90. rocznica „marszu na Rzym” czterech kolumn faszystowskich squadristi, zakończona bez jednego wystrzału kapitulacją i abdykacją demoliberalnego (nie)rządu, skłania do refleksji nad fenomenem faszyzmu. Z pewnością pojawi się wiele, mądrych i niemądrych, komentarzy na ten temat, warto wszelako naprzód zwrócić uwagę na niemniej interesujący, a co ważniejsze – wciąż wszechobecny, choć po faszyzmie od prawie 70 lat nie ma już śladu – fenomen prawdziwej „religii publicznej” naszych czasów, jaką jest „antyfaszyzm”.
Antyfaszyzm w służbie komunizmu
Swoją zawrotną karierę antyfaszyzm zawdzięcza w pierwszym rzędzie potędze aparatu państwowego i propagandowego Związku Sowieckiego oraz jego przedłużenia w postaci „narodowych” sekcji Kominternu. O sile oddziaływania decydowała przy tym niezwykła elastyczność w posługiwaniu się tym hasłem, które w zależności od bieżących potrzeb i interesów państwa sowieckiego mogło błyskawicznie zmieniać treść i rozszerzać bądź zawężać zakres swoich desygnacji.
Trzeba jednak zaznaczyć, że na samym początku bolszewicy sami byli nieco zdezorientowani co do natury nowego i nieoczekiwanego (nie tylko dla nich) zjawiska, jakim był faszyzm, i wcale nie od razu zajęli wobec niego jednoznacznie negatywne stanowisko. Na każdym wszakże etapie dokonywane przez komunistów interpretacje faszyzmu były splotem kilku czynników: kurczowego trzymania się litery „talmudu” marksistowsko-leninowskiego, nakazującego postrzegać wszystko przez pryzmat układu sił klasowych i „bazy” ekonomicznej; irytacji spowodowanej stanięciem przez faszystów w poprzek drogi ogólnoeuropejskiej rewolucji bolszewickiej; wreszcie pragnienia ukrycia i zatarcia wszelkich podobieństw strukturalnych i ideologicznych rewolucyjno-masowego ruchu faszystowskiego do bolszewickiego.
Referent na IV Kongresie Kominternu, obradującego tuż po „marszu na Rzym”, w dniach 5 XI – 5 XII 1922 roku, Grigorij Zinowiew (właśc. Hirsz Apfelbaum) określił faszyzm jako zjawisko reakcyjne i kontrrewolucyjne, niemniej wyraził pogląd, iż w ostatecznym rachunku wyjdzie ono na dobre klasie robotniczej, jako że obalając (co przewidywał) zarówno monarchię, jak i demokrację burżuazyjną, stworzy on sytuację rewolucyjną.
Polemizował z nim Karol Radek (właśc. Sobelsohn), którego zdaniem zwycięstwo faszystów było największą porażką proletariatu od czasu rewolucji październikowej, sam zaś ruch faszystowski określił jako drobnomieszczański socjalizm małego człowieka. Jednak ten sam Radek, podczas konferencji komunistycznej we Frankfurcie w marcu 1923 roku, wygłaszając słynną „mowę o Schlageterze” (Niemcu z okupowanego Zagłębia Ruhry, rozstrzelanym przez Francuzów za sabotaż, sławionym również przez hitlerowców), zastanawiał się, czy ruch komunistyczny nie powinien wykorzystać rewolucyjnego potencjału niemieckiego nacjonalizmu. (Nawiasem mówiąc, już po wielu latach, pisarz komunistyczny Giorgio Amendola przyznał, że aż do roku 1924 włoscy komuniści porozumiewali się jeszcze z Mussolinim.).
Oficjalne stanowisko Kominternu wyrażał wszelako referat Klary Zetkin na konferencji Komitetu Wykonawczego z 12-13 czerwca 1923 roku, gdzie faszyzm oceniono jako szczególnie niebezpiecznego i groźnego wroga proletariatu, przyznając wszelako, iż nosicielem faszyzmu nie jest nieliczna kasta, lecz szerokie warstwy społeczeństwa, wielkie masy, obejmujące również część samego proletariatu, oraz że zawiera on elementy rewolucyjne, tyle tylko, iż zostały one zwyciężone i spętane przez elementy reakcyjne.
