,,Takiej zbrodni nie było w całej historii kryminalistyki”. O makabrycznej zbrodni popełnionej w noc wigilijną 1976 r. [wideo]

w Polska Ludowa


Zachęcamy do obserwowania strony na Twitterze

To jakiś totalny absurd! To w ogóle niemożliwe! Takiej zbrodni nie było w całej historii kryminalistyki – tak, mniej więcej, argumentowali przed Sądem Wojewódzkim w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu obrońcy czterech mieszkańców wsi Zrębin, oskarżonych o brutalne, potrójne morderstwo w noc wigilijną 1976 r.

A jednak nie mieli oni racji. Przestępstwo, o którym mowa – choć na zdrowy rozum nieprawdopodobne (do tego stopnia – co również podnosili adwokaci oskarżonych – że nic podobnego nie wymyślił żaden autor kryminałów) rzeczywiście zostało popełnione. Potwierdził to 17 lutego 1993 r. Sąd Najwyższy, jednogłośnie oddalając – jako oczywiście bezzasadną – rewizję nadzwyczajną złożoną przez ówczesnego ministra sprawiedliwości, Zbigniewa Dykę (tego samego, który kilka miesięcy później nieumyślnie zapewne przyczynił się do odwołania przez Sejm rządu Hanny Suchockiej), który swego czasu występował w tej sprawie jako adwokat. Ale dojście do prawdy i udowodnienie, że mieszkańcy Zrębina popełnili jedną z najbardziej okrutnych zbrodni, jakich dokonano w ostatnich dziesięcioleciach w Polsce, faktycznie nie było łatwe. Organy ścigania początkowo nie podejrzewały nawet, że mogą mieć do czynienia z morderstwem. Przypuszczano, że wydarzył się zwykły wypadek. Później milczeli albo kłamali świadkowie. W końcu jednak wyrok zapadł – i był naprawdę surowy.

A było to tak:

W położonej wówczas w województwie Tarnobrzeskim – a obecnie Świętokrzyskim – przy drodze z Połańca do Staszowa wsi Zrębin żyły (i żyją nadal) rodziny Sojdów, Adasiów i Kalitów. Dwie pierwsze z nich nienawidziły tej trzeciej serdecznie – rzecz jasna, z wzajemnością. Przyczyna owej wrogości miała swe źródło w historii naszego kraju – we wczesnych latach powojennych niektórzy ludzie z tej ostatniej rodziny skumali się z tzw. władzą ludową, wstąpili do PPR i – wykorzystując służbowe możliwości – prześladowali członków pozostałych rodzin. Zmusili ich do głosowania „3 razy tak” w referendum na temat przemian politycznych i gospodarczych w 1946 r., w roku 1947 doprowadzali do ich aresztowania, a później zapędzali ich na pochody pierwszomajowe.

Przez całe lata wyrazem owej nienawiści były wyłącznie wzajemne docinki i groźby. W końcu jednak doszło do przerażających swym okrucieństwem czynów. Przyczyna zaś, z powodu której popełniono morderstwo, była przy tym przerażająco banalna.

Poszlo o kradzież kiełbasy

Poszło po prostu o kradzież kiełbasy na weselu, jakiej dokonała rzekomo osoba należąca do którejś z dwóch pierwszych rodzin. Bogaty gospodarz Jan Sojda – zwany we wsi królem – poczuł się do głębi urażony wysuniętemu przeciwko jego rodzinie zarzutowi złodziejstwa, tym bardziej, że padł ona ze strony stosunkowo biednych i mało znaczących we wsi osób. W jego umyśle narodził się zbrodniczy plan, w który wtajemniczeni zostali jego zięciowie – Józef Adaś, Jerzy Socha i Stanisław Kulpiński.

Podstępnie wywabieni

25 grudnia 1976 r. o północy w kościele w Połańcu odbywała się uroczysta pasterka. Oprócz mieszkańców tego kilkutysięcznego miasteczka przybyli na nią ludzie z okolicznych wsi – w tym również ze Zrębina. Większość z nich przyjechała na mszę św. autobusem PKS. Byli wśród nich również Jan Sojda i jego zięciowie. Do kościoła przybyło także młode małżeństwo – Krystyna i Stanisław Łukaszkowie oraz dwunastoletni kuzyn dziewiętnastoletniej Krystyny – Mieczysław Kalita. Ci ostatni jednak nie dotrwali do końca nabożeństwa – Jan Sojda dyskretnie poinformował ich, że w ich rodzinnym domu toczy się awantura i z tego powodu muszą oni natychmiast wrócić do wsi.

