Od razu zagania się nowych do roboty. Jednych do pilnowania granicy – ci zaraz odjeżdżają, a drugich do pracy, do żniwa. Ledwie zdążyli pożegnać się ze swymi poprzednikami. Upał, gorączka, duchota… Niejeden już pierwszego dnia widzi swoją mogiłę w Indochinach.
Ciężko się przyzwyczaić, a najgorzej do tych jadowitych owadów, co się z błot roją i do mdłości z gorąca, i wilgotnych zapachów z dżungli.
Miesiąc może minie od przybycia, a już powoli przychodzi bractwo do siebie. Dawaj brać się do kobiet, żenić jeden przez drugiego.
Którejś niedzieli wybierają się do miasta, żeby zapoznać się z Anamitkami. Inni im towarzyszą, aby napić się wina i posmakować owocu zakazanego – opium.
Spił się kolega, wraca do placówki w skwarze, zmęczył się, więc zasnął przy szosie. No, i nie wstał. Gad go ukąsił i koniec.
Tu zaraz meldują, że jeden legioner leży obok szosy i nie daje znaku życia. Pojechali po niego, zabrali. Nie żyje. Na cmentarz z nim.
To znów po paru tygodniach u któregoś występują objawy pomieszania zmysłów. Do domu wariatów! Kilkunastu chorych na czerwonkę – do szpitala.
Nim ubiegnie dwuletni termin służby, już z kompanii czterdziestu zuchów ubyło. Pocierpieli i skończyło się. Grób mają w Indochinach, zostają tu na zawsze, gdy inni wracają do Afryki. A jeden jeszcze na morzu umarł i pogrzeb mu z deski urządzono niedaleko Colombo.
Reszta dobiła do Marsylii. Nikt nawet sił do ucieczki nie miał. Badanie lekarskie. Połowa do szpitali, przeważnie dla nerwowo i umysłowo chorych, połowa z powrotem do Sidi-bel-Abbes. Jeden tylko miał akurat iść do cywila. Ale nie chciał.
– I dlatego, żem chory, to mam się wynosić? Młode lata mi zabraliście, a teraz dziadaście ze mnie zrobili i chorego do domu chcecie odesłać? Nie, ja zostanę!
– Po coś wstępował do Legii? My ci nie kazaliśmy. Takie dziady nam już niepotrzebne. Dalej, marsz, ubierać się i do cywila!
No, i musiał nieszczęśliwiec założyć czarne, grube jak z koca wycięte ubranie, dostał szesnaście franków i bilet do niemieckiej granicy. Osiem lat służył, dziada z niego zrobili, wykorzystali i jak psa wygnali, że niezdatny do służby.
– Czekajcie! – odgrażał się. – Jak będzie wojna z Francją, to ja wam pokażę, czym zdatny, czy nie! Przypomnę sobie, żem Niemiec, choć z Saary pochodzę. Jak będzie plebiscyt, będę odczyty robił – co się dzieje pod francuską ręką w Legii Cudzoziemskiej… Afisze wywieszają, by się zapisywać do Legii, Francji służyć, a potem traktują człowieka jak niewolnika, ganiając po wszystkich koloniach, aż zwolnią jak łazarza.
Tak klnie i pomstuje na Francję, póki mu pięścią pyska nie zamkną. O, nie będzie już z takiego Francja miała pociechy! Ci, co cało wyszli z Azji – wracają tymczasem do Sidi-bel-Abbes. Całe koszary wylegają na ich spotkanie; witają, wiwatują, pytają o wszystko, co działo się przez czas służby w Azji.
– Skąd wracacie?
– Z Indochin.
– Z jakiego miasta?
– Tong-King14.
– Znam. Strasznie piękne. Co tam słychać?!
– Jedź jeszcze raz i sam zobacz.
– Nie ma głupich…
Otoczeni całą gromadą idą do starych, dobrze znanych koszar, ale nie szukają znajomych, zaczepki zbywają w dwóch słowach, nic ich nie ciekawi. Są tak bardzo przecież zmęczeni. Grupkami przesiadują pod ścianą i wygrzewają się na słońcu afrykańskim.
Młodsi koledzy omijają ich teraz z daleka.
