Był jednym z najlepszych napastników w historii polskiego futbolu i prawdziwym człowiekiem ze stali. Jego niewzruszone oblicze bijące ze starych czarno-białych fotografii, mówi o nim coś jeszcze. Henryk Reyman jak mało który zawodnik, dał się zapamiętać kibicom na lata – pisze Przemysław Gajzler.
Przeglądając jego zdjęcia, trudno natrafić na takie, gdzie stałby uśmiechnięty od ucha do ucha. Zazwyczaj można go zobaczyć z kamiennym wyrazem twarzy, marsową miną twardziela, z którego zdaniem liczą się wszyscy wokół. Jeśli na zdjęciu pojawia się w towarzystwie innych piłkarzy, nie ma wątpliwości, który z nich ma największy wpływ na pozostałych. Henryk Reyman, którego pamięci otwarto w Krakowie wystawę, nie był tylko bohaterem jednego klubu. Jako zawodowy oficer wiele zrobił także dla niepodległości naszego kraju. Był także pierwszym powojennym selekcjonerem reprezentacji Polski.
ŁOWCA REKORDÓW
Wydaje się, że nigdy nie był młodym, niedoświadczonym zawodnikiem, który musi słuchać rad starszych. Jego niezwykłe strzeleckie umiejętności, połączone z wrodzonymi cechami przywódczymi, pozwoliły mu już w wieku 21 lat zostać liderem Wisły Kraków – klubu, którego jeszcze za życia stał się prawdziwą legendą.
Takiego snajpera nie było w Polsce przed nim, a i długo po nim trudno byłoby znaleźć kogoś z kim można by porównać talent do zdobywania bramek. W tworzącej się, po odzyskaniu przez kraj niepodległości lidze, był prawdziwym pionierem. Pierwszy zdobył bramkę bezpośrednio z rzutu wolnego i jako pierwszy w jednym meczu strzelił pięć goli. Następnie swoje osiągnięcie poprawił trafiając też jako pionier „szóstkę”.
Niezwykła skuteczność dała mu w 1927 roku tytuł pierwszego króla strzelców w historii polskiej ligi i to z 37 trafieniami na koncie, co jest rekordem do dziś niepobitym. Przez niemal 70 lat tytułowano go królem strzelców kolejnych rozgrywek, tyle że po zweryfikowaniu przez Andrzeja Gowarzewskiego wiarygodności starych przekazów, okazało się, że cztery gole przypisano Reymanowi niesłusznie. Na konto Henryka błędnie bowiem wpisano trafienia jego braci – Stefana i Jana. Dorobek trzeba było zatem zmniejszyć z 31 goli do 27, a tytuł nadać pośmiertnie Ludwikowi Gintelowi.
[quote]Nie ujmuje to jednak niczego Reymanowi, słynącemu z boiskowej niezłomności i siły strzału. Do legendy przeszedł jego występ z rumuńskim Fulgerul Bragadiru. W meczu zdobył cztery bramki, w tym jedną z woleja w biegu. Po tym atomowym uderzeniu bramkarz nie tylko wpadł z piłką do bramki, ale na dobre kilka minut stracił przytomność.[/quote]
MÓGŁ ZOSTAĆ LEGENDĄ… LEGII
Reyman kojarzony jest praktycznie tylko z Wisłą Kraków. Niewielu wie, że mógł zostać zawodnikiem klubu, który dał podwaliny pod utworzenie Legii Warszawa. A było to w 1921 roku, kiedy już jako zawodowy żołnierz trafił do stolicy, aby uczyć się w Szkole Podchorążych Piechoty. Podczas prawie półrocznego pobytu na Mazowszu, nie tylko trenował z zespołem WKS Warszawa na boisku przy Agrykoli, ale miał rozegrać w jego barwach kilka spotkań.
