Historia Wandy Lurie należy do najbardziej przejmujących relacji z Powstania Warszawskiego…
Protokół z dn. 10.XII.1945
Od roku 1937 mieszkałam wraz z rodziną w Warszawie, przy ul. Wawelberga 18 m. 30.
W dniu 1 sierpnia 1944 r. o godzinie 3 po południu rozpoczęły się na naszym punkcie zacięte walki. Powstańcy wybudowali w pobliżu naszego domu, tj. na rogu Wolskiej i Górczewskiej, dwie zapory. W sąsiednim domu znajdowały się karabiny maszynowe, amunicja, granaty. Sytuacja od pierwszych chwil była bardzo ciężka. Liczni zamieszkujący tu Volksdeutsche strzelali z ukrycia do powstańców i wskazywali Niemcom położenie i sytuację Polaków. Użyto do akcji czołgi – tygrysy, rozbito szereg domów. Czołgi niemieckie atakowały od ulicy Górczewskiej i od Wolskiej i wtargnąwszy na nasz teren Niemcy wyciągnęli z domów mężczyzn, każąc im rozbierać barykady. Jednocześnie podpalono parę domów rzucając do mieszkań butelki z benzyną. Ludność, której nie wezwano przedtem do opuszczenia mieszkań, uniemożliwione miała wyjście na ulicę.
Do dnia 5 sierpnia przebywałam w piwnicy domu z trojgiem dzieci w wieku lat 11, 6, 3,5 i sama będąc w ostatnim miesiącu ciąży. Tegoż dnia o godz. 11-12 wkroczyli na podwórko żandarmi niemieccy oraz Ukraińcy, wzywając ludność do natychmiastowego opuszczenia domu. Kiedy mieszkańcy piwnic od strony podwórza wyszli, żandarmi wrzucili do piwnic granaty zapalające. Zapanował popłoch i pośpiech. Nie mając przy sobie męża, który nie powrócił z miasta, ociągałam się z opuszczeniem domu, miałam nadzieję, że pozwolą mi zostać. Musiałam jednak opuścić dom. Wraz z dziećmi i rodziną Gulów wyszłam na ulicę Działdowską. Domy na ulicy już płonęły.
Usiłowałam przejść początkowo w stronę Górczewskiej, ale na ulicy Działdowskiej stało dużo Ukraińców i żandarmów, którzy nie pozwolili mi przejść w tym kierunku, a kazali mi udać się na ulicę Wolską. Droga była ciężka. Na ulicach leżało pełno kabli, drutów, resztek barykad, gumy, trupy. Domy paliły się po obu stronach ulic. Na ul. Wolskiej i na ul. Skierniewickiej wszystkie domy były już spalone. Na rogu Działdowskiej i Wolskiej widziałam pojedyncze trupy młodych mężczyzn w cywilnym ubraniu. Na ul. Wolskiej podeszłam do grupy osób z naszego domu. Ogółem było nas pod fabryką ponad 500 osób. Z rozmów współtowarzyszy zorientowałam się, że w fabryce zgromadzono mieszkańców domów z ulic Działdowskiej, Płockiej, Sokołowskiej, Staszica, Wolskiej i z ul. Wawelberga.
Staliśmy przed bramą fabryki „Ursus”, położonej przy ul. Wolskiej nr 55. Fabryka ta stanowi oddział państwowej fabryki, położonej w miejscowości Ursus pod Warszawą. Przed bramą fabryki czekaliśmy około godziny. Z podwórza fabryki słychać było strzały, błagania i jęki. Do wnętrza fabryki Niemcy wpuszczali, a raczej wpychali, przez bramę od ul. Wolskiej po sto osób. Chłopiec około lat 12 ujrzawszy przez uchyloną bramę zabitych swoich rodziców i brata dostał wprost szalu, zaczął krzyczeć, wzywając matkę i ojca. Niemcy i Ukraińcy bili go i odpychali, gdy usiłował wedrzeć się do środka.
Nie mieliśmy wątpliwości, że na terenie fabryki zabijają, nie wiedzieliśmy czy wszystkich. Ja trzymałam się z tyłu, stale się wycofując, w nadziei, że kobietę w ciąży przecież nie zabiją. Zostałam wprowadzona w ostatniej grupie. Na podwórzu fabryki zobaczyłam zwały trupów do wysokości jednego metra. Trupy leżały w kilku miejscach, po całej lewej i prawej stronie pierwszego podwórza. Wśród trupów rozpoznałam zabitych sąsiadów i znajomych. Środkiem podwórza wprowadzono nas w głąb, do przejścia wąskiego na drugie podwórze. Tu Ukraińcy i żandarmi ustawili nas czwórkami. Mężczyźni szli z rękoma podniesionymi w górę. W grupie prowadzonej było około 20 osób, w tym dużo dzieci lat 10-12, często bez rodziców. Jedną bezwładną staruszkę przez całą drogę niósł na plecach zięć, obok szła jej córka z dwojgiem dzieci 4 i 7 lat. Trupy leżały na prawo i lewo, w różnych pozycjach.
