemal wszystkich frontach II wojny światowej. Oparta w dużej mierze na osobistych przeżyciach autora, doskonale skonstruowana, zapadająca w pamięć powieść, od której trudno się oderwać!
Fragment rozdziału „Grupa Bojowa”
„(…) Dwa, trzy, w sumie pięć T-34 z rumorem parło przez śnieg w naszą stronę. Ześlizgnęły się bokiem po stromym, oblodzonym brzegu rzeki. Przez chwilę mieliśmy naiwna nadzieję, że zrezygnują. Jednak kontynuowali natarcie z ogłuszającym zgiełkiem, wyrzucając spod gąsienic tumany śniegu. Sylwetki tych czołgów są wręcz przepiękne. Atakujące w otwartym terenie T-34 to naprawdę imponujący widok – wyglądają jak wielkie, zgrabne drapieżniki.
Wszystkie krawędzie pancerza mają zaokrąglone i wygładzone. Człowiek patrzy na nie z dumą, gdy zda sobie sprawę, że to dzieło ludzkich rąk. Chwyciliśmy granaty i związaliśmy je po kilka sztuk razem. To w zasadzie jedyna broń, jaką mieliśmy przeciwko tym potworom.
Podłożyłem jedną nogę pod pośladki, aby łatwiej mi było wyskoczyć w górę. Sztuka polega na tym, aby podskoczyć w odpowiednim momencie – kiedy znajdziesz się w martwym
polu widzenia załogi czołgu. Napiąłem się jak dzikie zwierzę zagonione w narożnik i szykujące się do śmiertelnej walki. To nie ma nic wspólnego z odwagą. Czysty strach, obawa przed śmiercią – to właśnie pchnęło nas do desperackiego ataku na T-34 za pomocą granatów i pistoletów maszynowych. Czołowy czołg radziecki otworzył ogień w naszą stronę. Grupka żołnierzy, która próbowała uciec, padła w koncentrycznym ogniu karabinów maszynowych. Nie wszyscy zginęli od razu. Wysoki Feldfebel zatrzymał się, podniósł ręce w błagalnym geście do nieba, by po chwili potoczyć się po śniegu i znieruchomieć. Następna grupka ludzi biegła zygzakiem po śniegu. Czołgi rozgniatały ich szerokimi gąsienicami. Słyszeliśmy
chrzęst łamanych kości i zgniatanego metalu oraz przeraźliwe krzyki. Stalowe pudła obracały się w miejscu i wgniatały naszych towarzyszy w lód i śnieg. Krew tryskała we wszystkie
strony.
– Pochylić łby! – darł się Stary.
Na szycie pagórka znajdującego się przed nami kołysały się dwa T-34. Bliższy z nich skierował lufę swego karabinu maszynowego lekko w lewo, w naszą stronę.
– Te świnie nas widzą – powiedziałem do siebie cicho.
Wydawało mi się, że ich strzelec patrzy na mnie.
– Jeśli strzeli, to po mnie.
Wiem, jak to jest siedzieć w takim „samowarze”, jak nazywaliśmy T-34. Strzelec czołowy musi być doświadczonym czołgistą, który wie, że nie powinno się zbyt dużo myśleć.
Lepiej działać.. „Rób cokolwiek i rób to szybko” – to jego
główna myśl. „Strzelaj do wszystkiego, co jest przed tobą
– nieważne, co to jest” – to podstawowy rozkaz wyryty
w mózgu każdego czołgisty.
Jeśli chcesz przeżyć, zapomnij, że jesteś człowiekiem. Je-
śli nie możesz zastrzelić, to rozjedź gąsienicami!” .Wyskoczyłem z ukrycia, ześlizgnąłem się po oblodzonym stoku
i wylądowałem w miękkiej zaspie. Po chwili obok mnie pojawił się Porta.
– To diabeł – dyszał mi w ucho, przygotowując wiązkę
granatów. – Tu wszystko śmierdzi Walhallą i krótkim życiem.
Prowadzący czołg zatrzymał się gwałtownie. Wstrzymaliśmy ze strachu oddechy. Taki potwór zatrzymuje się tylko
po to, aby wystrzelić z działa. Z napięciem na twarzach czekaliśmy na krótki, groźny grzmot, a potem huk eksplozji,
który mógłby rozerwać nas na kawałki. Na pewno nie spudłują, jeśli nas zauważyli. T-34 ma bardzo dobre pole obserwacji. O wiele lepsze niż w naszych czołgach. Odgłos z lufy zatkał nam uszy i pojawiły się płomienie. Gorący podmuch gazów prochowych niemal nas przewrócił. Usłyszeliśmy głuche stuknięcie w śnieg parę centymetrów od nas, ale nie było wybuchu. Spudłowali, pomyślałem i zesztywniałem jak zwierzak na widok grzechotnika. Eksplozja nie nastąpiła.