Sprawa nie odbiła się wtedy żadnym echem. Było to nawet zupełnie naturalne, że żołnierz-sportowiec musi trenować w wojskowym klubie, najbliższym miejsca, w którym stacjonuje. Taką drużyną był wtedy WKS, klub jeszcze bez żadnej tradycji, bardziej zbieranina piłkarskich niedobitków niż poważny zespół. Zresztą w tym samym roku warszawski klub po raz pierwszy przystąpił do eliminacji ligowych w stołecznym okręgu. Już bez Reymana w składzie, który na jednym z jego meczów pojawił się w zupełnie innej roli – sędziego. 24-latek był rozjemcą spotkania pomiędzy WKS a Koroną Warszawa w zastępstwie arbitra Adama Obrubańskiego, zamordowanego w 1940 roku w Katyniu.
[quote]Jeśli ktoś myśli, że po tym epizodzie Reyman wrócił do Krakowa, jest w dużym błędzie. Jako żołnierz najpierw wziął udział w III Powstaniu Śląskim, a w kolejnych latach też skazany był na tułaczkę. Najbardziej niesamowitym pozostaje fakt, że potrafił to wszystko godzić z grą w barwach Wisły i to nawet mieszkając od 1928 roku w Wilnie. Na prawie każdy mecz dostawał wtedy przepustkę z wojska i jechał przez całą noc pociągiem, by już w południe zadziwiać kibiców skutecznością.[/quote]
Raz nawet spóźnił się na mecz, gdy musiał jechać konno do Krakowa. Konia zostawił wtedy pod budynkiem Uniwersytetu Jagiellońskiego i pobiegł na położony 2 kilometry dalej stadion. Spotkanie już miało się rozpoczynać, zapytano go, czy jest w stanie podołać jego trudom. – Jeśli koledzy podejmą się przez kilka minut grać w dziesięciu, zanim nieco ochłonę i przebiorę się – jestem gotów – miał stwierdzić.
URODZONY LIDER
Bez Reymana gry nikt sobie nie wyobrażał, choć nie była ona możliwa, kiedy wojsko nie wydało mu przepustki. Tak chociażby było w jednym z meczów ze związaną z armią Legią Warszawa. Na boisku był jak grający trener, bo wtedy w krakowskim klubie nie było funkcji szkoleniowca. Dowodził partnerami na boisku, jak oficer żołnierzami. On był twarzą zespołu i z nim ustalano wszystkie sprawy. To z nim podczas tournee Wisły po Belgii witał się król Albert I, to on ustalał taktykę w szatni.
– Kto z was nie czuje się na siłach, aby w drugiej połowie meczu wydać z siebie wszystkie siły dla zmazania hańby, jaka w tej chwili wisi nad nami – to niech lepiej nie wychodzi na boisko – krzyknął w przerwie derbów z Cracovią na partnerów z zespołu. Wisła przegrywała 1:5, ale jego mocne słowa poskutkowały. Skończyło się 5:5, a cztery gole strzelił właśnie on.
Gorąco było w innym meczu, na Górnym Śląsku. Spotkanie z 1.FC Kattowitz praktycznie decydowało o mistrzostwie kraju, a przed nim atmosfera wzajemnej wrogości. Niemal jak przed wojną. Wisła miała walczyć przecież o polski honor z jedynym niemieckim klubem w lidze. Na trybunach 15 tysięcy widzów, napięcie na murawie. Pierwsi na prowadzenie wyszli goście. Boiskowe wydarzenia tak bardzo zdenerwowały kibiców 1.FC, że wtargnęli na murawę. Mecz został ponownie przerwany w 73. minucie, kiedy gospodarze nie pogodzili się z decyzją sędziego o rzucie karnym. Reyman strzelał go zatem na pustą bramkę. – Sędzia nie mogąc się doczekać powrotu niemieckiej drużyny, odgwizduje koniec zawodów. Tak się zakończył mój najcięższy mecz, prawdziwy finał pierwszych walk o tytuł mistrza Ligi Piłki Nożnej, który dzięki zwycięstwu przypadł nam w udziale – wspominał Reyman.