Naszą grupę skierowano w kierunku przejścia między budynkami. Leżały tam już trupy. Gdy pierwsza czwórka dochodziła do miejsca, gdzie leżały trupy, strzelali Niemcy i Ukraińcy w kark od tyłu. Zabici padali, podchodziła następna czwórka, by tak samo zginąć. Bezwładną staruszkę zabito na plecach zięcia, on również zginął. Przy ustawianiu ludzie krzyczeli, błagali lub modlili się. Ja byłam w ostatniej czwórce. Błagałam otaczających nas Ukraińców, by ratowali dzieci i mnie, któryś z nich zapytał, czy mogę się wykupić. Dałam mu złote 3 pierścienie. Zabrawszy to, chciał mnie wyprowadzić, jednak kierujący egzekucją Niemiec – oficer-żandarm, który to zauważył, nie pozwolił i kazał mnie dołączyć do grupy przeznaczonej na rozstrzelanie, zaczęłam go błagać o życie dzieci i moje, mówiłam coś o honorze oficera. Odepchnął mnie jednak, tak że się przewróciłam. Uderzył tez i pchnął mojego starszego synka wołając „prędzej, prędzej, ty polski bandyto”.
W międzyczasie wprowadzono nową partię Polaków. Podeszłam więc w ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą – rączkę starszego synka. Dzieci szły płacząc i modląc się. Starszy widząc zabitych wołał, że i nas zabiją. W pewnym momencie Ukrainiec stojący za nami strzelił najstarszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci i mnie. Przewróciłam się na prawy bok. Strzał oddany do mnie nie był śmiertelny. Kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki wychodząc przez prawy [prawdopodobnie błąd w protokóle – patrz orzeczenie lekarskie poniżej] policzek. Dostałam krwotok ciążowy. Wraz z kulą wyplułam kilka zębów. Czułam odrętwienie lewej części głowy i ciała. Byłam jednak przytomna i leżąc wśród trupów widziałam prawie wszystko, co się działo dookoła. Obserwowałam dalsze egzekucje. Wprowadzono nową partię mężczyzn, których trupy padały i na mnie. Przywaliły mnie około 4 trupy. Wprowadzono dalszą partię kobiet i dzieci – i tak grupa za grupą rozstrzeliwano aż do późnego wieczoru.
Było już ciemno, kiedy egzekucje ustały. W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali kosztowności. Ciała dotykali przez jakieś specjalne szmatki. Mnie samej zdjęto z ręki zegarek, nie zauważyli przy tym, że jeszcze żyję. W czasie tych okropnych czynności pili wódkę, śpiewali wesołe piosenki, śmieli się. Obok mnie leżał jakiś tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, który długo rzęził. Niemcy oddali 5 strzałów, zanim skonał. W czasie dobijania strzały raniły mi nogę. Leżałam tak przez długi czas w kałuży krwi, przyciśnięta trupami. Myślałam tylko o śmierci, jak długo będę się jeszcze męczyć. W nocy zepchnęłam martwe ciała leżące na mnie.
Następnego dnia egzekucje ustały. Niemcy wpadli tylko kilkakrotnie z psami, biegali po trupach, sprawdzali, czy kto nie żyje. Słyszałam pojedyncze strzały, prawdopodobnie dobijali żyjących. Leżałam tak trzy dni, tj. do poniedziałku [egzekucja odbyła się w sobotę]. Trzeciego dnia poczułam, że dziecko, którego oczekiwałam, żyje. To dodało mi energii i podsunęło myśl o ratunku. Zaczęłam myśleć i badać możliwości ocalenia. Próbując wstać kilka razy dostałam torsji i zawrotu głowy. Wreszcie na czworakach przeczołgałam się po trupach do muru. Wszędzie leżały trupy, wysokości co najmniej mojego wzrostu i to na całym podwórzu. Odniosłam wrażenie, że mogło tam być ponad 6000 zabitych.
Z miejsca, na którym leżałam, przeczołgałam się pod mur i stąd szukałam możliwości wydostania się dalej. Droga przejściowa przez pierwsze podwórze, przez które nas prowadzono, była zawalona trupami. Za bramą słychać było głosy Niemców, musiałam szukać innego wyjścia. Przeczołgałam się na trzecie podwórze, po drabinie przez otwarty lufcik weszłam do hali. W obawie przed Niemcami pozostałam tu całą noc. W nocy tygrysy wyły bezustannie na ulicy Płockiej, samoloty bombardowały. Myślałam, że lada chwila fabryka spłonie wraz z trupami. Nad ranem uciszyło się. Weszłam na okno i na podwórzu zobaczyłam żywego człowieka – mieszkankę naszego domu ob. Zofię Staworzyńską. Połączyłam się z nią.
