Witano ich w Polsce jakby byli mistrzami świata. Chyliły im czoła najwyższe władze państwowe, a zgoniona ze szkół młodzież wznosiła okrzyki na ich cześć. O czymś takim wielu marzyło, ale dostąpili tego piłkarze… Dynama Tbilisi, przedstawiciel piłki nożnej ze Związku Sowieckiego – pisze Przemysław Gajzler w serwisie Onet.pl.
Był rok 1951, wojenne pyły jeszcze do końca nie opadły, a w Europie kształtował się nowy ład i porządek. Władze Związku Sowieckiego z Józefem Stalinem na czele, chciały sprawdzić nastroje w swojej strefie wpływów. Najlepiej było to zrobić poprzez jakieś wydarzenia sportowe, które naraz mogą w jedno miejsce ściągnąć tysiące ludzi. Do krajów demokracji ludowej wysłano zatem sowieckie drużyny. Przykładowo Bułgarię odwiedził Szachtior Stalin (dziś Szachtar Donieck). Polsce trafili się wicemistrzowie ZSRS – Dynamo Tbilisi.
Przywieźli sędziego, żeby „pilnował wyniku”
Do Polski przyjechali pociągiem, bo piłkarskie drużyny wtedy jeszcze nie latały za często samolotami. Na peronie warszawskiego Dworca Gdańskiego witał ich tłum przystrojony w biało-czerwone barwy i oczywiście przedstawiciele władz – wiceprzewodniczący GKKF (wiceminister sportu) Apolinary Minecki, szef Centralnej Rady Związków Zawodowych, Aleksander Burski, prezes PZPN, Andrzej Przeworski i wielu innych.
Gdy grupa opuściła pociąg, orkiestra zagrała na jej cześć, a delegacje polskich sportowców wręczyły sowieckim piłkarzom kwiaty. Zaraz potem tak znamienitych gości ulokowano w najlepszym wtedy Hotelu Bristol.
Z piłkarzami i trenerami zespołu wysłano z samej Moskwy radiowego komentatora, Nikołaja Ozierowa. Tego samego, który kiedyś relacjonując mecz hokejowy krzyknął „I ch… sztanga!”, gdy krążek po uderzeniu radzieckiego zawodnika trafił w poprzeczkę. Tu mógł być jednak spokojny. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Przecież z Dynamem przyjechał nawet sędzia, Nestor Josifowicz Czchataraszwili, który w meczach z polskimi drużynami miał „pilnować wyniku”.
Tego meczu nie wolno im było wygrać
W naszym kraju mieli bawić przez niemal miesiąc i w tym czasie rozegrać cztery spotkania. Zaplanowano również dla nich wycieczki krajoznawcze ku chwale ustroju. Jako pierwsi mieli zmierzyć się z nimi piłkarze Ruchu Chorzów, występujący wtedy pod nazwą Unia.
Mecz miał być sportowym wydarzeniem roku, toteż zaplanowano, że zostanie rozegranym na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu. Pamiętający czasy Hitlera obiekt był wtedy największą sportową areną w kraju, chorzowski Stadion Śląski dopiero powstawał.
[quote]Na trybunach wrocławskiego giganta zebrało się 80 tysięcy kibiców, którzy ku rozpaczy władz wcale nie byli pozytywnie nastawieni do gości ze wschodu. Gdy mecz rozpoczął wydobywający się z głośnika dźwięk syreny, a nie pierwszy gwizdek sędziego, zaczęła się burza gwizdów. Cichły one tylko wtedy, gdy piłkarze z Chorzowa pojawiali się przy piłce. Zaskoczonym graczom Dynama chwilę później bramkę wbił Gerard Cieślik, uderzając idealnie z przewrotki. Tłum na stadionie ryknął z radości. Tylko partyjni działacze mieli nietęgie miny. Trzeba było jak najszybciej interweniować. – W przerwie zebrała się egzekutywa K[omitetu] W[ojewódzkiego]: co robić? – relacjonował publicysta, Jerzy Putrament.[/quote]
Natychmiast wysłano delegację do szatni chorzowian, którzy zostali powiadomieni o grożących im konsekwencjach, jeśli wygrają. – Coś tym graczom szepnięto, mecz skończył się remisem – wspominał Putrament. Goście z Gruzji wyrównali w 87. minucie.