– Niewypał– mruknął Porta i patrzył z fascynacją na
dziurę pozostawioną w śniegu przez pocisk.
– Święta Agnieszko! Bubel! Może pastor miał rację i germański bóg dba o swoich!
– Zwiewajmy stąd – powiedziałem i zacząłem się czołgać
w kierunku czołgu, którego silniki ponownie ryknęły.
– Święta Matko Kazańska! – zawołał Porta. – Załatwimy
go! Kładź się, bo jedzie prosto na nas!
Rosyjski czołg ruszył na najwyższych obrotach. Wyglądało to, jakby kot podrywał się do skoku. We wnętrzu śmierdzącego olejem pojazdu, porucznik Pospielow przyciskał czoło do gumowej osłony wizjera.
– Wieża na godzinę drugą! – zakomenderował.
Mniej niż trzysta metrów przed czołgiem niewielka grupka ludzi walczyła z porywami burzy śnieżnej. Pospielow uśmiechnął się z satysfakcją, po czym rozkazał podległym mu czterem czołgom ustawić się w linii. Taki szyk dawał szerokie pole ostrzału. Nawet przez chwilę nie odrywał oczu od szkieł. W szczelinie obserwacyjnej. Ogarnęła go gorączka łowów – marzenie każdego czołgisty. Cele są świetnie rozmieszczone, jakby miała za chwilę odbyć się egzekucja. I tak właśnie będzie. Przeciwpancerne 20-milimetrowe działko szczeknęło
gniewnie i wypluło niewielki pocisk, aby rozerwać skórę radzieckiego potwora. Zaraz potem odezwały się karabiny maszynowe. Kierowca czołgu, kapral Barycz, roześmiał się
głośno.
– Czy te tępe Niemiaszki myślą, że zatrzymają nas za pomocą karabinów maszynowych?
– Job twoju mać! – zawołał strzelec czołgowy.
– Zaraz im zagramy piękną melodię na naszych fujarkach.
– Odłamkowym – rozkazał zimnym głosem porucznik
Pospielow. Pocisk zadźwięczał w komorze zamkowej, a potem
szczęknęły zamykane rygle. Ręka porucznika na chwilę zawisła w powietrzu tuż nad
czerwonym przyciskiem, jakby ogarnęły go wątpliwości, po
czym powoli opadła na spust. Działo zawyło i wyrzuciło
z siebie pocisk wraz z czerwoną strugą ognia. Czołg się pochylił. Gorąca łuska wypadła na podłogę wieżyczki. Kolejny szczęk zamka armatniego i nowy pocisk utkwił w komorze
działa. Raz po raz strzelały działa czołgowe. Śnieg przed nimi poczerniał od sadzy i prochu, zaś trzysta metrów dalej był czerwony od krwi. Wyglądało to tak, jakby wariat porozlewał wiadra z dżemem. Przed oczami porucznika pokazały się miliony gwiazd.
Otrzymał potężne uderzenie w pierś i zsunął się w głąb wieżyczki. Jego kierowcę, kaprala Barycza, odrzuciło do tyłuz wielką siłą. Ładowniczy uderzył potężnie czołem w kolbę
karabinu maszynowego, co spowodowało głęboką ranę. Powietrze wyleciało z płuc zaskoczonych czołgistów, a to odebrało im na chwilę świadomość.
– Cholerna banda sodomitów! – krzyczał Mały, waląc ze wściekłości pięściami w śnieg.
Mina, której użył, była za słaba, aby zniszczyć pancerz czołgu. Jego załoga ocalała cudem.
– Szybciej, szybciej! – krzyczał porucznik Pospielow do kierowcy, który niezdarnie chwytał za drążki sterownicze i naciskał na pedały. W głowach szumiało im jak w ulu. Pospielow ledwie był w stanie pojąć, co się działo i cieszył się, że mogą się poruszać.
Czołg poderwał się do przodu, aby wyrwać się z objęć Niemców, bo ci już pewnie przygotowywali kolejną minę. Nieprzewidywalni desperaci są niebezpieczni dla każdego
czołgu. Albo ty ich gonisz, albo oni ciebie. Porucznik Pospielow postanowił uciekać.
– Szybko! – krzyknął z furią dowódca i kopnął kierowcę w plecy. Kapral, klnąc siarczyście, nacisnął pedał gazu, nie patrząc, gdzie jedzie, byle tylko wyrwać się ze śmiertelnej pułapki.