Przyczołgał się do nas jakiś niedobity mężczyzna w wieku około 60 lat z wybitym okiem, którego nazwiska nie znam. Po długim szukaniu i wielu próbach wydostania się odkryliśmy wyjście od ul. Skierniewickiej i tamtędy wraz z ob. Staworzyńską opuściłyśmy fabrykę. Mężczyzna, słysząc głosy Ukraińców, został. Wyszłyśmy na ul. Skierniewicką, chcąc się udać na przedmieście Czyste, gdzie znajdował się szpital. Ukraińcy stali na ulicy Wolskiej i początkowo nie zorientowali się, skąd idziemy. Zatrzymali nas i pomimo próśb i błagań, by nas puścili do szpitala jako ranne, popędzili nas w kierunku Woli, zabierając po drodze coraz więcej osób.
Niedaleko kościoła św. Stanisława rozdzielono grupę [na] młodych i starych. Grupę młodych mężczyzn i kobiet wprowadzono do jakiegoś zburzonego domu, skąd po chwili doszły nas odgłosy strzałów. Przypuszczam, że odbyła się tam egzekucja. Resztę, w tej grupie i mnie, popędzono do kościoła św. Wojciecha przy ul. Wolskiej. Po drodze widziałam leżące na jezdni i na chodnikach trupy i części ciała. Grupy Polaków pod strażą uprzątały trupy. Stojący przed kościołem oficerowie niemieccy przyjęli nas popychaniem, biciem i kopaniem. Kościół był już zapełniony ludnością Warszawy z różnych dzielnic. Leżałam przez parę dni przy głównym ołtarzu. Żadnej pomocy [mi] nie udzielono. Jedynie współtowarzysze niedoli podali mnie tylko trochę wody. Po dwóch dniach zostałam przewieziona furmanką z ciężko rannymi lub chorymi do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd do szpitali w Komorowie i Leśnej Podkowie. Obecnie nie czuję się zdrowa, jakkolwiek muszę pracować, by wychować dziecko urodzone po strasznych przeżyciach.
Wanda Felicja Lurie
20.XI.1946 – Warszawa
1) Wywiad lekarski.
Na stosowne pytanie poszkodowana wyjaśniła, iż w dniu 5 sierpnia 1944 r. razem ze wszystkimi mieszkańcami została wypędzona przez żołnierzy niemieckich z domu przy ul. Wawelberga nr 18 w Warszawie i odstawiona do fabryki „Ursus”, przy ul. Wolskiej nr 55, gdzie odbyła się masowa egzekucja Polaków. W czasie egzekucji żołnierz niemiecki strzelił z rewolweru do poszkodowanej trafiając w kark w ten sposób, iż kula wyszła przez lewy policzek, następnie, po osunięciu się na ziemię, trzy razy w nogi, raz w lewą, dwa razy w prawą, powyżej kostek. W parę godzin później w przerwie pomiędzy rozstrzeliwaniem przyprowadzonych grup Polaków żołnierz niemiecki czy ukraiński szukając kosztowności u trupów wszedł butem na lewą nogę poszkodowanej powodując zwichnięcie w kostce.
W czasie egzekucji poszkodowana była w 9 miesiącu ciąży, dostała krwotoku ciążowego i z ran. Po udanej ucieczce z miejsca egzekucji poszkodowana, zatrzymana na ul. Wolskiej przez żandarmerię niemiecką, została odstawiona do kościoła św. Wojciecha, gdzie leżała przed ołtarzem dwa dni bez opatrunku i pomocy lekarskiej. Rany szyi i klatka piersiowa nabrały koloru ciemnego, lewa ręka była bezwładna. Po odstawieniu w transporcie chorych do obozu przejściowego w Pruszkowie wraz z innymi ciężko chorymi w dniu 11 sierpnia 1944 r. dostała się do szpitala PCK w Leśnej Podkowie, gdzie po raz pierwszy założono jej opatrunki. W szpitalu w Leśnej Podkowie pozostała do 19 sierpnia 1944 r., następnie przebywała w szpitalu powiatowym w Pruszkowie, gdzie w dniu 20 sierpnia 1944 r. urodziła syna. Od 29 sierpnia 1944 r. odesłano poszkodowaną do PCK w Leśnej Podkowie i odtąd pozostała w wyznaczonym lokalu pod opieką docenta Rutkowskiego i dr. Churskiego. Poszkodowana okazuje kartę wypisową szpitala powiatowego w Pruszkowie z datą 29.VIII.1944 r., z której wynika, iż Wanda Lurie przebywała w szpitalu powiatowym w Pruszkowie od dnia 19 sierpnia do dnia 29 sierpnia 1944 r. z powodu porodu, rany postrzałowej twarzy i podudzia prawego. Karta wypisowa jest zaopatrzona podpisem dyrektora szpitala dr. Komorowskiego i odciskiem okrągłej pieczęci z treścią „Wydział Powiatowy Szpital w Pruszkowie”.
Do dnia dzisiejszego poszkodowana pozostaje pod opieką lekarską PCK, czuje się niedobrze, odczuwa bóle głowy, szczęki, obu nóg, wątroby, jest osłabiona, łatwo się męczy. Syn poszkodowanej jest nerwowy i źle sypia.
[…]
Biegły
(2576)