W roku 1942 polscy żołnierze Armii Andersa maszerujący z Persji do Palestyny wymienili garść pieniędzy, tabliczkę czekolady, szwajcarski nóż oficerski i konserwę wołową na wychudzonego niedźwiadka. Wojtek – bo tak nazwano zwierzaka – pełniący początkowo rolę maskotki, szybko awansował na pełnoprawnego żołnierza, posiadającego wojskowy stopień i numer ewidencyjny.
Podczas kampanii włoskiej został amunicyjnym, donoszącym pociski do ciężkich moździerzy. Od tego czasu symbolem 22. Kompanii Zaopatrywania Artylerii 2. Korpusu gen. Andersa, w której służył, stał się rysunek niedźwiedzia niosącego pocisk. Po zakończeniu wojny Wojtek wraz ze swymi towarzyszami broni przybył do Szkocji. Syryjski niedźwiedź szybko odnalazł się w nowych warunkach i, zanim przeprowadził się na stałe do edynburskiego zoo, stał się powszechnie znanym członkiem lokalnej społeczności.
Aileen Orr, Niedźwiedź Wojtek. Niezwykły żołnierz Armii Andersa, Replika, Zakrzewo.
Fragment książki:
Gdy ujrzałam Wojtka po raz pierwszy miałam najpewniej około ośmiu lat. Nadal nie mogę zapomnieć obrazu niedźwiedzia, który machał do mnie swą potężną łapą, siedząc na stercie kamieni usypanej za głęboką sadzawką. Gdy na niego spojrzałam, poczułam przeszywające moje ciało dreszcze.
W takich okolicznościach narodziła się miłość mojego życia. Spójrzmy prawdzie w oczy – zanim spotkałam Wojtka byłam popychadłem, nadwrażliwą dziewczynką, jedynaczką, która żyła w swoim własnym świecie. W chwili gdy ujrzałam tego niedźwiedzia, nie odczułam żadnych wątpliwości, że jego przyjazne gesty adresowane były do mnie i tylko do mnie. Nie miałam wtedy pojęcia, że mam do czynienia z przebiegłym i doświadczonym sztukmistrzem, który jeśli tylko zechciał zwrócić na siebie uwagę lub co prawdopodobniejsze, nabrał ochoty na wyżerkę, był w stanie odegrać przedstawienie godne filmowego aktora.
Gdy po raz pierwszy miałam okazję spotkać Wojtka, opiekę nad nim sprawowało zoo w Edynburgu. Wdrapując się stromą ścieżką wiodącą do jego wybiegu, odczuwałam nieodpartą chęć ujrzenia zwierzęcia, o którym nasłuchałam się tylu opowieści. Przedziwnym zrządzeniem losu, podczas mojego pierwszego spotkania z Wojtkiem, nie towarzyszył mi dziadek Jim Little. Dziadek był moim wielkim konspiracyjnym współpracownikiem, który miał w zwyczaju porywać mnie na wyprawy do miejsc takich jak miasteczko Moffat, których ukoronowaniem były albo degustacja należnej mi porcji lodów albo wręczenie mi torby pełnej słodyczy. Wizytując Wojtka po raz pierwszy, udawałam się doń wraz z wycieczką ze szkółki niedzielnej, którą zorganizowała parafia kościoła św. Trójcy w Lockerbie. Znajdowałam się wtedy w grupie około 40 do 50 dzieci, które podekscytowane wyległy z dwóch jednopoziomowych autobusów, parkujących u bram zoo. Pojazdy były udekorowane resztkami zwiotczałych, kolorowych serpentyn, zwisających niemal z każdego bocznego okna. Rzadko się zdarzało, aby podczas naszych szkolnych wycieczek, serpentyny przetrwały podróż w stanie nietkniętym. Spadając z okien autobusów na przypadkowych przechodniów, oznajmiały im, że nasza grupa wyruszyła wreszcie na długo i niecierpliwie oczekiwaną wycieczkę.
W moim przypadku pierwsza wycieczka ze szkółką niedzielną okazała się niezapomnianym wydarzeniem. Miłości od pierwszego spojrzenia nigdy się przecież nie zapomina! W głębi mojego dziewczęcego serca byłam przekonana, że Wojtek wyróżnił mnie spośród wszystkich biegających wokół, szczebiocących i rozentuzjazmowanych dzieciaków i pomachał swą jedynie do mnie. Nic nie było w stanie mnie przekonać, że mogło być inaczej.