W przeciwieństwie do rezolucji tej konferencji, podkreślającej, że faszyzm, choć stał się niebezpieczną siłą kontrrewolucyjną w służbie burżuazji, to jednak do pewnego stopnia wykorzystywał żądania i programy proletariatu, późniejsza o rok rezolucja V Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej stwierdzała już pryncypialnie, iż faszyzm jest narzędziem w ręku burżuazji dla zwalczania proletariatu, a VII Plenum Komitetu Wykonawczego z 1926 roku sformułowało również pojęcie socjalfaszyzmu, uznając, że w dobie zaostrzania się walki klas każde państwo burżuazyjne musi przybrać formę faszystowską.
Przedsmak najbardziej „dojrzałej” retoryki interpretacyjnej epoki stalinowskiej dał – już w samym tytule: Faszyzm jako dyktatura rozpadającego się kapitalizmu (1934) – brytyjski bolszewik Rajani Palme Dutt, piętnujący szukanie wyjaśnienia zjawiska faszyzmu w jakichkolwiek innych kategoriach poza obnażenie[m] jego podstawy klasowej, i odkrywający, iż był on od samego początku karmiony, żywiony, utrzymywany i subsydiowany przez wielką burżuazję, wielkich właścicieli ziemskich, finansistów i przemysłowców.
Przypieczętowaniem tej interpretacji i ustaleniem „kanonicznej” definicji faszyzmu w komunizmie był słynny referat Georgija Dymitrowa na VII Kongresie Kominternu (25 VII – 20 VIII 1935), gdzie faszyzm został określony jako jawna terrorystyczna dyktatura najbardziej reakcyjnych, najbardziej szowinistycznych i najbardziej imperialistycznych elementów kapitału finansowego. W spectrum zaś samych faszyzmównajbardziej reakcyjną odmianą faszyzmu mianowany został niemiecki narodowy socjalizm, zidentyfikowany jako średniowieczne barbarzyństwo i szturmowa kolumna międzynarodowej kontrrewolucji.
[quote]Przy okazji, wymienioną z nazwisk triadę najbardziej wściekłych faszystów stanowili: Mussolini, Piłsudski i Hitler.[/quote]
W okresie zmiany taktyki walki komunizmu z cywilizacją chrześcijańską na budowę „Frontu Ludowego” oraz (1941-1945) współtworzenia tzw. koalicji antyfaszystowskiej, a następnie od czasu tzw. destalinizacji, oficjalna wykładnia faszyzmu i jej terminologia podlegały znamiennym fluktuacjom.
Nowa, „jednolitofrontowa” strategia miała ułatwić eksport rewolucji i podbój Europy, przeto ilość faszystów musiała radykalnie się zmniejszyć, skoro do grona antyfaszystów zostali awansowani i zaproszeni nie tylko socjaldemokraci, ale również mieszczańscy demokraci i humaniści, a nawet postępowi katolicy.
[quote]Brzemiennym w skutki następstwem takiego zawężenia było jednak trwałe skojarzenie faszyzmu (ochoczo podjęte przez demoliberałów) z tradycyjną, kontrrewolucyjną prawicą. Ze szczególnym powodzeniem ów propagandowy eksperyment wypróbowano na największym poligonie antyfaszyzmu, jakim w latach 30. XX wieku stała się Hiszpania, skutkiem czego mit faszysty Franco został przyjęty w nie mniejszym stopniu przez liberalne demokracje Zachodu niż przez komunistyczną i niekomunistyczną lewicę.[/quote]
Nowa formuła antyfaszyzmu uległa jeszcze rozszerzeniu po agresji Hitlera na ZSSR, kiedy zachodnie demokracje zostały zaszczycone uznaniem ich za pełnoprawnych antyfaszystów. Po zwycięstwie nad III Rzeszą i nastaniu „zimnej wojny” wahadło antyfaszyzmu wychyliło się ponownie w przeciwną stronę, by osiągnąć stan porównywalny z jego najwcześniejszym zakresem.