Z REPREZENTACJĄ ZDOBYŁ PUCHAR…
Trochę nie do końca wykorzystano jego osobę w reprezentacji Polski. Inna kwestia, że w tamtych czasach nie było tylu międzynarodowych meczów co teraz. Nie było ani turniejów o mistrzostwo Europy, ani nawet świata. Jedyną okazją pokazania się zatem szerszej publiczności były igrzyska olimpijskie. Tę szansę Reyman otrzymał w 1924 roku, w Paryżu. Tam nie zdołał błysnąć. Polacy po wielogodzinnej podróży ulegli 0:5 Węgrom i już na wstępie pożegnali się z zawodami.
Nie można jednak powiedzieć, że kadra nic z nim w składzie nie wygrała. W 1931 sięgnęła po Puchar Amatorów Europy Środkowej, a 33-letni napastnik był jego pierwszoplanową postacią. – W reprezentacji Polski grałem 13 razy, na środku ataku, względnie na prawym łączniku. Za największe sukcesy uważam mecz z pierwszą zawodową drużyną Czechosłowacji w Pradze, podczas uroczystości dziesięciolecia, gdzie wobec kilkudziesięciotysięcznej publiczności przegraliśmy zaszczytnie 2:3. Jugosławia przegrała wtedy z Czechami 1:7. Najmniejszym sukcesem była nasza wygrana 3:1 w decydującym meczu o puchar z Austrią w Grazu oraz ostatnie zwycięstwo w Rydze – powiedział Reyman, doliczając sobie kilka nieoficjalnych występów.
PRZYKRE POŻEGNANIE Z GRANIEM
Jego przygoda z kadrą zakończyła się w 1931 roku. Z futbolem w wydaniu ligowym trwała o dwa lata dłużej. O wszystkim być może zadecydował jeden feralny mecz z Cracovią. Nikt nie przypuszczał, że jego ostatni. „Pasy” prowadziły z Wisłą 4:1 i to na jej terenie. Nie było jednak wielkiego zrywu jak osiem lat wcześniej. Zamiast tego Reyman wdał się w pyskówkę z arbitrem Zygmuntem Rosenfeldem. Dziś już nie wiadomo co powiedzieli sobie obaj panowie, choć autorzy niektórych publikacji po tak wielu latach są pewni ich słów, wypowiedzianych przy tumulcie kibiców na murawie. Fakty jednak były takie, że sędzia, po tym co usłyszał, nakazał Reymanowi opuścić boisko. Kapitan Wisły nie pogodził się z tą decyzją. Murawę opuściła cała drużyna.
Według jednej z wersji Reyman miał powiedzieć, że jemu „żaden Żyd nie będzie rozkazywał”, nawiązując w ten sposób do pochodzenia arbitra, według innej, że „byle sędzina, nie będzie ubliżał polskiemu oficerowi”. Koniec końców sprawa odbiła się głośnym echem w wojskowym środowisku.
[quote]- Nie możemy dopuścić do takich wypadków, jakie mieliśmy ubiegłej niedzieli w Krakowie – mówił generał Bernard Mond na łamach „Przeglądu Sportowego”. – Nie uchodzi, żeby oficer w służbie czynnej schodził z boiska wśród okrzyków i gwizdów kilkutysięcznego tłumu – dodał i jednocześnie zabronił „wojskowym” występując w zawodach sportowych klubów cywilnych.[/quote]
Tego postanowienia nie można było upatrywać w kategoriach dyskwalifikacji. Jedyną karą jaką poniósł Reyman była grzywna w wysokości 100 złotych za znieważenie arbitra. Gdyby bardzo chciał, mógłby kontynuować wtedy karierę w jednym z wojskowych klubów, lecz nie palił się do tego. Tak zakończyły się jego piłkarskie losy.