Porta i ja leżeliśmy w śniegu, ściskając wiązki granatów. Czekaliśmy tylko na odpowiedni moment, aby zaatakować potwora, który rozrzucał na boki tumany śniegu.
Jeden z włazów na wieżyczce został otwarty i pokazał się w nim skórzany hełmofon.
– Zabić ich! – wrzeszczał porucznik w śnieżną biel. Był to jednak raczej okrzyk strachu, a nie zachęty.
– W takim razie w porządku, Iwanie Wasilewiczu – za-
śmiał się demonicznie Porta, biegnąc krótkimi skokami
w stronę burty czołgu, który zatrzymał się ponownie, aby
wystrzelić z armaty. To zadziwiające, ale porucznik siedzący na wieżyczce nie zauważył go.
Wiązka granatów wylądowała u nasady wieżyczki. Długim skokiem Porta schował się za wielką zaspą, aby uchronić się przed wielką burzą kawałków stali, która za chwilę miała pojawić się w powietrzu. Dwa inne T-34 działały razem. Najpierw zganiały żołnierzy w grupy, a potem, gdy już były pewne łupu, rozjeżdżały ich gąsienicami czołgów. Nieraz cofały się lekko, potem obracały czołami do siebie i zgniatały przerażonych żołnierzy znajdujących się pomiędzy nimi jak szczęki imadła.
– Poddajmy się – powiedział podoficer z obrony przeciwlotniczej ze łzami w oczach. – Inaczej urządzą rzeź.
Porta spojrzał na niego, by po chwili głośno się roześmiać.
– Nie zapominaj, synku, że to jest wojna i obydwie strony
traktują ją poważnie.
– Prawdopodobnie gramy w jakimś filmie. Cisza Verdun, opuszczone ruiny albo coś podobnego – zakpił Gregor,
rzucając błyskawicznie ładunek wybuchowy w tylny właz silnika przejeżdżającego z rykiem czołgu.
– Uważajcie, do diabła! – krzyknął, nurkując śniegu.
Pokrywa włazu odskoczyła, jakby uderzył w nią wielki młot. Porucznik Pospielow zawył jak rodząca kobieta, przyszpilony resztkami pokrywy do krawędzi włazu.
Krzyczał jeszcze długo, gdy powoli obejmowały go płomienie.
Ładowniczy rzucił się do drugiego otwartego włazu. Wyskoczył i wpadł w morze płomieni otaczające czołg. Zaraz potem zaczął skwierczeć jak bekon na patelni, by zamienić
się w błyszczącą mumię. – Z wozu! – krzyknął kapral Barycz, odrzucając klapę
przed sobą. Zaczął biec, gdy tylko poczuł grunt pod nogami. Jego śladem natychmiast poleciała ulewa pocisków z karabinu maszynowego. Strzelec czołowy był już w połowie drogi na zewnątrz, kiedy czołg poleciał w powietrze jak piłka futbolowa. Potem
opadł na ziemię z paskudnym zgrzytem, nim potężna eksplozja wewnątrz rozdarła go na kawałki. Niewiele dalej następny pojazd jeździł w kółko. Coraz szybciej i szybciej. Z otwartych włazów buchały czerwone płomienie i gęsty oleisty dym. Z tej rozgrzanej do czerwoności stalowej trumny zdołał uciec tylko jeden człowiek. Biegł po śniegu jak płonąca żywa pochodnia, krzycząc przeraźliwie. Do miejsca, w którym leżeliśmy, docierał żar płonącego czołgu. Legionista podniósł empi i posłał długą serię w stronę płonącego Rosjanina, który próbował ugasić ogień, tarzając się w śniegu.
– Spasajcie! Spasajcie! – wołał, wyciągając ręce w naszą
stronę. Natychmiast odezwały się kolejne pistolety maszynowe. Rosjanin opadł na ziemię, a jego ciało zaczęło skwierczeć pod wpływem płomieni Dowódca cały czas próbował uwolnić się z wieżyczki T-34. Nie krzyczał, nie błagał. Usiłował o własnych siłach wydostać się z płonącej pułapki. Twarz miał popaloną i pełną pęcherzy, usta były zwęglone, tylko oczy mu dziko błyszczały. Nos przypominał surowy kawałek mięsa, włosy miejscami spłonęły. Ale ręce były w najgorszym stanie. Poczerniałe grudy mięsa, które desperacko próbowały odrzucić klapę i wydźwignąć ciało ponad zdradziecki właz.
(407)