[quote]Faszystami stali się automatycznie żołnierze formacji niepodległościowych w krajach podbijanych przez Armię Czerwoną oraz funkcjonariusze wszystkich szczebli suwerennych przed wojną państw (w PRL skazywani na podstawie dekretu o faszyzacji kraju), a nadto między innymi: niedawni alianci (Truman, Churchill, de Gaulle), papież Pius XII, chadeccy promotorzy zjednoczenia Europy (De Gasperi, Schuman, Adenauer), katoliccy poeci: P. Claudel i T. S. Eliot, w momentach drobnych nieporozumień nawet prosowieccy egzystencjaliści (J.-P. Sartre, M. Merleau- Ponty). Również socjalfaszyzm powrócił w nieco zmienionej formule, obejmującej teraz wykazujących przejawy niesubordynacji lokalnych kacyków komunistycznych (faszystowska klika Tito).[/quote]
Odkąd jednak – czyli od destalinizacji i chruszczowowskiej odwilży – propagandowe natężenie antyfaszyzmu zaczęło słabnąć, wówczas okazało się, że zupełnie nowy wigor antyfaszyzm odzyskał w środowiskach lewicy niekomunistycznej oraz demoliberalnych.
Antyfaszyzm demoliberałów
Podstawową cechą owego antyfaszyzmu nowego typu jest przesunięcie w interpretacji akcentu z ekonomicznej „bazy” na ideologiczną „nadbudowę”, wszelako obficie korzystającej z takich „ustaleń” poczynionych przez „klasyków”, jak reakcyjny czy skrajnie prawicowy charakter faszyzmu. To właśnie ta rozmyta w ogólnym sosie postępowości interpretacja faszyzmu – zidentyfikowanego nadto z niemieckim narodowym socjalizmem jako jego kwintesencją, oraz zdefiniowanego przez skrajny nacjonalizm, rasizm i antysemityzm – jakoskrajnej prawicy, stała się standardem wbijanym codziennie do milionów głów przez mass media, system publicznej edukacji i inne ośrodki indoktrynacyjne.
Dlatego jeśli nawet komunizm (chętniej zresztą eufemistycznie zawężany do stalinizmu) bywa czasami i nader ostrożnie porównywany do faszyzmu i/lub nazizmu, to i tak okazuje się być mniejszym złem, nie tylko dlatego, że usprawiedliwia go po części „szlachetność idei”, ale również dlatego, że komunizm, przynajmniej ze swojej istoty, nie jest nacjonalistyczny.
Personifikacjami Złego („Drugimi Hitlerami”) mogą być zatem tacy faszyści, jak Pinochet czy Le Pen, ewentualnie także Stalin (ale nie z powodu, że bolszewik, lecz dlatego, że Wielkorus i antysemita), ale nie mogą być nimi prawdziwi internacjonaliści, jak Lenin, Trocki czy „Che” Guevara. „Złym” może być dopiero (post)komunistyczny nacjonalista Miloševič, bo dzięki niemu można „udowodnić”, że ostatnim stadium totalitarnego komunizmu jest nacjonalizm.
Nieocenioną wartość dla nowego antyfaszyzmu – tego właśnie, który jest obecnie monetą obiegową – miały te, odbiegające od „ortodoksji” leninowsko-stalinowskiej, interpretacje faszyzmu, które łączyły marksizm z freudyzmem. Pośród nich najbardziej kuriozalna (co w naszych, zdeprawowanych do cna, czasach stanowi nie wadę, lecz zaletę) jest bez wątpienia Psychologia masowa faszyzmu (1933) Wilhelma Reicha, który w faszyzmie odkrył psychologię polityczną mas sfrustrowanych przez wielowiekowy ucisk seksualny, a ściślej – tłumienie seksualności przez społeczeństwo oparte na gospodarce prywatnej, małżeństwie monogamicznym i rodzinie patriarchalnej.
