– Trudno było być dzieckiem legendarnego rotmistrza Pileckiego?
– Zależy kiedy. Będąc dzieckiem, w czasie okupacji, długo nie zdawałem sobie sprawy z wielkości ojca. Interesowała mnie technika, a nie jakieś bohaterskie czyny. Dla mnie był tatą, nie rotmistrzem Pileckim. Proszę pamiętać, że kiedy ojciec poszedł na wojnę, miałem raptem siedem lat. Trudniej było być jego krewnym po wojnie i już po zamordowaniu taty. Ale ten ciężar dotknął raczej mamę niż mnie.
– Był pan prześladowany jako syn wroga Polski Ludowej?
– Słuchałem przez „szczekaczkę”, bo tylko takie radio było wtedy w zasięgu, paskudne reportaże o ojcu. Tam usłyszałem po raz pierwszy, że był szpiegiem II Korpusu i wrogiem ludu. Ale w gimnazjum wprost szykanowany nie byłem. Kadra nauczycielska była tam przedwojenna. Wiedzieli, kim był ojciec i kim ja jestem. Zachowywali się przyzwoicie. Raczej koledzy wytykali mnie czasem palcami. Zachęcony lekturą „Dywizjonu 303” założyłem w szkole Ligę Lotniczą. Przez całą zimę budowałem model szybowca – o rozpiętości skrzydeł ponad 2 metry. Ale kiedy chciałem uczyć się prawdziwego latania, zostałem, mimo dobrych wyników badań lekarskich, przez funkcjonariusza Służby Polsce odesłany do domu. To był sygnał, że wiedzą, kim jestem. Był chyba rok 1949. Ojciec został zabity ledwo rok wcześniej. Wystraszyłem się, że nie pozwolą mi zdać matury i zmieniłem szkołę. Ale to było nic. Naprawdę ciężkie życie miała wtedy mama.
– Wychowywała was z siostrą bez ojca…
– Miała pod opieką czwórkę dzieci. Nas dwoje i dzieci swojej siostry, więźniarki Ravensbrück. Z zawodu była nauczycielką, ale nikt nie chciał jej zatrudnić. Nawet jak się gdzieś na chwilę zaczepiała, to zwalniano ją natychmiast, gdy personalny zorientował się, kim jest. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, z czego wtedy żyliśmy. Trochę pomagała rodzina. Mnie znajomi Kresowiacy umieścili w bursie. Przynajmniej można tam było zjeść. Pewnego dnia znalazł mnie tam jakiś nieznany mężczyzna. Zaoferował pomoc. Mówił, że jest kryminalistą skazanym za „mokrą robotę”, który wyszedł z więzienia. Odmówiłem, bo bałem się, że to prowokacja bezpieki. Wtedy zaprosił mnie do pobliskiego baru „Pod Dyktą” i opowiedział o ojcu.
– Pamięta pan, co mówił?
[quote]- Jako więzień roznosił po celach jedzenie. Zwrócił uwagę na ojca, bo pomimo głodu potrafił nie ruszyć swojej porcji. Mówił, że ojciec mimo bicia i tortur był zawsze skupiony, skoncentrowany, jakby się modlił. Nie wiem, czy mieli okazję dłużej rozmawiać. Ale ten człowiek zapewniał mnie, że ojciec swoją postawą go w jakimś sensie naprawił. Po wyjściu z więzienia już do przestępstwa nie wrócił.[/quote]
– A co działo się potem z mamą?
– Po długich staraniach przyjął ją do pracy „dziadek” Kazimierz Lisiecki. Zakładał na Pradze ogniska dla trudnej młodzieży. Mama była tam opiekunką, tzw. ciocią. Miała ambicje, by jak najwięcej dzieci ulicy doprowadzić do matury. Udało się, wielu z nich wyrosło na porządnych ludzi. Mamy wychowankiem był m.in. pierwszy po zmianie ustroju prezes ZUS-u. „Ogniskowcy” są zresztą rozsiani po całym świecie. Jeden z nich pracuje nawet w „Krzemowej Dolinie”.
– Miał pan świadomość, że tato dał się specjalnie schwytać w łapance, by trafić do Auschwitz, pomóc zorganizować w obozie ruch oporu, a po ucieczce powiadomić świat, co się tam dzieje?