Wywabieni z kościoła Łukaszkowie i Mietek Kalita poszli pieszo do odległego o kilka kilometrów Zrębina. Jakiś czas później – gdy msza św. się już skończyła – ruszyli w tamtą stronę także pozostali mieszkańcy wsi. Większość z nich pojechała autobusem PKS marki „San”. Jan Sojda, Józef Adaś i Jan Socha wsiedli do kierowanego przez tego ostatniego Fiata 125 p.

Zamordowani przy drodze

Łukaszkowie i Mietek Kalita z pewnością nie przypuszczali, że wyruszają w ostatnią drogę w swoim krótkim życiu. Jednak tak właśnie było. Dwa kilometry przed Zrębinem kierowany przez Jana Sochę samochód osobowy potrącił idącego poboczem drogi Mieczysława Kalitę. Jan Sojda i Józef Adaś chwycili przygotowane wcześniej klucze do kół autobusowych i w sposób bestialski zatłukli będącą w piątym miesiącu Krystynę i jej męża Stanisława. Stwierdziwszy, że Mietek Kalita jeszcze żyje, mordercy najechali kołami samochodu na jego głowę.

Przysięga krwią

Wszystko to działo się na oczach ponad 30 oniemiałych ze zgrozy pasażerów „Sana” – wśród których byli ormowcy, aktywiści partyjni i sołtys. Jednak żaden z nich nie wysiadł i nie próbował udzielić pomocy ofiarom dokonanej w ich obecności zbrodni. Uniemożliwił im to Stanisław Kulpiński, który blokował drzwi i sterroryzował pasażerów. Na samym zastraszeniu świadków zbrodni jednak się nie skończyło. Mordercy, nakłuwając każdemu z nich palec szpilką, zmusili ich do złożenia przysięgi krwią, że nikomu nie pisną ani słowa o tym, co widzieli.

Wiedzieli, co się stało

Mimo upozorowania zbrodni na wypadek, nikt w Zrębinie nie miał wątpliwości co do tego, że w nocy z 24 na 25 grudnia 1976 r. w pobliżu ich wsi popełniono brutalne morderstwo. „Zabójcy!” – krzyczano przed domami Józefa Adasia i Jana Sojdy. Tak było jednak tylko przez trzy dni. Później cała wieś solidarnie zamilkła.

To był „wypadek”

Prokuratura Rejonowa w Staszowie wszczęła postępowanie w sprawie o spowodowanie wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym. Było ono prowadzone w sposób zagadkowo wręcz nieudolny. Sekcja zwłok ofiar została dokonana przez lekarza bez uprawnień, całkiem sprawny autobus oddano do kasacji przed zabezpieczeniem śladów zdarzenia, nie zabezpieczono też żadnych śladów na miejscu rzekomego „wypadku”.

Tragiczny los odważnego

Jedynym świadkiem, który zeznał, że Jan Sojda, Józef Adaś i Jan Socha rozmyślnie zabili trzy osoby, był Leszek Brzdękiewicz. Zeznania te skończyły się jednak dla niego fatalnie – niedługo później znaleziono go w przepływającej przez Zrębin rzece Czarnej. Według oficjalnej wersji – utopił się.

Świece, krzyż i… łapówki

Sprawcy wspomnianej zbrodni robili bardzo wiele, by prawda o tym, co wydarzyło się w noc wigilijną 1976 r. na drodze z Połańca do Zrębina, nie wyszła na jaw. W sąsiedniej wsi Wolica odbyło się potajemne zebranie, na którym wszyscy świadkowie morderstwa – przed ołtarzykiem z zapalonymi świecami, krucyfiksem i obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej – ponownie podpisali przysięgę krwią, że nie pisną w sądzie ani słowa. Nie obyło się przy tym bez bardziej przyziemnych argumentów – każdy z potencjalnych świadków otrzymał za swe milczenie od 2 do 10 tysięcy złotych. Lączna suma wydana przez rodziny morderców na łapówki przekraczała 200 000 złotych.

Mordercy jeździli też do Częstochowy, by przed obrazem Matki Boskiej modlić się o uniknięcie kary.

W końcu jednak rodziny zamordowanych przekonały prokuraturę, że to, co w noc wigilijną 1976 r. wydarzyło się na drodze z Połańca do Zrębina, nie było wypadkiem, lecz popełnioną z premedytacją zbrodnią. Obudziły się też sumienia świadków. Zaczęli się wzajemnie oskarżać o udział w potwornym morderstwie.

Oskarżam!