[quote]Już we wczesnym dzieciństwie, prawdopodobnie gdy miałam około trzech lat, mój dziadek Jim zaczął opowiadać mi historie o niezwykłym niedźwiedziu. Dziadek lubił moje towarzystwo, ponieważ od urodzenia byłam bardzo dociekliwym dzieckiem, a jako niegdysiejszy żołnierze, miał wyjątkowe poglądy na świat, którymi rad był się ze mną podzielić. Jim opowiadał mi, że Wojtek był bardzo dużym stworzeniem jednak, gdy ujrzałam go na własne oczy, i tak byłam pod ogromnym wrażeniem jego rozmiarów. W szczególne zdumienie wprawiły mnie jego długi nos oraz szerokie stopy. [/quote]
Słuchając opowieści o Wojtku zawsze myślałam o nim, jako o stworzeniu należącym do mojego dziadka. Jim dowiedziawszy się o wycieczce mojej szkółki niedzielnej do Edynburga, nauczył mnie polskiego słowa, stanowiącego odpowiednik angielskiego wyrazu „hello”. Nie ulega wątpliwości, że gdy krzyknęłam je na powitanie, Wojtek usłyszawszy znajomy wyraz, natychmiast spojrzał w moim kierunku (zawsze w ten sposób reagował słysząc polską mowę) i pomachał do mnie swą wielką łapą. Myśl o tym zdarzeniu nadal przyprawia mnie o dreszcze.
[quote]Od tamtego pamiętnego dnia ambicją mojego życia stało się uczczenie pamięci niezwykłego zwierzęcia, poprzez ufundowanie mu tablicy pamiątkowej, ustawionej w edynburskim zoo. Jednak do dzisiaj nie ma w tym miejscu żadnego śladu po jego pobycie, a wszelkie wspomnienia po prostu zostały zatarte wskutek upływu czasu. Przypomnijmy, że Wojtek zmarł w 1963 r. Od tego momentu upłynęło wiele lat, życie posuwa się naprzód, a pamięć o niedawnych bohaterach powoli przemija. Mimo to, po niemal pięćdziesięciu latach, niedźwiedź wychodzi z zapomnienia, stając się obiektem międzynarodowego zainteresowania. Być może wreszcie nadeszła odpowiednia chwila, aby uczcić jego życie i jego samego przez wystawienie mu tablicy pamiątkowej zlokalizowanej na terenie zoo, w którym spędził znaczną część swego dorosłego życia. [/quote]
Po moim pierwszym spotkaniu z Wojtkiem, przyszła kolej na kolejne wizyty w edynburskim zoo, do którego jeszcze wielokrotnie zabierały mnie moja mama i babcia. Jednak to ta pierwsza wizyta wyryła w mojej pamięci przemożne uczucie bezgranicznego współczucia dla Wojtka. Przebywając na zamkniętej przestrzeni wybiegu w zoo, sprawiał w moich oczach wrażenie niedźwiedzia, którego rzeczywiście wyrwano z jego naturalnego otoczenia. Wcześniej, przebywając na farmie lub w obozie zdemobilizowanych polskich żołnierzy, miał możliwość swobodnego poruszania się po okolicy. Zamykano go wprawdzie na noc, jednak w podobny sposób postępowano także z pozostałymi zwierzętami, należącymi do żywego inwentarza farmy Sunwick. Z rana wszystkie zwierzęta były wypuszczane i mogły sobie swobodnie spacerować po okolicznych polach. Pewną ironię losu stanowił fakt, iż niedźwiedź przebywając w obozie przejściowym zdemobilizowanych polskich żołnierzy, cieszył się znacznie większym zakresem swobody od tego, który mu przyznano jako „cywilnemu” mieszkańcowi niedźwiedziego wybiegu w edynburskim zoo.
Dziadek Jim, który był ogromnym wielbicielem odwagi i walorów bojowych polskiego żołnierza, kilka razy w tygodniu składał wizyty w obozie Winfield, podczas tych odwiedzin rozmowiając z Polakami, wysłuchiwał opowieści o ich wojennych losach. Przychodząc do polskiego obozu, dziadek zawsze miał schowany w kieszeni jakiś drobny poczęstunek dla niedźwiedzia Było to jabłko lub inny ulubiony przezeń smakołyk. Gdy zaczęłam poszukiwania informacji na temat życia Wojtka, ogarnęła mnie fala wspomnień. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak liczne były historie, które Jim opowiadał mi o niedźwiedziu.