– Co się z tych ludzi porobiło! – mówią między sobą. – Jak nerwowo się zachowują…
– Kto tylko z Indochin wraca, to jakby był kopnięty w mózg.
– Masz rację. Niesamowici ludzie…
A tamci, korzystając z paru dni wolnych, wypluwają ze siebie azjatycką wilgoć, zaciągają się suchym powietrzem Afryki i pogadują leniwie:
– Gorąco, bo gorąco, ale nie tak duszno, jak tam…
– Aha… A co też nasze żony porabiają w Hanoi?…
– Dziwnie pomyśleć, jak nas los rzuca z jednego kraju do drugiego.
– Osiem lat służby mija mi. Jeszcze dwa. Niedługo… Wiesz co? Żeby tak zgłosić się do służby w Syrii?…
– Racja. Co my będziemy robić w cywilu? Zostańmy w Legii.
– Chodź się napić. Ciągle męczy mnie pragnienie.
Poszli, napili się, idą do kapitana zapytać, czyby nie trzeba było ochotników do Syrii.
– Nie. Teraz szykuje się kolumna do Maroka.
– Znów bunt?
– Zawsze bunt.
– Można się zgłosić, kapitanie?
– Po co? I tak was wybiorą. Żółtodzioby niech łażą po Saharze, a tam w Maroku starych wygów trzeba.
– No, to jedziemy.
Rzeczywiście, tydzień od przyjazdu nie minął, a ruch się robi w pułku. Przy raporcie dowódca ogłasza, że jeden batalion wyruszy do Maroka, i że dnia następnego dobierze się żołnierzy do kompanii bojowych.
Niejeden z młodych rekrutów cieszy się i już chciałby lecieć do dowództwa meldować się na ochotnika. Dopiekła mu służba w garnizonie, chce wyrwać się na szerszy świat. Ale starzy legioniści drwią z tego zapału.
– Tak źle tam jest? – niedowierzają żółtodzioby.
– Powiedz, nosiłeś kiedy kamienie na plecach?
– Nie.
– A byłeś na prawdziwej wojnie?
– Nie.
– A maszerowałeś kiedyś po sześćdziesiąt kilometrów dziennie przez pustynię?
– Nie.
– Zdarzało się trzy dni nie jeść, a sześć dni nie pić?
– Nie.
– Mdlałeś kiedyś z gorąca?
– Nie.
– Zabijałeś ludzi?
– Nie.
– Oczy rannym wydłubywałeś?
– Nie.
– Miałeś naleję, biegunkę, tyfus?
– Nie.
– Ranny byłeś? Płakałeś z bólu i z rozpaczy?…
– Nie.
– Przeklinałeś sam siebie i matkę, że cię urodziła?
– Nie.
– Widziałeś Araba, jak leci na ciebie z nożem, jak łeb twemu koledze urzyna?…
– Nie.
– To jakeś tego wszystkiego nie przeżył, nie widział, to tam, w górach Atlasu, zobaczysz teraz.
– Niemożliwe! Bajki! Straszycie nas…
– Przekonasz się.
– To czemu was tam nie zabili?
– No, kolego, wszystkich nie mogą zabić. Ktoś musi ocaleć. Jedna kula na tysiąc trafia. Ja, widzisz, osiemnaście lat służę w Legii, to wiem, jak się przed śmiercią wykręcić.
– A czemu tak długo służysz?
– Bo dziad jestem. Wstąpiłem jako młodzik, zestarzałem się w Afryce i nie miałbym już sił pracować w cywilu. Wiem, że dostanę emeryturę, ale cóż, rozpiłem się, przepijałbym każdy grosz. W jeden miesiąc przepiłbym to, za co przez rok można żyć. Zresztą i nie mogę u siebie w Holandii pokazać się. Źle się tam zasłużyłem.
– Ale możesz być we Francji.
– Oj, bracie, już się raz zwolniłem. To jak prędko wyszedłem z Legii, tak jeszcze szybciej tam wróciłem.
– Dlaczego?
– Powiem ci, ale najpierw napiłbym się wina. Sucho mi w gardle.
– No, to jazda, napijmy się!
