To dla mnie najważniejsza nagroda literacka – z pisarzem Wacławem Holewińskim, laureatem Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza rozmawia Mateusz Rawicz.
– Podczas wręczania nagrody imienia Józefa Mackiewicza powiedział Pan…
WACŁAW HOLEWIŃSKI: – Że, to dla mnie najważniejsza nagroda literacka w Polsce. Jedyna, którą bardzo chciałem dostać.
– Otrzymał Pan nagrodę za książkę „Opowiem Ci o wolności”? O czym jest ta powieść?
WACŁAW HOLEWIŃSKI: – O dwóch wspaniałych kobietach, które dzięki swoim starszym o trzy lata braciom, trafiły do konspiracji, do Narodowych Sił Zbrojnych. Opisuję losy tych dwóch dziewcząt, które w 1939 r. miały po szesnaście lat. Starałem się zrekonstruować ich życie od najwcześniejszego momentu aż do śmierci. Maria Nachtman mieszkała w Wołominie i tam działała w konspiracji, Walentyna Stempkowska rozpoczęła konspiracyjną działalność pod okupacją sowiecką, potem niemiecką, była aresztowana przez gestapo, trafiła do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck.
Po wojnie obie zostały aresztowane przez komunistów za działalność w Narodowym Zjednoczeniu Wojskowym, przeszły straszliwe śledztwa. Obie sądzono w gruncie rzeczy w tym samym procesie – Marię Nachtman, która była łączniczką Komendy Głównej Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, sądzono w procesie tejże Komendy, a Walentynę Stempkowską w odprysku tego procesu.
Obie dostały takie same wyroki – po sześć lat więzienia, później na skutek amnestii obniżono te wyroki do trzech lat. Siedziały w więzieniu w Fordonie w Bydgoszczy i tam na 99,99 procenta nie tylko się spotkały ale i zwarły bliską znajomość. Całe ich życie było naznaczone piętnem podziemnej działalności, do końca bardzo trudnego życia funkcjonowały z piętnem „faszystek”.
Walentyna Stempkowska przez wiele lat nie mogła dostać pracy. Gdy ją wreszcie dostała – była to pracę w centrali nasiennej, która zmuszała ją do objeżdżania i obchodzenia, niezależnie od pogody, wiosek w promieniu wielu kilometrów. Przy jej szalenie nadwątlonym zdrowiu, szybko pogłębiła się choroba serca. Gdy już była na rencie, nie chciano jej wypłacać dodatku za pobyt w obozie, mimo, że w PRL obowiązywał ustawa na mocy której, wszystkim, którzy przeszli przez obozy koncentracyjne należał się dodatek do renty lub emerytury. Walentynie Stempkowskiej wbrew obowiązującemu prawu nawet tego odmówiono.
Maria Nachtman skończyła rozpoczęte w podziemiu studia medyczne i do końca życia była lekarzem pediatrą. Ale i ona nie miała lekkiego tego powięziennego życia. Wystarczy powiedzieć, że z Fordonu wyszła z odbitymi nerkami.
– W jednym z wywiadów powiedział Pan, że jest już zmęczony tematyką żołnierzy wyklętych. Nic już Pan na ten temat nie napisze?
To nie tak.
WACŁAW HOLEWIŃSKI:
Będzie przynajmniej jeszcze jedna książka. Jej bohaterem będzie major Stanisław Ostwind, niezwykle ciekawej postać [książka już się ukazała więcej o niej TUTAJ – red.]. Żołnierz Legionów, policjant w II RP, w czasie wojny żołnierz NSZ, aresztowanym w 1945 r. przez Rosjan i po szybkim, miesięcznym śledztwie straconym. I na dokładkę Żyd. To książka, która – chciałbym aby obalała mit antysemityzmu NSZ.
Mam ogromnie dużo pomysłów na inne książki. Chciałbym wrócić do mojego ukochanego Powstania Styczniowego. Chciałbym napisać książkę o Bachu, ale nie o Janie Sebastianie, tylko o jego synu, Carlu Phillipie Emanuelu, również kompozytorze, którego muzyka do dziś jest mało znana. Nie miał za życia szansy na prezentację swojej muzyki. Chciałbym napisać książkę o Adamie Ponińskim, synonimie zdrajcy. Chciałbym napisać o Daniele de Volterra, włoskim malarzu, który „przykrył” nagości na Sądzie Ostatecznym Michała Anioła. Jak pan widzi, tematów mi nie brakuje i pracy mam na wiele lat. Tematem Żołnierzy Wyklętych jestem zmęczony, ale mam wrażenie, że wciąż jestem jednym z niewielu, którzy zajmują się literackim portretem powojennego podziemia niepodległościowego.
– Z czego to wynika?
