Historia dojrzałej, trudnej miłości, która pomimo wielu burz i zawirowań wciąż chce być pierwszą, jedyną i ostatnią. Jakby miała osiemnaście lat, nie czterdzieści.
Jola nie ma łatwego życia: w morzu codzienności zgubiła gdzieś siebie i swoje marzenia. Jako dorosłe dziecko alkoholika (DDA) przez wiele lat nie wiedziała, kim jest, potrafiła jedynie odgrywać rolę, której nauczyła się w dzieciństwie, jak marionetka wyreżyserowana przez dorosłych. Nigdy się nie buntowała, przekonana, że dojrzałość polega na odpowiedzialności i poświęceniu. Żyła w cieniu męża, pogodzona z losem.
Aż do owej pamiętnej nocy, kiedy to przez przypadek usłyszała coś, co nie było przeznaczone dla jej uszu…
Fragment
Jolanta stała przy oknie, a przed jej oczami roztaczał się piękny widok na dolinę Loary. Na południowym brzegu rzeki, u podnóża zamku, z którego okien Jola podziwiała krajobraz, wzdłuż stromego zbocza ciągnęły się kamienne domki niewielkiej miejscowości Chaumont-sur-Loire. Poczuła dreszczyk emocji. Stała przecież w miejscu, z którego być może Diana de Poitiers ponad czterysta lat temu patrzyła z tęsknotą gdzieś w dal, zanim na zawsze opuściła zamek. Faworyta Henryka II, która swoją pozycję i bogactwo zawdzięczała urodzie, pragnęła jak najdłużej być piękna i młoda. I rzeczywiście nigdy się nie zestarzała. Do śmierci zachowała piękną cerę, ale swoją próżnością tę śmierć sobie przyspieszyła.
Czy chociaż było warto? Jola się zamyśliła.
W przeciwieństwie do królewskiej faworyty jej zamek Chaumont bardzo się podobał. Zainteresowała się nim po przeczytaniu jeszcze podczas studiów jednej z powieści Joanny Chmielewskiej, w której część akcji toczy się właśnie tam. A później od matki, która wiedziała o jej fascynacji Francją, dostała album ze zdjęciami zamków nad Loarą i opisem burzliwych historii z nimi związanych. Dziesiątki razy go przeglądała, marząc, że kiedyś tam pojedzie. Marzenia pokrzyżowała jej nieplanowana ciąża i dość pospiesznie zawarty związek małżeński. Potem przyszła druga ciąża i kolejne dziecko. Dzień za dniem mijały, a ona, jak ten koń w kieracie, niemal automatycznie wypełniała obowiązki żony, matki i gospodyni domowej, w ferworze codziennych zajęć zapominając o marzeniach. Tak mijały jej kolejne lata.
We wczesnej młodości myślała, że kobieta, która kończy czterdzieści lat, jest już bardzo stara. Nawet powiedziała wtedy do Grażyny, swojej najlepszej przyjaciółki, że kiedy przekroczy czterdziestkę, to chyba palnie sobie w łeb. Nic takiego się jednak nie stało, bo nawet nie zauważyła, jak weszła w kolejną dziesiątkę. Dobrnęła nawet do czterdziestu pięciu, zanim przyszedł czas na refleksję. Przeżyła wówczas wstrząs, który zmusił ją do zastanowienia się nad swoim dotychczasowym życiem i do podjęcia radykalnych decyzji. I zamiast strzelać sobie w łeb, rozpoczęła nowe życie.
– Kochanie, nie zamyślaj się. Idziemy dalej, jeszcze mamy wiele do obejrzenia – usłyszała za sobą głos towarzyszącego jej mężczyzny. No i czeka nas przejażdżka powozem.
Rozdział 1
– A ty znowu przypaliła kartofle! Czy ty nie mogłaby stać przy kuchni, jak ty gotuje? – Do uszu Jolanty, która właśnie podlewała stojące na parapecie begonie, dotarł świdrujący mózg głos teściowej. Kuchnia znajdowała się na dole, ale Aniela Kryczukowa głos miała donośny, wyrobiony przez lata w kościelnym chórze.
Jola odwróciła się od okna i ruszyła w kierunku schodów prowadzących na dół.
