KAPRAL Z CENZUSEM, SAMODZIELNA KOMPANIA LOTNICZA DO ZADAŃ SPECJALNYCH PRZY I BAONIE
Tamtego upalnego dnia [w nocy z 2 na 3 września] coś wisiało w powietrzu. Przez skórę czuliśmy, że kroi się poważna akcja. Czas spędzaliśmy, jak zwykle, w gotowości bojowej, odpoczywając i czyszcząc broń. Przygotowywaliśmy się jak przed każdym nocnym wypadem. Od rana dokuczał nam ostrzał artyleryjski. Od kilku dni poza artylerią z Leszna nękał nas z dnia na dzień skuteczniej ogień artyleryjski z Truskawia, zajętego po obrabowaniu i wypędzeniu mieszkańców przez batalion RONA z baterią artylerii. Działa obsługiwali ronowcy – ci sami, którzy na początku powstania zabijali, grabili i dokonywali gwałtów na Ochocie.
Późnym popołudniem wrócił z długotrwałej narady sztabowej nasz dowódca, cichociemny, por. Tadeusz Gaworski „Lawa”. Ogłosił alarm. Powiedział, że do trudnej i niebezpiecznej nocnej akcji bojowej potrzebuje ochotników. Jak zwykle w takiej sytuacji zgłosili się wszyscy, cała kompania z wyjątkiem chorych i rannych. Nikt wtedy nie wiedział, choć domyślaliśmy się, jaki jest cel wyprawy. „Lawa” nakazał, by zostawić wszystko, co może nas zdradzić w czasie marszu.
– To zadanie wymaga ciszy – powiedział krótko. – Nie wolno zdradzić się żadnym dźwiękiem, odezwać choćby słowem. Nie wolno palić. Zostawiamy ciężką broń maszynową. Bierzemy wyłącznie lekką broń automatyczną i granaty.
Wyjaśnił nam, że chodzi o przygniecenie nieprzyjaciela, dotarcie do stanowisk ciężkiej broni i ich zniszczenie. Po przeglądzie oddziału nastąpił wymarsz do kwatery dowództwa i dołączenie do grupy ochotników z innych oddziałów, tak że było nas 80.
Zaczęło się po kolacji. Na chłopskich wozach dotarliśmy do Zaborowa Leśnego. Konie miały owiązane pyski, osie kół starannie nasmarowano. Od Zaborowa ruszyliśmy pieszo w kierunku Truskawia. Trasę dokładnie sprawdzili nasi wywiadowcy. „Lawa” prowadził wyschniętym rowem melioracyjnym, który okrążał wieś. Chroniły nas krzewy, ale i tak musieliśmy iść pochyleni. Nastała bardzo jasna noc. Księżyc w pełni. Wiedzieliśmy, że w pobliżu znajdują się ronowskie czujki i wysunięte stanowiska ciężkich karabinów maszynowych. Gdyby nieprzyjaciel nas wykrył, zostalibyśmy błyskawicznie wycięci w pień. Co pewien czas któryś ronowiec posyłał serię, która przelatywała to przed nami, to z boku. Oczywiście, nie słyszeli nas, zapewne w ten sposób dodawali sobie otuchy. Jak się potem okazało, popici ronowscy żołnierze budzili się na chwilę, by huknąć z kaemów, i znów zapadali w drzemkę.
Na palcach weszliśmy do wioski. Wszędzie pusto, ani żywego ducha. W świetle księżyca byliśmy przecież doskonałym celem. „Jak się obudzi jakiś pies, to po nas” – pomyślałem. Ale we wsi nie było już psów. Odeszły razem z wypędzonymi gospodarzami. „Może to pułapka? Może ci bandyci czekają na nas i śmieją się w duchu? ” – zastanawiałem się. Ale wokół cisza. Wreszcie doszliśmy do otoczonej drutem kolczastym chaty, w której oknie paliło się nikłe światełko.
Na tle bielonej ściany zobaczyliśmy chwiejącą się sylwetkę wartownika z przewieszonym przez pierś peemem. Trzeba było zaryzykować i spróbować zlikwidować go po cichu. Obeszliśmy kozły z drutem kolczastym, szukając przejścia. A ten nic! Po prostu spał, stojąc. Nie zbudził się już z tego snu – kolega sprawnie pchnął go bagnetem, tak że nawet nie jęknął. Pchnęliśmy drzwi, które ustąpiły, skrzypiąc. Ten odgłos zbudził żołnierza śpiącego z głową na stole. Chciał sięgnąć po schmeissera, ale nie zdążył. Otworzyliśmy ogień. Pod ścianami stały zbite z desek piętrowe prycze, na których spali ronowcy. Zginęli wszyscy. Do innych chałup nawet nie zaglądaliśmy, wrzucaliśmy tylko granaty przez okna. W mgnieniu oka drewniane zabudowania i słomiane strzechy stanęły w ogniu. Wróg był kompletnie zaskoczony. Tamtego dnia przerzucono do Truskawia ostatni batalion ronowski, który najdłużej stacjonował w Warszawie. Być może to sprawiło, że bandyci czuli się pewnie. Popili się i pospali.