WACŁAW HOLEWIŃSKI: – W moim pokoleniu, a w jeszcze większym w tym starszym, strasznie trudno jest zmienić – nie tylko zresztą pisarzom – przekonania wpajane w PRL o „złym” NSZ i „bandach” powojennych. W pokoleniu młodszym pewnie wynika to z braku wiedzy i pewnie lenistwa. Przy tych historiach trzeba pogrzebać w dokumentach, czytać relacje, próbować dotrzeć do żyjących świadków.
Ale… po prawdzie nie widzę racjonalnego uzasadnienia, dla którego setki fantastycznych postaci podziemia powojennego nie znajdują odzwierciedlenia w literaturze. Wydawałoby się, że jest to rzecz oczywista, a jednak takich książek prawie nie ma. Powieści o Żołnierzach Niezłomnych, chociaż minęły dwadzieścia cztery lata od odzyskaniu niepodległości, można wciąż policzyć na palcach dwóch rąk. Coś jest więc nie tak.
– Która z opisanych przez Pana postaci podziemia niepodległościowego jest Panu najbliższa? Kapitan Jan Morawiec?
WACŁAW HOLEWIŃSKI: – Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Ze względów rodzinnych pewnie najbliższy powinien mi być Tadeusz Danilewicz, rodzony brat mojego dziadka, opisany w „Lamencie nad Babilonem”. Ale było tak wiele wspaniałych postaci, że nie chciałbym takiej klasyfikacji robić. Kapitan Morawiec był kryształową postacią i z pewnością zasługuje na większy pomnik literacki niż ten, który mu dałem w „Nie tknął mnie nikt”. Nie można jednak powiedzieć, że jest ważniejszy czy lepszy od dziewczyn opisanych w „Opowiem ci o wolności”. Wszystkie opisane przeze mnie postaci są mi szczególnie bliskie. Potrafiłbym wymienić jeszcze kilkudziesięciu takich bohaterów, którzy – gdybym stworzył ich literackie portrety – byliby mi równie bliscy.
– Czasami próbuje Pan też wejść w skórę drugiej strony. Bohaterem opowiadania ze zbioru „Nie tknął mnie nikt” jest tajny współpracownik SB…
WACŁAW HOLEWIŃSKI: – To mój kolega z grupy ze studiów, który został zwerbowany, po to, żeby wyłącznie na mnie donosić. Parę lat po wydaniu książki dowiedziałem się, że miał możliwość wyplątania się ze współpracy, ale odmówił. Możliwość manipulowania – w jakiejś niewielkiej mierze – moim życiem sprawiała mu po prostu satysfakcję. To była znacząca postać w III RP. Był znanym adwokatem, w rządzie Jana Olszewskiego był pełnomocnikiem rządu do spraw likwidacji PZPR, był też likwidatorem koncernu Prasa Książka Ruch. Nie chcę wymieniać jego nazwiska, w książce występuje pod fikcyjnym, ale każdy może sobie sprawdzić, kto to był. Prawomocnym wyrokiem sądu dostał dziesięcioletni zakaz wykonywania zawodu adwokata, a ja – niestety – musiałem uczestniczyć w jego procesie lustracyjnym. Proszę mi wierzyć – nie było dla mnie żadną frajdą.
– Starał się go Pan zrozumieć?
WACŁAW HOLEWIŃSKI: – Nie wiem czy zrozumieć, bo chyba nie mam takiej możliwości. Starałem się wejść – jak pan to określił – w jego skórę, na tyle na ile pisarz potrafi, ale jednak to nie jest moje życie. Moje życie było po drugiej stronie barykady, więc było to dosyć trudne. Na ile to było możliwe, starałem się przemawiać jego ustami. Na ile było to udane, ocenić może czytelnik. W tym tomie postać donosiciela z trzeciego opowiadania, chociaż wolę określenie mikropowieści, bo tak zbudowana jest ta książka, jest przeciwstawiona dwóm fantastycznym postaciom opisywanym w dwu wcześniejszych częściach – powstańcowi styczniowemu Ludwikowi Zwierzdowskiemu i kapitanowi Janowi Morawcowi, o którym wspominaliśmy wyżej.
– W latach 1993-1996 pracował Pan w prokuraturze. Odszedł Pan z niej po głośnym proteście. Warto było?
WACŁAW HOLEWIŃSKI: – Chociaż skończyłem studia prawnicze – a to w mojej rodzinie nierzadki przypadek, mój pradziadek był nawet dziekanem wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego i członkiem Komisji Kodyfikacyjnej II RP – i zrobiłem aplikację, nie chciałem był prawnikiem. Praca w prokuraturze nie była żadnym moim marzeniem. Zrobiłem tę aplikację trochę z przekory, trochę namawiali mnie do tego moi przyjaciele, twierdząc, że będę mógł coś tam dobrego dla Polski zrobić. Dosyć szybko zobaczyłem, że to naiwne mrzonki.