– A czy ona nie mogłaby postać chwilę przy tych ziemniakach? Co innego ma do roboty? – mruknęła do siebie poirytowana. Przecież weszła na górę tylko na chwilę, po telefon. No i przy okazji podlała begonie, bo poprzedniego dnia było tyle roboty, że o nich zapomniała. Szkoda by było, gdyby zwiędły. Tak pięknie obsypały się czerwonymi kwiatami. Zostawiła w łazience konewkę i zeszła na dół.
– Czy ty nie mogłaby stać przy kuchni, jak ty gotuje? Zawsze coś ci się przypali! – wyrzuciła z siebie ze wschodnim zaśpiewem niewysoka, starsza kobieta o obfitych kształtach i pyzatej, zarumienionej twarzy. Stała przy kuchni węglowej i zsuwała właśnie z fajerek garnek z parującymi ziemniakami. Miała na sobie kwiaciastą, marszczoną spódnicę, przykrytą beżową zapaską z wyhaftowanym na środku wielkim makiem, i koszulową bluzkę w drobniutki, mało widoczny wzorek kwiatowy. W tym stroju wyglądała trochę jak klasyczna matrioszka. Tylko jej jasne, poprzetykane gęsto siwymi niteczkami włosy, poskręcane trwałą ondulacją, psuły ten matrioszkowy wizerunek.
– Otwórz okno! – Chłodne, bladoniebieskie oczy wbiły karcące spojrzenie w twarz wchodzącej.
Jolanta podeszła do niewielkiego okna i otworzyła je szeroko.
Kuchnia usytuowana była w piwnicy, jak w wielu innych domach w ich wsi. Pod oknami biegł chodnik prowadzący do drzwi wejściowych znajdujących się od strony podwórza. Patrząc przez nie, widziało się tylko nogi, jeżeli ktoś akurat przechodził. A domy były duże, na wysokim podpiwniczeniu; wielkie klocki w kształcie prostopadłościanu. Jedne piętrowe, inne tylko z wysokim parterem. Większość zbudowana w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Ci, którzy wzięli wówczas kredyt na dom, spłacali później krową albo kogutami, jak opowiadał Joli teść, który nie mógł sobie darować, że wtedy nie wziął jeszcze kredytu na samochód. Śmiał się, że spłaciłby pewnie jajkami.
Teraz stały te wielkie domy prawie puste, bo młodzi wyjechali za pracą do miast albo za granicę, a starzy siedzieli w suterenach, gdzie mieli kuchnię, a czasem też jakiś pokój z telewizorem i wersalką, żeby odpocząć po obiedzie. Po pracy w polu czy przy obrządkach wygodniej było od razu z podwórka wejść do takiego podpiwniczenia. No i na górę brudu się nie naniosło, bo przecież ubranie zakurzone po robocie, a buty często ubłocone. Jak to w gospodarstwie. Przetwory na zimę też łatwiej było robić na dole, a i mieszkania się nie zaparowało przy smażeniu konfitur. Dźwigać po schodach drewna czy węgla, żeby napalić w kuchni, też nie było trzeba. Kuchenki gazowe niby mieli, ale gaz oszczędzali. Jedna butla wystarczała czasem i na rok. A drewno było zazwyczaj swoje, więc wychodziło taniej. Na wysokim parterze też znajdowało się pomieszczenie kuchenne, lecz korzystano z niego tylko zimą.
Jolanta mieszkała w takim właśnie domu. Jej teściowie zajmowali parter, a ona z mężem i dziećmi piętro. Ale kuchnia była wspólna, ta w podpiwniczeniu, no i ta „zimowa” na parterze.
– Niech mama to da. – Jola wzięła garnek z rąk teściowej, wstawiła go do zlewu i zabrała się za ugniatanie ziemniaków. – Przecież nic się nie stało. Trochę przystały do dna, ale się nie przypaliły. Na górę poszłam tylko na chwilę, po komórkę. A że przy okazji podlałam begonie, bo sucho miały, to mi trochę zeszło.
– Wstąpił do piekieł, po drodze mu było – mruknęła pod nosem Aniela. – Masz do nich jakie kotlety? – zapytała głośniej, podnosząc pokrywkę stojącej na kuchni patelni. – Zaraz Adaś wróci z pracy. Na pewno będzie głodny.
– Są w brytfance, w piekarniku. A surówka jest w misce na stole. Może mama już jeść. Nałożyć?
– Nie trzeba. Poczekam na Adasia, żeby starczyło, bo kartofli to ty coś mało obrała. – Aniela rozsiadła się wygodnie na krześle, opierając łokcie na stole. – A ojca wołaj. Przy traktorze jest.