– Wynik uważam za słuszny! – mówił w pomeczowym wywiadzie… sędzia Czchataraszwili, zupełnie jakby był członkiem ekipy Dynama. I był nim w istocie. Na co dzień sprawował funkcję zastępcy kierownika drużyny. W ZSRS bardzo go szanowano. Był pierwszym międzynarodowym arbitrem FIFA w historii Kraju Rad.
Butelki na murawie
Po pierwszym meczu polskie władze odetchnęły z ulgą. Było blisko… międzynarodowego skandalu, ale skończyło się na strachu. Nie można było dopuścić, aby jakiś ideologiczny błąd mógł negatywnie wpłynąć na dobre stosunki z ZSRS. Piłkarze byli informowani o… scenariuszu rozgrywanego meczu, jeszcze przed jego rozpoczęciem. Improwizacja nie wchodziła w grę.
Następny w kolejce czekał Górnik Zabrze. Tu już było gładkie i co ważne, słuszne 4:0, z którego na dodatek radował się „Przegląd Sportowy” – „Piękne zwycięstwo piłkarzy radzieckich w Zabrzu”. Ciekawostką tego meczu był fakt, że gruziński arbiter… zaniemógł i zastąpił go sprowadzony z Katowic Alfonsy Cober.
Goręcej było w stolicy, gdzie dynamowców miała podjąć Legia, nazywana wtedy CWKS Warszawa. Trwała prawdziwa walka o bilety, w kasach zostawiono ich zaledwie kilkaset sztuk, mimo że stadion Wojska Polskiego mieścił wtedy prawie 50 tysięcy widzów. Cóż z tego, skoro związkom zawodowym oddano 18 tysięcy, wojsku 7 tysięcy, a kolejne tysiące innym podmiotom?
Nie powstrzymało to wielu fanów. „Poważna ilość biletów znalazła się w rękach huligańskich” – głosiło w swej oryginalnej treści pismo Urzędu Bezpieczeństwa.
„Bilety 6-złotowe na miejsca stojące znajdowały nabywców po 100, 150 a nawet 200 zł. za sztukę”
– donosiło dalej UB.
Ale to nie wszystko... „W rezultacie z przepełnionych trybun (stojących) wśród gwizdów, szowinistycznej wrzawy, a nawet ciskania jabłkami, ogryzkami i butelkami – na imprezie zorganizowanej dla pogłębienia przyjaźni polsko-radzieckiej, mogły dać wyraz i upust swym uczuciom żywioły huligańskie i wrogie” – (pisownia oryginalna).
Oburzona była także słuchaczka Polskiego Radia, informując o tym, co widziała w liście do redakcji:
[quote]- Ordynarne, obelżywe słowa, które padały w kierunku piłkarzy sowieckich. Niektóre z osób zachowywały się wprost skandalicznie, nie jak ludzie cywilizowani. Mianowicie rzucali w graczy Dynama jabłkami, ogryzkami i nawet butelkami, słowem trzeba było być naocznym świadkiem, żeby móc to wszystko opowiedzieć. Krzyczeli, że polskim graczom specjalnie nie kazali wbijać bramek, że wszystko to lipa.[/quote]
Sprawą natychmiast zajęli się funkcjonariusze UB. Aresztowano 22 osoby, które z imienia i nazwiska wymieniono w raporcie. Byli wśród nich stolarz, nauczyciel, poborowy, a nawet student wydziału lekarskiego. Na boisku Dynamo wygrało 2:0, ale większym problemem władz było ukrycie już nie niechęci a otwartej wrogości społeczeństwa wobec „przyjaciół ze wschodu”.
Zachwyceni Nową Hutą
Na koniec został Gruzinom jeszcze mecz z Wisłą Kraków, w tamtym okresie przemianowaną na Gwardię. Tu również można było obejrzeć obrazki, znane z ich przyjazdów do innych polskich miast: huczne powitanie na dworcu, w obecności partyjnych władz, kwiaty, flagi, licealny chór, a potem zwiedzanie. W Krakowie było go trochę więcej niż chociażby w Zabrzu. Oprócz paru zabytków z Wawelem na czele, trzeba było przecież pokazać gościom jak „buduje się komunizm”. Była więc wycieczka na wielki plac budowy jakim była wtedy powstająca dopiero Nowa Huta.