– Ech, zaraz lżej, jak się napić – wzdycha stary legioner. – Wiesz, jak to we Francji trzeba pracować. Tam się nie zadekujesz. I nie ma, że to legionista-emeryt. Rób i koniec. Płacą marnie… Pracowałem w Lyonie w fabryce; wszyscy na mnie jak na bandytę patrzyli. A co zapracowałem, to zaraz przepiłem. Tu, widzisz, jak my, starzy wykolejeńcy, żołd przepijemy, to i tak nam obiad dadzą, bo to wojsko. I ubranie dadzą. A w cywilu to sam chyba wiesz, jak jest. Pracuj, a to na jedzenie, a to na ubranie. Przepijesz zarobek, toś goły i głodny. Co ci kto da?… A tu się trafia nieraz i wino bezpłatnie. Oto i ty zapłacisz, a ja piję, choć żołd już dawno strawiłem i na piasek oddałem. Zobaczysz i ty nieraz, czym lepsza Legia dla starych wygów od wolności cywila… Ach, jak mi w gardle sucho…
– Przyniosę ci wody.
– Nie. Nie wiesz, że legioniście pić wodę w koszarach – grzech? Tylko wino…
– No, to wina przyniosę.
Przyniósł. Napił się stary.
– Wiesz ty co?… – mówi. – Chcesz do Maroka jechać? To już zawczasu pisz do domu i pożegnaj się z rodzicami. Nie wiesz, gdzie nas wyślą? Na Tafilet, na Górę Śmierci. Byłem tam już nieraz. Z tysiąc kolegów już grzebałem pod tą przeklętą górą. Mało kto wrócił… Mądry musi być legioner, żeby go nie zabili…
– Czekaj, tylko wino wypiję. Przykro mówić po trzeźwemu…
– Napij się. Na zdrowie!
– Oj, Legia, oj, wino… Tafilet to góra nie do zdobycia. A jeśli Francja chce Maroko trzymać w garści, musi wziąć Tafilet. Idą pułki całe i giną od rifeńskich kul. No, kto się dekuje, to mu nic nie zrobią. A to tak rób, pamiętaj: udawaj chorego przed atakiem, pozostawaj w tyle, nie pchaj się naprzód, a uważaj dokoła czy Rifeny nie idą za tobą. Usłyszysz strzały, to padaj na ziemię, udawaj rannego albo trupa i czekaj. W zamieszaniu każdy o sobie myśli i nikt cię nie przyłapie. Potem, jak atak powiedzie się – wstań, a jeśli nie, jeśli się cofają, jeśli z połowa już padła, to ty w nogi i za nimi; zmieszaj się z tłumem i wiej w pierwszym szeregu. Tylko takimi cudami wyjdziesz cało, jeśli masz odrobinę szczęścia. Są i tacy, co w pierwszym szeregu biją się i nic im nie jest, ale to już trzeba mieć bękarcie szczęście… Zapamiętaj to. Jak wrócisz, to mi podziękujesz i wino postawisz…
Późno już, wieczór zapadł, czas iść na izbę sypialną. Pożegnali się. Stary, brodaty, chropowaty legioner poszedł do swoich, a młody gołowąs opowiada z kolei swoim kolegom, co to słyszał od wyjadacza legionowego.