Jolanta wyszła przed dom i rozejrzała się po podwórku. A było na co popatrzeć. Nowe, solidne budynki gospodarcze, nowoczesny sprzęt sadowniczy, równiutko ułożona kolorowa kostka brukowa. To robiło wrażenie. Tylko dom wymagał remontu, a może nawet przebudowy; był niefunkcjonalny i po prostu brzydki. Jego wyglądu nie poprawiały nawet otaczające go wielobarwne rabatki kwiatowe, dzieło Joli, i równiutko przycięte iglaki. Jednak inwestować trzeba było w gospodarstwo, bo z tego się żyło, a dom to rzecz drugorzędna.
Kiedy ponad dwadzieścia lat temu Jola wyszła za mąż i zamieszkała u teściów, dom był ten sam, ale podwórko wyglądało inaczej. Naprzeciwko domu stała drewniana stodoła. Po lewej stronie były murowany chlewik, obora dla krów i kurnik, a z tyłu wychodek. Po prawej drewniany spichrz i drewutnia. Dalej buda dla psa. Po deszczu podwórko zamieniało się w jedną wielką kałużę, a później przez dłuższy czas było takie błoto, że bez gumiaków nie dało się przejść. Teraz błota na podwórku nie uświadczył, nawet po ulewach. No i pies już nie był przywiązany do budy, tylko biegał swobodnie w kojcu.
Teściowie Jolanty prowadzili tradycyjne gospodarstwo, czyli uprawiali wszystkiego po trochu – pszenicę na mąkę, którą mełli w miejscowym młynie, pszenżyto i jęczmień jary na paszę dla świń, buraki pastewne dla krów, ziemniaki. Mieli także kawałek łąki, na której pasły się krowy, a przez jakiś czas też owce, które hodowali głównie na wełnę. Ale przy okazji i mięso było, więc Jola nauczyła się robić całkiem niezłe potrawy z baraniny. Szczególnie pilaw dobrze jej wychodził. Tak potrafiła go przyprawić, że wcale nie czuło się, że to baranina. A później zmniejszył się popyt na wełnę, więc zrezygnowali z owiec. Ale kiedy jej mąż, Adam, skończył studia, po dwóch latach przekonywania ojca, który był tradycjonalistą, postawił na specjalizację. Jedną część pola obsadził krzewami czarnej porzeczki, a drugą obsiał zbożem. Z czasem dokupił ziemi i zasiał rumianek. Później był rzepak. Po kilku latach eksperymentowania postawił na sadownictwo. Teraz gospodarstwo obejmowało dziesięć hektarów ziemi, w większej części obsadzonej śliwami i jabłoniami. Pozostałą część stanowiły duży ogród warzywny, niewielka łączka do wypasania krowy oraz pole, na którym uprawiali ziemniaki na własny użytek oraz pszenżyto dla kur.
– Tata! Obiad! – zawołała Jola w kierunku ciągnika.
– Już idę! – Niewysoki, szczupły mężczyzna o siwych włosach, majstrujący pod maską pojazdu, wyglądał na bardzo zaabsorbowanego swoim zajęciem.
Szczepan Kryczuk, chociaż zbliżał się już do siedemdziesiątki, nie potrafił usiedzieć w domu. Od świtu krzątał się po podwórzu. Robił obrządki, doglądał dobytku, bo jak wiadomo, „pańskie oko konia tuczy”, naprawiał sprzęt, nadzorował pracowników. Od dzieciństwa tak był nauczony. Kiedyś na wsi szło się spać z kurami, żeby światło oszczędzać, i wstawało z kurami. A cały dzień trzeba było pracować. I Szczepan tak się nauczył. Wstawał o świcie, a po wieczornych wiadomościach kładł się spać. Adam nie musiał brać urlopu na czas zrywania śliwek czy jabłek, bo ojciec świetnie dawał sobie radę z nadzorowaniem pracowników. Sam też siadał za kierownicą ciągnika i zwoził skrzynki z owocami.
– O! I Adaś samo przyjechał! – Szczepan wyłonił się spod klapy ciągnika i spojrzał w kierunku bramy, przez którą wjeżdżał czarny samochód terenowy. Kiedy auto się zatrzymało, wysiadł z niego niewysoki mężczyzna w szarym garniturze z dyplomatką w ręku. – Jola na obiad woła! – krzyknął w jego kierunku Szczepan.
(47)