– Wtedy mama starała się to przed nami, dziećmi, ukrywać. Dowiedziałem się chyba od wujenki, która była łączniczką ojca. Do niej przychodziły, zresztą rzadko, obozowe listy z Auschwitz. Ojciec był w obozie pod zmienionym nazwiskiem. Przesłuchiwany w oddziale politycznym zeznał, że jest nieżonaty, a wujenka jest jego znajomą. Wtedy, jako dziecko, nie rozumiałem zupełnie, dlaczego poszedł dobrowolnie do obozu. Dziś rozumiem to tak:
[quote]Ojciec był człowiekiem, który zgłaszał się, gdy potrzebowała go ojczyzna i kiedy pomocy szukali u niego inni ludzie. Uratował panią Newerly, która była Żydówką. Odszukiwał rodziny swoich kolegów, którzy zginęli w obozie, i załatwiał dla nich lekarstwa. Słusznie na jego pomniku w Grudziądzu napisano słowa: „Wszystkich kochaj, wszystkim służ”. On taki był. Spotykałem i na Białorusi, i w Chicago ludzi, którzy się z nim zetknęli przed wojną i podczas wojny. Wszyscy opowiadali mi, że im pomógł.[/quote]
A z tą łapanką było trochę inaczej, niż wszyscy mówią.
– To znaczy jak?
– Ojciec wymyślił tę łapankę, żeby nie narażać wujenki, w której mieszkaniu został zatrzymany. Ona była wtedy w ciąży. Natomiast prawdą jest, że dał się aresztować całkowicie dobrowolnie. Dozorca, który był zaprzysiężony w organizacji, uprzedził, że Niemcy wygarniają mężczyzn z mieszkań i nawet zaoferował ojcu skrytkę w piwnicy. Tato nie skorzystał. Kiedy przyszli Niemcy i pytali o mężczyzn, wujenka nie zdążyła się nawet odezwać. Tato wyszedł zza jej pleców i został aresztowany. Zabrali go do budy. A potem już zaczęło się bicie i kopanie. Przedsmak tego, co go czekało w Auschwitz. Do dziś nie wiem, skąd miał pewność, że w ten sposób trafi do obozu. Mama czasem w chwilach desperacji mówiła: Po co on to zrobił? A po wojnie, kiedy został aresztowany, a potem stracony, słyszałem nie raz jej słowa: On wszystkim pomagał, jemu nikt nie pomógł. Czuliśmy to wyraźnie, że jesteśmy „na widelcu” i ludzie się nas boją.
– Po ucieczce z Auschwitz ojciec walczył w konspiracji. Po powstaniu warszawskim trafił do Lamsdorf/Łambinowic. Uwolniony stąd znalazł się na Zachodzie. Dlaczego pana zdaniem wrócił po wojnie do kraju rządzonego przez komunistów?
– [quote]On to traktował bardzo prosto. Jestem oficerem, złożyłem przysięgę. Skoro dostałem taki rozkaz, to muszę tam być i dowiedzieć się jak najwięcej o AK-owcach aresztowanych i wywożonych na Wschód. Jeszcze w domu, w Sukurczach, słyszałem od ojca wiele razy takie napomnienie: Jak coś robisz, to rób to dobrze i do końca. Powrót do kraju był z jego strony właśnie takim „do końca”.[/quote]
– Jak i kiedy dowiedział się pan, że ojciec zginął?
– Późno. Mama długo na niego czekała. Nie wierzyła, że go zamordują. Sądziła, że taki człowiek, który posiada dużo tajnych informacji, będzie władzom komunistycznym potrzebny. Więc może zabiorą go gdzieś na Łubiankę, pewnie będą męczyli, ale z czasem wróci. Męczony był, ale tu, w Polsce. Dziś już wiemy, że podczas przesłuchania połamano mu między innymi obojczyki. Kiedy szedł na śmierć, był prawie nieprzytomny. Dwóch osiłków go wlekło, ręce ojca zwisały bezwładnie. Opowiadał o tym mamie w Laskach jakiś ksiądz, który to widział. Ale kto to był i kiedy dokładnie o tym mówił, nie potrafię już dziś odtworzyć. Te szczegóły docierały do nas zresztą z wielu ust i po kawałku, przede wszystkim w wolnej Polsce, po 1989. Ksiądz Czajkowski opowiadał nam – już po śmierci taty – że był z ojcem konfrontowany na śledztwie, ale ojciec nie przyznał się, że go zna, i w ten sposób prawdopodobnie ocalił mu życie. A oficjalnie do dziś nie wiemy dokładnie, jak i gdzie tato zginął i został pochowany. Wyrok wydany na niego odnalazł stosunkowo niedawno dr Adam Cyra, pracownik Muzeum Auschwitz-Birkenau.
