Wielkie talenty, gorące uczucia, pasjonaci, wojownicy, oryginałowie. Zasady, których nigdy nie łamano. Czternaście opowieści z barwnego świata Kresów dawnej Rzeczpospolitej. Z krainy, która dla nas jest już tylko legendą. Dla nich była Ojczyzną.
W gorące czerwcowe popołudnie 1942 roku do Worończy przyjechał z sąsiedzką wizytą Jerzy Brzozowski z Izabelina wraz ze swoją narzeczoną Zosią Karpowiczówną. Jerzy przyjaźnił się z Józkiem Czarnowskim, wnukiem właścicielki dworu. Zosia jeszcze ze szkoły znała narzeczoną Józka – Wisię.
Gości powitały jaśminy szalejące kwiatami i zapachem. Olbrzymi ich krzak rósł tuż przy bocznym wejściu do dworu, z którego teraz korzystano. Zostali na kolacji. Jak zawsze z siadaniem do stołu wszyscy zaczekali, aż do jadalni przyjdzie babka Józka, pani Izabella Lubańska, osoba budząca respekt. Józek podał jej krzesło i dopiero usiedli.
Po kolacji Antek, drugi wnuk pani Izabelli, wybitnie uzdolniony muzycznie, dał koncert. Pierwsza część odbyła się w jadalni, druga w pokoju Wisi. Młodzi siedzieli w swobodnych pozach, błądząc myślami w nieskończoności, a Antek, akompaniując sobie na pianinie, zaśpiewał między innymi lubiany przez wszystkich kuplet, przenoszący słuchaczy w rzeczywistość jakże różną od tego, co czaiło się za drzwiami.
Afryka parna, skwarna
Kupię sobie konia
I dzikiego słonia
Albo jest kolonia, albo nie ma nic.
Obok pianina siedział zapatrzony miłośnie w swego pana nieodłączny „rasowy” kundel. Ten sam, z którym potem będą w pierwszomajową noc razem siedzieć na gazonie przed palącym się dworem.
Był to prawdziwie rodzinny dom. Izabella Lubańska kochała Worończę i stworzyła tu rodowe gniazdo, gdzie cała rodzina spotykała się w święta. Dzieci wychowywała na patriotów, wymagała od nich dobrych manier, uczyła, że nie wolno lekceważyć biedniejszych i słabszych. Bawiły się z dziećmi wiejskimi i były uczone „nie zadzierać nosa”. W 1914 roku jej córka Aleksandra poślubiła Adama Czarnowskiego i zamieszkała z mężem w Worończy. Mieli czterech synów: Aleksandra, Łukasza, Józefa i Antoniego. Z sióstr Aleksandry jedna, Zofia, wyszła za Tadeusza Falewicza, druga, Antonina, za Henryka Szostakowskiego.
Po narodzeniu Antosia zdarzyło się nieszczęście. Lekarka pomyliła się przy wypisywaniu recepty na krople do oczu – przy ilości jednego ze składników przecinek znalazł się nie w tym miejscu, co trzeba, i lek okazał się za mocny. Dziecko straciło wzrok niemal całkowicie. Niewidomemu synkowi matka starała się wynagrodzić kalectwo i rozpieszczała go, jak mogła. Nie tylko matka, również natura postanowiła zrekompensować mu ułomność – jako jedyny w rodzinie obdarzony był talentem do muzyki. Za to uczyć się za bardzo nie chciał. Z ośrodka dla niewidomych w Laskach, dokąd został wysłany przez matkę, która chciała go przygotować do samodzielnego życia, szybko wrócił na własną prośbę. Grał natomiast na wielu instrumentach, na pianinie, skrzypcach, akordeonie, harmonijce ustnej. Wystarczyło, że posłyszał jakąś melodię, i natychmiast potrafił ją odtworzyć.
Antek kochał zwierzęta. Zawsze towarzyszył mu jakiś pies, pod gankiem hodował króliki, na strychu w lukarnach trzymał gołębie. Jak wykluwały się pisklęta, dokarmiał je przeżutym chlebem niezbyt higieniczną metodą usta–dziób. Babcię Izabellę, zwaną przez wnuki Buńcią, irytowała pobłażliwość córki dla najmłodszego syna – utyskiwała, że jest rozpuszczony, a w jego pokoju śmierdzi, bo wiecznie trzyma tam jakieś zwierzaki. Cóż, był najmłodszy, rzeczywiście rozpieszczony, a przez to i przez swoje kalectwo – trochę dziwak. Zawzięcie przyjaźnił się z chłopakami ze wsi i z folwarku i często do nich biegał. We dworze był kalekim dzieckiem, choć kochanym, ale w dużym stopniu uzależnionym od innych. Tam stawał się paniczem, kimś ważnym, kto imponował.
Fragment książki wydawnictwa Fronda „Kresowi Sarmaci” Joanny Puchalskiej.
Joanna Puchalska, Kresowi Sarmaci, Fronda, Warszawa.
Książkę można kupić w Księgarni Ludzi Myślących
(228)