Pośród chaosu, jaki nagle zapanował, rozpoznawaliśmy się po haśle „sobota”. Z chałup wybiegali półprzytomni żołnierze i padali w ogniu. Stąpaliśmy po trupach. Pamiętam zwłoki jakiegoś ronowca z kilkoma zrabowanymi zegarkami na ręku. Parliśmy przez wieś w stronę stanowisk dział, opór nieprzyjaciela zaczął krzepnąć. Słychać było głos „Lawy”: „Naprzód, sobota, naprzód!”.
Szedł z nami jeden berlingowiec, chłopak z kresów, który zwiał z niemieckiej niewoli.
– Pełno tu tych drani – powiedział. – Nie daruję im.
Podbiegł do stodoły, w której skryli się ronowcy, i zawołał: „Wyłaźcie, bo podpalimy budę!”. Poddało się chyba ze dwudziestu, śmiertelnie przerażonych. Kazał im wejść do ziemianki i wrzucił tam granat. Potem podłożył ogień pod stodołę, w której zostało kilku pijanych jak bela.
Najdłużej trwała walka przy stanowiskach artyleryjskich. Zanim tam dotarliśmy, zginęło trzech żołnierzy z naszej kompanii.
Potem straty byłyby jeszcze większe, bo przydusił nas do ziemi ogień ciężkiego karabinu maszynowego. „Lawa” dopadł go, biegnąc zygzakami. Rzucił granat, poprawił drugim i działa były nasze. Wyprowadziliśmy jedno z nich, resztę zniszczyliśmy, wrzucając granaty do luf. Zadanie zostało wykonane. Robi się coraz bardziej gorąco. Z palących się zabudowań spadają na nas płonące kawałki papy, wybuchają snopy iskier, a obok armat nagromadzona amunicja. Pora wiać! I to szybko!
Za tę akcję „Lawa” podał do odznaczenia Krzyżem Walecznych sanitariuszkę Zofię Piasecką, a pięciu żołnierzy, w tym mnie, przedstawił do pochwały w rozkazie pułkowym.
W 1939 roku widziałem zbombardowany przez Niemców wojskowy pociąg szpitalny, który jechał z Kowla do Włodzimierza Wołyńskiego. Widziałem strzępy ciał wokół torów i myślałem, że tak wygląda piekło. Myliłem się. Piekło to był Truskaw.
WYSŁUCHAŁ BARTOSZ MARZEC
„GRUPA KAMPINOS”
Oddziały Armii Krajowej, które w sierpniu 1944 r. znalazły się na terenach Puszczy Kampinoskiej, podlegały rozkazom dowódcy Grupy Północ płk. „Wachnowskiemu”.
W końcu lipca 1944 r. przybyło tu ponad 900 partyzantów pieszych i konnych, zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego AK, dowodzonych przez cichociemnego por. Adolfa Pilcha „Górę”, „Dolinę”. Oddziały te były dobrze uzbrojone i w pełni umundurowane, według przedwojennych regulaminów. Miały za sobą chwalebny dorobek kilkunastomiesięcznych walk z Niemcami i Sowietami w obronie ludności polskiej wschodnich Kresów Rzeczypospolitej.
Po walkach powstańczych na lotnisku bielańskim 1 i 2 sierpnia połączone oddziały VIII Rejonu zostały przemieszczone w głąb Puszczy Kampinoskiej, tworząc liczący ponad 1400 żołnierzy pułk „Palmiry-Młociny”. Dołączały doń kolejne oddziały oraz pojedyncze osoby. Tak powstało zgrupowanie partyzanckie, liczące ponad 2600 żołnierzy, które przyjęło nazwę „Grupa Kampinos”. Od 23 sierpnia 1944 r. dowodził nią mjr Alfons Kotowski „Okoń”.
Grupa stoczyła ok. 50 bitew i potyczek, niszcząc na terenach otaczających Puszczę Kampinoską liczne oddziały wroga.
Wykonując rozkaz gen. „Bora”, „Grupa Kampinos” skierowała do Warszawy ok. 1000 dobrze uzbrojonych partyzantów, którzy 20 i 22 sierpnia walczyli w okolicach Dworca Gdańskiego. Dostarczano też do Warszawy broń, amunicję i środki opatrunkowe z lotniczych zrzutów. Pod osłoną „Grupy Kampinos” działała radiostacja Komendy Głównej AK zapewniająca łączność z Londynem.
27 września 1944 r. na kampinoskie zgrupowanie uderzyły, specjalnie przez Niemców zorganizowane, dwie grupy operacyjne. „Okoń” zarządził wymarsz w Góry Świętokrzyskie. Przez dwie doby ponad dwa tysiące partyzantów pieszych i konnych, wraz z taborami, w ciągłych walkach, przedzierało się przez zaciskający się pancerny pierścień wroga. Największa bitwa rozegrała się 29 września 1944 r. pod Jaktorowem. Ogromna przewaga nieprzyjaciela, dysponującego bronią pancerną i lotnictwem, doprowadziła do rozbicia grupy. Część oddziałów pod dowództwem por. „Doliny” przebiła się pod Piotrków, gdzie walczono do stycznia 1945 r.
JERZY KOSZADA
źródło: dodatek do Rzeczpospolitej (04.09.2004)
(1919)