[quote]- O waszym budownictwie wiemy w Związku Radzieckim. Teraz mogliśmy naocznie zobaczyć wasze osiągnięcia, jak wiele osiągnęliście w tak krótkim czasie. Widzieliśmy to w Nowej Hucie – pochwalił przodowników trudu, kierownik drużyny Dynama, Gogolidze. – Przekonaliśmy się też o tym, jak doskonałe warunki mieszkaniowe mają robotnicy, budowniczowie Nowej Huty. Byliśmy w mieszkaniach robotniczych, urządzonych bardzo dobrze i z komfortem – dorzucił swoje trzy grosze sędzia Czchataraszwili.
Oczywiście wcześniej zadbano o to, aby radziecka ekipa nie oglądała źle urządzonych mieszkalnych baraków, czy też mieszkań, których pochodzący ze wsi lokatorowie wciąż trzymali w wannach świnie. Było sielsko i patriotycznie, ze składaniem wieńców na kryptach sowieckich poległych i Grobie Nieznanego Żołnierza.[/quote]
Im strzelać nie kazano
Sam mecz zaplanowano w listopadowy piątek na 13:00. Kto chciał go obejrzeć, musiał zwolnić się z pracy lub ze szkoły, zwłaszcza że bramy stadionu zamykano już kwadrans po dwunastej. Nie przeszkodziło to jednak zebrać się na trybunach 40 tysiącom widzów, i to nie licząc tych, którzy siedzieli na położonych wokół obiektu drzewach.
Jak donosiła prasa, kibice zaraz przed meczem podchwycili okrzyki klubowego działacza Tadeusza Kociołkowskiego na cześć „Generalissimusa Józefa Stalina”. Nie wspominano już tak chętnie o kolejnym festiwalu gwizdów i ogryzkach jabłek lądujących na murawie. Przebieg samego spotkania można było opisać słowami – gospodarze grali, a goście strzelali. Trzy bramki po stronie Dynama i żadna dla zespołu z Krakowa. „Po raz pierwszy w spotkaniach na terenie Polski zetknęło się Dynamo z drużyną, która zagrała właściwie bez ambicji, bez woli zwycięstwa” – donosił „Przegląd Sportowy”.
Krakowianie próbowali grać z Gruzinami „w dziada”, podając sobie tylko piłkę, ale w myśl zasady „nam strzelać nie kazano”. Prowadzący spotkanie zgodnie ze swoim radzieckim sumieniem, arbiter Czchataraszwili na trybunach dorobił się nowego nazwiska – „Golaniewidze”.
Dynamo zgodnie ze scenariuszem wypunktowało gospodarzy. – Oni grali bardzo dobrze, nie przeczę, ale zupełnie niepotrzebnie starano im się pomagać. Był to jednak taki czas, że władze zabezpieczyły się na wszystkie sposoby… To byli Gruzini reprezentujący Kraj Rad i jako tacy nie mogli przegrać… – wspominał uczestnik tamtego meczu, Mieczysław „Messu” Gracz.
Później był jeszcze wieczór w filharmonii dla przysypiających ze zmęczenia gości i dwa huczne pożegnania, jedno w Krakowie i następne w Warszawie, skąd piłkarze udali się już do swojego kraju. Prasa wychwalając Dynamo, zaczęła jednocześnie szukać przyczyn porażek. Zarzucano polskim piłkarzom złe przygotowanie taktyczne i za małe przykładanie się do treningów. Zwracano uwagę, że zajęcia Gruzinów trwają dwie godziny, a ich uczestnicy cały czas znajdują się w ruchu.
[quote]Dynamo Tbilisi odniosło w Polsce trzy zwycięstwa i zanotowało jeden remis. Na jego czterech spotkaniach pojawiło się ponad 200 tysięcy ludzi, czyniąc z wizyty Gruzinów największe krajowe wydarzenie sportowe 1951 roku. Z taką pompą nie witano reprezentacji Brazylii z Pele w składzie ani nawet koszykarzy Haarlem Globtrotters.[/quote]
Przemysław Gajzler, artykuł ukazał się w serwisie Onet.pl
(37)