Głównym winowajcą okazuje się tu mistyczna filozofia moralna oraz organizacja seksualno-polityczna Kościoła, której celem jest wytępienie – w interesie burżuazyjnej klasy panującej –rozkoszy seksualnej człowieka, a zatem i zmniejszenie szczęścia ludzkiego na ziemi. Ma to ponoć sens socjologiczny w związku z rozkwitającym odtąd wyzyskiem ludzkiej siły roboczej. W państwie klasowym Kościół i rodzina (będąca fabryką struktury i ideologii państwa) sprzysięgły się celem upośledzenia genitalnej seksualności małego dziecka, aby uczynić je bojaźliwym, nieśmiałym, bojącym się autorytetów, posłusznym, a w dalszym życiu – obywatelem dostosowanym do społeczeństwa gospodarki prywatnej, który by je znosił bez względu na nędzę i upokorzenia;
[quote]dziecko, które przejdzie w fazie wstępnej przez autorytarne miniaturowe państwo, jakim jest rodzina pod władzą ojca – przedstawiciela wielkiego państwa autorytarnego, reprodukuje miliony drobnomieszczan mających bierny, poddańczy stosunek (…) do postaci wodzów, takich jak Hitler.[/quote]
Nie tylko dziś dopiero widać doskonale, że andronów Reicha (który zresztą zakończył żywot w obłędzie, a wcześniej zdążył popaść w konflikt z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości z powodu eksperymentów w wymyślonym przez siebie laboratorium orgazmu) nie można tak po prostu zbyć puknięciem się w czoło, albowiem te i podobne im wymysły, na czele z „odkryciem” tzw. osobowości autorytarnej, „rozcieńczone” i zarazem „unaukowione” przez neomarksistowską Szkołę Frankfurcką, stały się zaraz po wojnie intelektualną podstawą zastosowanej przez anglo-amerykańskie władze okupacyjne strategii denazyfikacji Niemców.
[quote]Przyjęcie z gruntu fałszywego założenia, że podłożem faszyzmu, a zwłaszcza nazizmu są te pierwiastki ładu cywilizacyjnego (religia i oparta na niej moralność, naturalne autorytety ojca, władcy, oficera, duchownego etc., wzorce tradycyjnej kultury itp.), które brunatny nihilizm bezwzględnie zwalczał, doprowadziło do ukształtowania społeczeństwa wykorzenionego z tradycji, religii, moralności, patriotyzmu, i wydanego całkowicie na łup „kultury” masowej.[/quote]
Jeszcze jeden przedstawiciel tej szkoły (i uczeń Reicha) – Herbert Marcuse stał się zaś „ojcem” i głównym ideologiem nowej, kontrkulturowej postaci rewolucji, która sama siebie nazwała rewolucją seksualną. „Owocami” walki z osobowością autorytarną są tedy między innymi: terroryzm Frakcji Czerwonej Armii, teoria i praktyka antypedagogiki, Love Parades w Berlinie i innych stolicach europejskich, legalizacja „związków jednopłciowych”. W świetle „teorii” faszyzmu jako ucisku seksualnego zrozumiałe staje się więc, dlaczego w obecnej dobie faszystą jest każdy, kto nie akceptuje nieograniczonego promiskuityzmu, seksualnych dewiacji, czy jakiejkolwiek innej niegodziwości.
Drugi obszar nieznanych wcześniej, a nieprzebranych złóż faszyzmu odkrył tzw. postmodernizm, który zidentyfikował jako faszystowski każdy system metafizyczny i epistemologiczny, zakładający obiektywność i „prawdziwość” prawdy, oraz możność jej odkrycia drogą poznania zreflektowanego. Tym samym odsłonięte zostało faszystowskie oblicze Heraklita, Platona, Arystotelesa, św. Tomasza z Akwinu, Kartezjusza, a właściwie całej europejskiej kultury autorytarnej, patriarchalnej i represywnej.
(Raczej nieznanym postmodernistom zachodnim prekursorem takiego podejścia był warszawski marksista Tadeusz Kroński, który już w 1942 roku źródła faszystowskiej wrogości do człowieka dostrzegł w promacedońskim stronnictwie greckim i w scholastyce katolickiej).