Prokurator wydał nakaz aresztowania Jana Sojdy, Józefa Adasia, Jana Sochy i Stanisława Kulpińskiego. Ich proces rozpoczął się 7 listopada 1978 r. przed tarnobrzeskim Sądem Wojewódzkim, który wówczas miał siedzibę w Sandomierzu.

Aresztowani na sali rozpraw

W czasie procesu rodziny oskarżonych w dalszym ciągu przekupywały i zastraszały świadków morderstwa. W rezultacie kilkadziesiąt osób, wezwanych w charakterze świadków, solidarnie milczało. Dopiero zarządzone przez sąd na wniosek prokuratora aresztowania za składanie fałszywych zeznań skłoniły mieszkańców Zrębina do powiedzenia o tym, co widzieli.

Wszystkich powiesić!

10 listopada 1979 r., po ponadrocznym procesie, Sąd Wojewódzki w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu skazał Jana Sojdę, Józefa Adasia, Jerzego Sochę i Stanisława Kulpińskiego na karę śmierci.

Adwokaci skazanych, wśród których oprócz wspomnianego mec. Zbigniewa Dyki był słynny obrońca w procesach politycznych mec. Władysław Siła-Nowicki, złożyli wniosek o rewizję wyroku do Sądu Najwyższego. Postawione przez nich zarzuty były – trzeba przyznać – poważne: wymuszanie od świadków zeznań siłą i groźbą natychmiastowego aresztowania, niedopuszczanie przed oblicze sądu świadków mogących wskazać nowe okoliczności, prowadzenie wizji lokalnej tak długo, że jeden z obrońców zasłabł.

Wina była różna

Sukces, jaki obrońcom skazanych przez sąd I instancji udało się odnieść w Sądzie Najwyższym, był tylko częściowy. W lutym 1982 r. Sąd Najwyższy PRL uznał, że nie wszyscy skazani przez sąd wojewódzki byli w równym stopniu winni popełnionej przeszło pięć lat wcześniej zbrodni. Jerzemu Sosze i Stanisławowi Kulpińskiemu zamieniono wyroki śmierci na kary po odpowiednio 25 i 15 lat więzienia. W przypadku dwóch pozostałych sprawców morderstwa wyrok został utrzymany w mocy.

Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski i Jan Sojda i Józef Adaś zostali wydani katu. Ich egzekucja odbyła się w krakowskim Areszcie Śledczym przy ul. Montelupich.

Byli to – jak się zdaje – jedyni w Polsce ludzie straceni w okresie stanu wojennego.

Bezprecedensowa zbrodnia

Tak zakończyła się sprawa jednej z najbardziej makabrycznych, a zarazem niezwykłych, zbrodni w najnowszej historii Polski. Jak zgodnie stwierdzili zarówno badający sprawę milicjanci, jak i prokurator oraz sąd, podobnego przestępstwa nie odnotowano we wcześniejszej historii kryminalistyki.

Zwolennikom kary śmierci pod rozwagę

Warto zauważyć, że ta okrutna, zaplanowana z zimną krwią i dokonana w obecności kilkudziesięciu świadków zbrodnia została popełniona w czasach, w których kara śmierci stosowana była w Polsce całkiem często. Według danych, przedstawionych w książce Jerzego Andrzejczaka „Spowiedź polskiego kata”, w roku 1976 – tym, w którym doszło do popełnienia wspomnianego morderstwa – stracono w Polsce 16 osób. Rekordowy pod tym względem był rok 1973, w którym wykonano prawdopodobnie aż 27 wyroków śmierci. W latach 70-tych Polska znajdowała się w pierwszej dziesiątce krajów najczęściej zabijających przestępców w majestacie prawa.

Jak jednak widać, nawet całkiem realna groźba szubienicy nie odstraszała wystarczająco zdeterminowanych i bezwzględnych ludzi od popełniania przerażających zbrodni – takich choćby, jak ta, do której doszło w noc wigilijną 1976 r. między Połańcem a Zrębinem.

Bartłomiej Kozłowski, źródło: Polska.pl

(4840)


Dołącz, porozmawiaj, wyraź swoją opinię. Grupa sympatyków strony Niezlomni.com

Redakcja serwisu Niezłomni.com nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zawartych w komentarzach użytkowników. Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu.
Jednocześnie informujemy, że komentarze wulgarne oraz wyrażające groźby będą usuwane.
Ładowanie komentarzy Facebooka ...

1 komentarz

  1. z jednej strony kara śmierci odciąża podatników od utrzymywania zwyroli. a z drugiej strony jakby teraz w Polsce była kara śmierci to np. Tomasz Komenda by nie żył.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

*

Korzystając z formularza, zgadzam się z polityką prywatności portalu

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.