– Mama doczekała rehabilitacji ojca?
– Tak i przyjąłem to z ulgą. Bo wiele razy wtedy – kiedy o ojcu rozmawialiśmy tylko w domu, między sobą, a głośno nie przyznawaliśmy się, że jesteśmy rodziną rotmistrza Pileckiego, czyli przez cały okres PRL-u – mówiłem: Mamo, zobaczysz, o tacie jeszcze będzie głośno. I jest. Dziś mój ojciec jest znany nawet na Tajwanie. I to była największa nagroda za jej długie i ciężkie życie. Mama zdążyła też odebrać – z rąk Lecha Wałęsy – wysokie odznaczenie państwowe.
– Jak pan wspomina go z czasów, gdy był z wami w domu, przed wojną?
– Ojciec nie był zawodowym żołnierzem. Był rolnikiem. Studiował zaocznie w Poznaniu, ale mieszaliśmy w gospodarstwie na Kresach, niedaleko Wilna. Chętnie dzielił się doświadczeniami ze studiów z sąsiadami. Hodował czerwoną koniczynę dla wojska. A także na nasiona. Rolnicy przyjeżdżali po nie aż z Mazowsza. Wychowanie w domu było surowe, a przynajmniej bardzo porządne.
– Jak to wyglądało?
– Rano sami słaliśmy łóżka. Nikt nam nie pomagał, chociaż ja byłem mały, a siostra jeszcze młodsza. Po porannej modlitwie, umyciu zębów itp. jedno z nas meldowało: Kochany tatusiu, melduję, że wszystko jest w porządku. Ojciec chętnie karmił nas owsianką. Nienawidziłem jej. Pewnego razu, jak wyszedł z kuchni, wylałem całą zawartość miseczki do mysiej dziury. Ale niezbyt dokładnie. Ojciec to zauważył i zapytał, czy tak szybko zjadłem. Powiedziałem, że tak. Jedyny raz dostałem wtedy od niego lanie. Nie za owsiankę, tylko za kłamstwo. Ale potrafił się też z nami świetnie bawić. Zabawek wiele nie mieliśmy. Ale tato przebierał nas za postaci z Trylogii albo za samurajów. Mama też bardzo to lubiła. I uczył nas samodzielności. Posłał mnie, 7-latka, konnym wózkiem po mamę. Ale kazał jechać wolno i nie używać bata. Za górką i tak trochę konia pogoniłem.
– Kilka tygodni temu pozwolił pan sobie pobrać ślinę, by uzyskać materiał genetyczny niezbędny do identyfikacji szczątków ojca…
– Poszukiwania trwają. Na razie czekamy na wyniki. Bardzo chciałbym wreszcie móc złożyć kwiaty i zapalić znicz na jego grobie. Naprawdę czekam na tę chwilę. A jednocześnie nie bardzo mam nadzieję. Nie wiem, czy to się może udać mimo postępów techniki. Od 1948 roku tyle czasu upłynęło… Przy okazji tych poszukiwań uświadomiłem sobie na nowo, jak okropne jest to, co ojca spotkało. Na własne uszy słyszałem, jak prokurator, który ojca oskarżał, tłumaczył, że był żołnierzem i działał na rozkaz. Nie wytrzymałem i krzyknąłem: ale pan ten mundur splamił. Prokuratora w procesie uniewinniono. Myślę z bólem nie tylko o uśmierceniu ojca. Także o tym, co się stało z ciałami ofiar rzucanych do dołów jak popadnie, czasem do góry nogami. Ich kości zostały przemieszane, znieważone. Jak jestem sam i się nad tym zastanawiam, cisną mi się na usta tylko takie słowa o sprawcach: A to skur…
(223)