[quote]Paradoksalnie dyskurs antyfaszystowski zbiega się w tym punkcie z interesami i poglądami autentycznych faszystów, którzy (jak na przykład sir Oswald Mosley) z satysfakcją przyjmują twierdzenie o faszystowskich korzeniach cywilizacji zachodniej, nadając mu jedynie odmienny, dodatni znak wartości.[/quote]
Antyfaszystowska kosmogonia
Siła propagandowej („perswazyjnej”) skuteczności antyfaszyzmu polega na jego jednoczesnej totalności i intelektualnym prostactwie. Przekracza on bowiem jeden z typowych wyznaczników polityczności, jakim jest rozróżnienie: „sojusznik – wróg”, określające jedynie (w ujęciu Carla Schmitta) stan obiektywnej wrogości egzystencjalnej (z faktu istnienia konkretnego wroga nie wynika jego niższy status bytowy, ohyda moralna czy brzydota), w antyfaszyzmie bowiem faszysta staje się odpersonalizowaną i zdemonizowaną figurą Zła nie tylko moralnego (faszystowska świnia) i „niehigienicznej” szpetoty (brudni faszyści), ale również ontologicznego (faszystowskie bestie, hydra faszyzmu, demony faszyzmu), a przy tym wszechobecnego, wielopostaciowego i emanacyjnego (w każdym drzemie faszysta; ty również możesz stać się faszystą; faszyści zmieniają koszule).
Groźba faszyzacji implikuje konieczność zachowywania antyfaszystowskiej czujności, zarówno w postaci samokontroli, jak i korzystania z pomocy doświadczonych antyfaszystów; z drugiej strony, demaskacja faszyzmu stanowi nietrudne i gwarantujące sukces pole działania. W warunkach strictemilitarnych zabicie faszysty jest nie tylko usprawiedliwione, ale zyskuje rangę obowiązku i stanowi tytuł do chwały; w okolicznościach formalnego pokoju normą staje się „mord symboliczny”: osobnik zdemaskowany jako faszysta winien podlegać ekskluzji z życia zarówno publicznego, jak i towarzyskiego. Jeśli faszystąokazuje się pisarz, publicysta, naukowiec, artysta, nie obowiązują w stosunku do niego powszechnie uznane kryteria oceny merytorycznej czy estetycznej; w zasadzie nie powinno się go recenzować czy z nim dyskutować, tym bardziej że faszyzm ex definitione jest także nicością intelektualną.
Równie ważna, co polemiczna, jest afirmatywna funkcja antyfaszyzmu. W tym zakresie spełnia on rolę legitymizującej psychologicznie i moralnie (jako uczestników rewolucyjnych zmagań z siłami Zła) autoidentyfikacji sił Dobra, a nadto pokrzepiania serc (faszyzm nie przejdzie!), magicznego zaklinania (nigdy więcej faszyzmu!), umacniania grupowej solidarności. Wymiar afirmatywny okazuje się szczególnie potrzebny w sytuacji porewolucyjnego marazmu, poczucia zagubienia antyfaszystowskich ideałów, albo wzrostu faszystowskiego zagrożenia. Wówczas zyskuje na znaczeniu etos heroiczny antyfaszyzmu, personifikowany przez „kombatantów”; wspomnienie walki z rzeczywistym bądź wyimaginowanym faszyzmem (na przykład „dąbrowszczaków” w Hiszpanii czy z reakcyjno-faszystowskim podziemiem o utrwalanie władzy ludowej) zyskuje quasi-sakralny wymiar czasu in illo tempore i budzi nadzieję bliskiej już regeneracji mitu założycielskiego grupy, opowiadającego o antyfaszystowskiej gigantomachii i rewolucyjnej kosmogonii.
Proteuszowy kształt faszyzmu
A jak do tego wszystkiego ma się faszyzm realny, faszyzm jako konkretne zjawisko ideologiczne i historyczne? Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie, a być może nawet skazane będzie ono na wieczną niekonkluzywność, skoro badacze faszyzmu nie są w stanie zgodzić się nawet co do tak podstawowej kwestii, jak przedmiotowy desygnat i zakres tego pojęcia.
Pozostawiając już na uboczu absurdalną jego rozciągliwość, znamienną dla opisywanego wyżej antyfaszyzmu, spectrum rozstrzygnięć poważnych rozciąga się od maksymalnego zawężenia do faszyzmu jako fenomenu specyficznie i wyłącznie włoskiego (stanowisko najwybitniejszego historyka faszyzmu we Włoszech, zresztą żydowskiego pochodzenia, Renza De Felice) po maksymalne rozszerzenie do „sygnatury epoki” (stanowisko najwybitniejszego z kolei historyka narodowego socjalizmu w Niemczech, Ernsta Noltego).