O piłce musiał zresztą zapomnieć, gdy wybuchła druga już za jego życia Wojna Światowa. Był to trzeci konflikt zbrojny w jakim uczestniczył, zaliczając do tego Powstanie Śląskie i wojnę polsko-bolszewicką. W 1939 roku był już podpułkownikiem i powierzono mu obronę umocnień wokół Wągrowca koło Bydgoszczy w ramach Armii „Poznań”. Został ranny i dostał się do niemieckiej niewoli. Przebywał w szpitalu. Wydano na niego wyrok śmierci. Po przyjeździe swojej żony planował ucieczkę kolejką wąskotorową, która kursowała między Rawą a Rogowem. W efekcie dotarł do Krakowa w inny sposób.
[quote]Włączył się w działalność konspiracyjną Armii Krajowej, ale nie wiadomo, co dokładnie robił. Niektóre źródła mówią o tym, że mógł uczestniczyć w wyrokach jakich AK dokonywała na zdrajcach narodu. Istnieje też wzmianka o tym, że brał udział w szeroko zakrojonej akcji przewiezienia broni z okolic Tarnobrzega do Warszawy.[/quote]
Tak czy inaczej w PRL sławy mu to nie przyniosło. Miał właściwie szczęście, że dostał tylko rok pozbawienia wolności w zawieszeniu, a nie trafił do stalinowskich więzień, jak wielu innych żołnierzy AK. Może wciąż liczono się z nim jako byłym sportowcem. Otrzymał przecież funkcję kapitana związkowego PZPN – pierwszego selekcjonera reprezentacji Polski po wojnie.
AWANS NA MUNDIAL NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI
Jednymi z pierwszych decyzji związkowego kapitana było stworzenie listy 40 najlepszych polskich piłkarzy, z których usług regularnie korzystał. Prosił też PZPN, aby nie organizować na początek zbyt wielu meczów „ze względu na niski jeszcze stosunkowo poziom gry naszych piłkarzy, który spowodowała długoletnia okupacja niemiecka”. Swoich podopiecznych uczył „elementarnych nieraz zasad techniki i taktyki”. O sukcesach nikt nie myślał.
Wszystkie mecze przegrał, w trzecim nawet nie mógł zająć miejsca na ławce, bo władze nie wydały mu paszportu na podróż do Czechosłowacji. Wtedy podał się do dymisji. Selekcjonerem został jeszcze raz w 1956 roku, a właściwie wszedł w skład trenerskiego tria, prowadzącego kadrę. Po niespełna roku to on miał już o wszystkim decydować. Jego reprezentacja biła się o awans na mistrzostwa świata w 1958 roku w Szwecji. I niewiele brakowało, aby się udało.
[quote]- Odprawy przed meczami z ZSRS – słowa w nich zapadające zapamiętałem jako patriotyczne wystąpienia, a nie wykłady dotyczące założeń taktycznych dotyczących danego spotkania piłkarskiego. Np.: „gramy z bolszewikami, lub Moskalami. Nie mamy czołgów ani dział, ale mamy nasze gorące polskie serca – wspominał jeden z jego piłkarzy Edmund Zientara. Właśnie wtedy dwa gole Gerarda Cieślika dały tak często dziś wspominaną wygraną nad Rosjanami.[/quote]
Na koniec eliminacyjnych zmagań Polska zdobyła tyle samo punktów co liderujący wcześniej Związek Sowiecki. Trzeba było rozegrać dodatkowy, barażowy mecz. Ten odbył się w NRD, ale 2:0 wygrali go Sowieci. To był właściwie koniec trenerskiej kariery Reymana, który jednak lepiej dał się zapamiętać jako piłkarz. Do futbolu już nie wrócił. Zresztą nie musiał, już był żywą legendą. Niektóre z jego rekordów po dziś dzień są niedoścignione.
Przemysław Gajzler, artykuł ukazał się w serwisie Onet.pl
(237)