Pamiętam sprawę wyboru Kwaśniewskiego na prezydenta i zarzutów, które próbowano mu postawić w sprawie jego fałszywego oświadczenia dotyczącego wykształcenia. Prokurator, który tę sprawę prowadził – a znałem go, bo prowadził zajęcia dla aplikantów – wydawał się absolutnie uczciwym człowiekiem. I z dnia na dzień został odsunięty od tego śledztwa. W czymś takim nie chciałem funkcjonować. Bez żalu opuściłem prokuraturę, w której byłem tylko dwa i pół roku podczas robienia aplikacji. Nie miałem szansy zrobienia jej w PRL. Tak naprawdę żeby zrobić aplikację w III RP musiałem powtórzyć sobie całe studia.
– Powtórzyć? W jakim sensie?
WACŁAW HOLEWIŃSKI: – Proszę pana, może ja wyglądam młodo, ale jednak studia skończyłem w roku 1979, a aplikację zacząłem w 1993 r. Czternaście lat później. Zrobiłem aplikację dla własnej satysfakcji, żeby nikt nie powiedział, że nie mam odpowiedniego przygotowania zawodowego. Ale zawsze wiedziałem, że będę pisał i to raczej tam lokowałem swoje plany zawodowe.
Byłem młodym chłopcem, bodaj w pierwszej klasie szkoły średniej – a do szkoły poszedłem rok wcześniej – kiedy wiedziałem, że napiszę książkę o Tadeuszu Danilewiczu. Nie wiedziałem, w jakiej postaci. To równie dobrze mogła być dysertacja naukowa i na to się zresztą zapowiadało, kiedy byłem na studium doktoranckim u profesora Pawła Wieczorkiewicza. Ale wyszła z tego powieść. Jak śmiał się, trochę złośliwie, Paweł, z którym się bardzo zaprzyjaźniłem – z korzyścią i dla nauki, i literatury. Została bardzo dobrze przyjęta, dwa czołowe wydawnictwa chciały ją natychmiast wydać, więc już nie było wyjścia. Szybko powstała kolejna powieść. Praca nad książką, nie mam co do tego wątpliwości, jest dla mnie znacznie ciekawsza niż praca jaką wykonywałbym jako prawnik.
– „Opowiem Ci o wolności” jest Pana najważniejszą książką?
WACŁAW HOLEWIŃSKI: – Z reguły dla pisarza najważniejszą książką jest ta ostatnia, a ponieważ po „Opowiem Ci o wolności” wyszły jeszcze w tym roku „Szwy”, moja najnowsza powieść, więc na dziś to ona jest dla mniej najważniejsza i najbardziej znacząca. To bardzo współczesna książka, chociaż mocno dotykająca PRL-u i zabójstwa dokonanego przez MO po stanie wojennym. To, że III RP nie potrafiła osądzić przestępców czasu stanu wojennego to jest coś, co mnie wciąż straszliwie boli i frustruje.
Być może trudno jest już osądzić przestępców okresu stalinowskiego, bo to w dużej mierze rozdział zamknięty przez biologię. Większość oprawców dawno umarła. Ale ludzie, którzy mordowali w stanie wojennym, wciąż żyją.
W przypadku bohatera mojej ostatniej książki, Tomasza Miteńki, dla którego pierwowzorem, nie ma co tego ukrywać, był Marcin Antonowicz, ludzie, którzy zabili tego dzieciaka wciąż żyją. Można – gdyby była taka polityczna wola, gdyby kierować się wyłącznie kodeksami – ich osądzić i wsadzić do więzienia. Zabójstwo niewinnego dziewiętnastoletniego chłopaka było ewidentną zbrodnią komunistyczną, a te jak wiadomo nie ulegają przedawnieniu.. Skatowano go i zabito wyłącznie za to, że nie miał dowodu osobistego. Tylko i aż tyle. Niewiele trzeba było, jak widać, w tym – jak to eufemistycznie nazywano – najweselszym baraku w socjalistycznym obozie – aby stracić życie. Rozrachunek z PRL – chociaż zdarzają się pojedyncze, fantastyczne świadectwa – wciąż jest tematem niewykorzystywanym przez polską literaturę. Mam odczucie, że wszyscy powinniśmy rozliczyć się z dramatyczną, niejednoznaczną przeszłością, że przestępstwo musi być nazwane przestępstwem, a zbrodnia zbrodnią. Trudno przecież budować przyszłość na fundamentach będących zbitką nikczemności i kłamstwa.
Tygodnik Nasza Polska, nr 48 z 26 listopada 2013 r.
(805)