Po drugie, i co może nawet ważniejsze, faszyzm wymyka się wszelkim standardowym klasyfikacjom z tego powodu, że jedynym możliwym określeniem jego „natury” zdaje się być… brak natury, rozumianej jako stała i niezmienna istota. Bez w względu przeto na to, czy za jedyny prawdziwy faszyzm uważać będziemy ten włoski, czy też nie, bezsprzeczna wydaje się być teza, że ów rdzenny faszyzm zrodził się jako kolejny epifenomen swoiście włoskiego „stylu” wykształconego w epoce Risorgimenta, konkretnie zaś w dwumianie Giuseppe Mazziniego: Pensiero e Azione („Myślenie i Działanie”).
Akcentowali to wszyscy „doktorzy faszyzmu”, na czele z samym Mussolinim oraz pierwszym wybitnym intelektualistą przyłączonym do faszyzmu (postrzegającym w nim zresztą ukoronowanie liberalizmu!), Giovannim Gentile, który pisał: faszyzm nie jest filozofią. Tym bardziej nie jest religią. Nie jest nawet polityczną teorią, która może być udokumentowana szeregiem tez. Znaczenia faszyzmu nie można uchwycić w specjalnych tezach, które są od czasu do czasu przyjmowane. Kiedy faszyzm przy okazji ogłasza jakiś program, cel, koncepcję, to są one realizowane w działaniu. Faszyzm nie waha się ich porzucić, jeśli w praktyce okazały się nieadekwatne, lub niezgodne z zasadami faszyzmu. Inaczej mówiąc, „natura” faszyzmu jest temporalna, ponieważ myśli on to, i tylko to, co decyduje i natychmiast wykonuje.
Nie tylko jednak faszyzm włoski, ale wszystkie faszyzmy europejskie (lub co najmniej pokrewne mu ruchy) zdawały się realizować wezwanie faszysty krytycznego Giuseppe Bottaia, aby każdy miał swój „własny” faszyzm. Jego „natura” była więc zaiste „proteuszowa”, i realizowała się w „dialektycznym zaostrzeniu” oraz w typowym dla ducha moderny „przewartościowaniu wszystkich wartości”. Zależnie od okoliczności czasu i miejsca faszyzm mógł być, i bywał: lewicowy i prawicowy, rewolucyjny i zachowawczy, postępowy i reakcyjny, futurystyczny i tradycjonalistyczny, socjalistyczny i antykomunistyczny, antyplutokratyczny i prokapitalistyczny, demokratyczny i hierarchiczny, liberalny i antyliberalny, masoński i antymasoński, republikański i monarchistyczny, materialistyczny i spirytualistyczny, pogański i chrześcijański, antyklerykalny i klerykalny, klasyczny i romantyczny, „łaciński” i „nordycki”, nacjonalistyczny i internacjonalistyczny (europejski). Wszystko to łącznie czyni go fenomenem nie tylko typowo „modernistycznym”, ale również – avant la lettre – „postmodernistycznym”, z tak charakterystycznym dla postmodernizmu upodobaniem do „collage’owej” metody niezobowiązującego wykorzystywania nagromadzonych w kulturze symboli i do „dekonstrukcji” wszystkich ustalonych znaczeń (symbolicznym, poniekąd, zbiegiem okoliczności – a może i czymś więcej – „guru” krytyki dekonstrukcjonistycznej, Paul de Man był synem wybitnego belgijskiego teoretyka socjalizmu narodowego Henrika de Mana, i podobnie jak ojciec, sam w młodości był działaczem organizacji kolaborujących podczas wojny z III Rzeszą) oraz do nieustannych „transgresji” osobowości, w poszukiwaniu bardziej fascynujących doświadczeń.
Ta programowa faszystowska „lekkość bytu” wyklucza jego metafizyczność: nie jest możliwe zbudowanie metafizyki faszyzmu, a co najwyżej jego ontologii potencjalnej – tak jak to czynił, na bazie idealistycznego „aktualizmu” (attualismo), Gentile, gdzie jedyną rzeczywistością jest akt myślenia, w którym kształtuje się logika historii, zaś do dokonywanych przez człowieka aktów nie stosują się żadne zasady oceny poza subiektywną formą, objawiającą się jako działanie. Również akces do faszyzmu jest wówczas arbitralną decyzją, podejmowaną wedle czysto subiektywnych przesłanek, jak u Pierre’a Drieu La Rochelle’a: Jestem faszystą, ponieważ zmierzyłem postępy dekadencji w Europie.