– Oj, nieprawda! Czemu ty słuchasz tych starych wygów? To głupcy i tchórze… Nie jest tak źle, damy sobie radę. Nauczyliśmy się strzelać do celu, to teraz spróbujemy na Rifenach naszych kul… Niech żyje Maroko!… My potem medale dostaniemy, galony…
– Akurat! – wtrąca szef pokoju, siwy już legioner. – Dostaniesz krzyżyk z drewna, jak ci wszyscy, co jak ty udawali, że się nie boją. Pójdziecie, głupcy, powąchacie Rifu, to wam się babka i dziadek przypomni. Jak wrócicie, to dopiero skóra was będzie swędzieć!… Będziecie rozglądać się po sobie i nie połapiecie się, jaki cud was wyrwał z Atlasu. Nie, bracia, taka wyprawa na Atlas to nie wycieczka turystyczna. Góry zdobywać, szosy budować, zdychać z gorąca i pragnienia, od kul i chorób, to mi wycieczka!… Widzieliście pewno filmy z Afryki: Beau Geste albo Maroc… He, he… Araby uciekają, wojsko kolonialne ich goni. Nieprawda! To my uciekamy, a oni nas biją. Pamiętam w dwudziestym piątym i dwudziestym szóstym roku – kino prawdziwe było i strachu za wiele… Film łatwo zrobić, jak się niewolników, jeńców, używa za statystów gdzieś w spokojnym Tunisie albo w Oranie. Sto albo pięćset kilometrów poza placem boju. Albo na manewrach, jak sam widziałem. Na froncie szkoda gadać o filmie… A wam się zdaje, że film to prawda… Durnie!…
Po paru dniach już wystawiono kolumnę. Odmarsz. Co za radość dla tych, co jeszcze nie widzieli kochanego Maroka, co myślą, że nic tam nie znajdą dzikszego nad gotowe do kochania Arabki…
Ale kiedy już przyjadą i pomaszerują w głąb kraju – już coraz mniej wyraźnie się czują. Mijają po drodze kazby arabskie, których ludność odprowadza oddział wrogimi spojrzeniami i przekleństwami.
– Te cholery, Araby – mówią rekruci między sobą – patrzeć na nas nie mogą.
– No, no… Ci są spokojni. Ale zobaczymy jeszcze innych, tych, z którymi mamy się bić. Wyobrażam sobie, jak to będzie…
– Wiesz, ja bym już bił nawet tych spokojnych, tak się palę do boju.
– Poczekaj. Oni nam jeszcze pokażą!
– Jak się bić, to bić.
– A za kogo? Z jakiej racji?
– A bo ja wiem?… Trzeba, to trzeba.
– Araby, widzisz, mieli swoje państwo. Kawałek Afryki. Chcą wolności. A my ich bijemy i tej wolności nie dajemy…
– E, frajerze! Co nam arabska wolność! W łeb Araba i koniec! A jak zdobędziemy Afrykę, to będziemy tu władcami.
– Tylko nie my, ty głupi. Myślisz, że Francja da nam coś, nam, obcokrajowcom? Nic, robić każe, bić się, zdychać, ale nic więcej.
– Jak to? Za nasze zasługi? Głupiś, Rudolfie! Ja już widzę, jak nas mianują kaidami nad podbitymi wioskami.
– Widzisz, boś się wina napił.
– Ano i to prawda. A przypomnij sobie, jakeśmy to maszerowali we dwóch z Berlina do Essen i nie mieliśmy ani co jeść, ani pić. Teraz mamy konserwy i wino… Będzie lepiej, coraz lepiej.
– Ja bym już wolał raz dziennie jeść, aby tu nie być, a siedzieć in der Heimat.
– Głupiś, tam głód. A tu… Ho, ho! Świat!…
– Zobaczysz, co będzie dalej. Ale czy ty przypominasz sobie, jak siedziałeś piętnaście dni w pace w Sidi-bel-Abbes?… Jak wyszedłeś, to żeś mówił: „Niech cholera weźmie ten legion afrykański”. A teraz chwalisz sobie to życie? Puknij się w głowę, bracie!…
– Trochę masz racji, kameradzie… Ale mi gorąco!… Już mnie nogi bolą.
– A po co wino piłeś przed wymarszem? Teraz osłabłeś. Przed godziną toś chciał już Arabów bić… Ochota w pięty poszła, co?
– Bo to przez to wino właśnie. Człowiek fantazji dostanie i plecie, co mu ślina na język przyniesie.
Tak sobie pogadują. Aż naraz rozkaz: „kompania stój! Obiad”. Wyjęto kotły z juków, nagotowano ciepłej zupy. Najedli się tyle, ile w tym skwarze mogli przełknąć. Kapitan siadł między rekrutami i mówi:
– No, chłopcy, jużeśmy niedaleko wroga. Teraz trzeba uważać…
I daje instrukcje, poucza, jak się zachowywać, dodaje otuchy i zapału. Potem „podnosi” kompanię i prowadzi ją dalej, już bez odpoczynku, aż do Bou-Denib. Tam się dopiero zacznie…
Józef Białoskórski, Krwawe piaski, Rytm, Warszawa 2014.
Książkę można kupić TUTAJ.
(1073)