Reporterska opowieść o Bieszczadach, zrodzona z fascynacji egzotyczną krainą, miłości do pieszych wędrówek i troski o przyrodę. Najlepsza reklama regionu, jaka mogła powstać.
Nie wierzę, że jest chociaż jeden czytelnik, który podczas lektury książki Adama Robińskiego nie chciał natychmiast przenieść się na bieszczadzkie połoniny.
Autor z mapą w ręku, często pieszo, czasem podróżując autostopem zbierał informację o regionie, chłonął opowieści ludzi, obserwował przyrodę i zwierzęta, a później przelał to wszystko na papier. Z bardzo wielu różnych elementów stworzył pasującą, pasjonującą i różnobarwną całość.
A oto dwa drobne fragmenty tej barwnej opowieści:
„Stokówka z Zatwarnicy była szeroka, ale wyboista. Prowadziła zawijasami podświadomie reagującymi na meandry Sanu. Błękitna rzeka płynęła w dole, dwa kilometry dalej na północ. Górujące nad nią w oddali zbocza Otrytu przetrzebiono tak intensywnie, że miejscami było widać więcej dróg zrywkowych niż drzew. Zgliszcza lasu”.
„W Krywem przez lata gospodarzyła Antonina Majsterek, Tosia. Jej dom był oazą w szeregu bezludnych nadsańskich dolin. Dało się je przejść za jednym zamachem, bez nocowania, ale znaczna część turystów pytała „po co?” i wybierała gościnę u Majsterków. Nikt nigdy nie żałował tej decyzji. Jej gościnność była legendarna. Sama gospodyni mawiała, że życie w tak odludnym miejscu wymaga wielu wyrzeczeń, a dojazd na Krywe może wykończyć każdego człowieka i każdą maszynę”.
(280)