Potwierdzenie owej proteuszowości faszyzmu znajdziemy również u tych, którzy współcześnie nie wahają się przyznawać do jego dziedzictwa, często – co najzupełniej z tym zgodne – w nowych, jeszcze bardziej zaskakujących konfiguracjach. Niedawno zmarły (w 2009 roku) włoski intelektualista, heretyk prawicy ifaszysta lewicy, Gianni Accame, pisał w związku z tym:
Faszyzm był ruchem superrelatywistycznym, bo nigdy nie usiłował ubierać w kształt definitywnego programu potęgi swojego stanu ducha, zdobywanego fragmentaryczną intuicją. (…) Ten relatywizm i uniwersalna ruchliwość sprawiły, że my, faszyści, możemy śmiało rozdzierać wszystkie tradycyjne kategorie polityczne i dokonywać ciągłych zwrotów: arystokratyczni i demokratyczni, rewolucyjni i reakcyjni, proletariaccy i antyproletariaccy, pacyfistyczni i antypacyfistyczni – jak prawdziwi syjamscy bracia, doskonale wymienialni. Jeszcze dalej posuniętą „transgresyjność” wykazujefaszyzm bezgraniczny i czerwony teoretyka rosyjskiego socjalizmu (bardziej wiejskiego niż proletariackiego), Aleksandra Dugina, który zresztą odwołuje się do dziwnej przepowiedni Roberta Brasillacha o świtaniu na Wschodzie, w Rosji, powstającego, takiego właśnie faszyzmu.
Ziemski absolut
Biorąc to wszystko pod uwagę, nie można więc dziwić się, że pośród takiej obfitości interpretacji faszyzmu żadnej z nich – nawet tym najbardziej celnym i wyrafinowanym – nie można przyznać waloru kompletności i wypowiedzenia „ostatniego słowa”. Nie kusząc się tu przeto o ich pobieżną choćby prezentację, słuszne wydaje się przynajmniej wspomnienie o tej, która zdaje się docierać do najgłębszego (etiologicznego) rdzenia fenomenu faszyzmu, czyli do koncepcji wielkiego włoskiego filozofa katolickiego, Augusta Del Noce. Jego „transcendentalna” definicja faszyzmu zasadza się na wskazaniu, iż faszyzm jest (jedynym z wielu) przejawem „epoki sekularyzacji”, rozpoczynającej się wraz z oświeceniową ideą postępu. Tym samym faszyzm jest nie tyle „błędem przeciwko kulturze” (jak twierdzą demoliberałowie i komuniści), lecz „błędem w kulturze”, ponieważ znajduje fałszywą odpowiedź na prawdziwy problem – największy problem epoki – czyli problem ateizmu.
Zamiast rozwiązać ten problem przez ponowne ustawienie kultury na trajektorii wiodącej ku transcendencji, znajduje jej surogat w quasi-transcendencji historycznej, w próbie stranscendentalizowania tego, co immanentne. Ruch faszystowski to w ostateczności „oporność wobec transcendencji” (resistenza contro la transcendenza). I na tym właśnie polega niemożliwość faszystowskiej kontrrewolucji (czego nie dostrzegli liczni prawicowi sympatycy i „towarzysze drogi” faszyzmu), bo niepodobna rewolucji ateistycznej zwalczyć sakralizowaniem tego, co immanentne, doczesne i przemijające, deifikacją jakiegokolwiek pseudoabsolutu, jak na przykład Państwo.
Fałszywym prorokiem faszyzmu jest więc w ostateczności intelektualny autor i tego pseudospirytualistycznego immanentyzmu, i tej statolatrii – Hegel, którego dziedzictwo przekazali faszyzmowi włoscy neoidealiści i… liberałowie. Co się zaś tyczy Niemiec, to przecież tam żadnych pośredników już nie potrzebował.
Jacek Bartyzel
Pierwodruk (z niewielkimi zmianami) w: „Polonia Christiana”, nr 29, listopad – grudzień 2012, s. 36-41.
(99)