Mój dziadek i Wojtek bardzo się ze sobą zaprzyjaźnili. Połączyła ich silna więź prawdziwej sympatii. Każdy z nich na swój sposób był samotnikiem, który uważał, że jego jedyną rodziną była armia. Wojtek został przygarnięty przez polskich żołnierzy, jako mały, zaniedbany niedźwiadek sierota. Mój dziadek był natomiast jednym z dziewięciorga rodzeństwa. W wieku czternastu lat uciekł z domu, wstąpił do armii i służył w jednostkach, rozrzuconych po całym świecie. Jim był człowiekiem całkowicie niezależnym – mężczyzną niewielkiej postury lecz o żylastych mięśniach i zadziornej naturze, zręcznym w walce na pięści. Nie lubił ludzi, którzy pozwalali sobie na zbyt wiele w stosunku do jego osoby. Ponadto był bokserem wagi lekkiej.
Podobnie jak Wojtek z swoimi polskimi towarzyszami broni, także dziadek Jim wraz ze swym pułkiem King’s Own Scottish Borderers, przewędrował kawał świata, biorąc udział w wielu dramatycznych akcjach bojowych. Gdy byłam małą dziewczynką, odwiedzałam dziadka w jego domu w Moniaive i szperałam w skrywanym w szafie pudełku po biszkoptach, aby ukradkiem zerknąć na znajdujące się w nim pamiątki z czasów jego służby w armii. Wśród nich znajdowały się fotografie zrobione w czasie powstania bokserów w Chinach. Rebelia została stłumiona przez międzynarodowe siły zbrojne, wysłane do Państwa Środka z misją ratowania enklaw zamieszkałych przez ludzi zachodniej kultury, otoczonych przez hordy chińskich buntowników. Ulegając obrzydliwej fascynacji wyobrażałam sobie, że stoję na ulicy, na której leżą odcięte głowy ludzi. Miały to być ofiary powstania, pomordowane przez żądny krwi tłum Chińczyków, pragnących pozbyć się ze swego kraju „zagranicznych diabłów”.
Mimochodem należy wspomnieć, że pułk King’s Own Scottish Borderers, cieszył się niesłabnącą sympatią wszystkich mieszkańców Szkockiego Pogranicza. Regiment sformowano w 1689 r., z myślą o zapewnieniu obrony Edynburga przed jakobitami. Oddział, którego członkowie przez mieszkańców pogranicza angielsko-szkockiego (ale nie przez jego żołnierzy) często określani są mianem The Kosbies, posiada długą i chwalebną historię. Jego żołnierze rekrutowani byli tradycyjnie na obszarach hrabstw Dumfries, Galloway, Lanarkshire oraz Szkockiego Pogranicza. Służyli oni w wielu kampaniach, z których wymienić należy wojny napoleońskie, obie wojny światowe oraz wojnę w Zatoce Perskiej. Sześciu jego żołnierzy zostało odznaczonych orderami Victoria Cross. W sierpniu 2006 r., pomimo narastającej fali protestów, pułk został połączony z regimentem Royal Scots, tworząc razem z nim batalion o nazwie Royal Scots Borderers.
Mój dziadek będąc żołnierzem King’s Own Scottish Borderers, dosłużył się stopnia sierżanta sztabowego i znany był wśród swych podwładnych jako zwolennik surowej dyscypliny. Często zdarzało się, że gdy pułk powracał z manewrów do swych koszar w Berwick, dziadek wydawał swym podkomendnym rozkaz wbiegnięcia na Halidon Hill. Następnie mieli się udać szybkim marszem przełajowym do znajdującego się na farmie Sunwick obozu Winfield. Po przybyciu na miejsce Jim wypijał z Wojtkiem filiżankę herbaty. Ten towarzyski ceremoniał sprawiał przyjemność nie tylko niedźwiedziowi, ale także cieszył się ogromną popularnością wśród żołnierzy oddziału, którym dowodził mój dziadek. Z pewnością w Szkocji nie było drugiej takiej farmy, na której można się było natknąć na człowieka, rozmawiającego przez płot z niedźwiedziem, sprawiającym wrażenie, jakby starał się nie uronić ani jednego wypowiedzianego doń słowa. Taką farmą było właśnie Sunwick.
[quote]Polscy żołnierze pojawili się we wsiach i miasteczkach Szkockiego Pogranicza na długo zanim Wojtek przybył do Berwickshire. W 1942 r., stacjonujące w Szkocji jednostki polskie dostały rozkaz kwaterunku w uroczym i spokojnym miasteczku Duns. Część oddziałów, które jako pierwsze wkraczały do miasteczka, spotkała się wtedy z dość chłodnym przyjęciem. Ostatecznie, jakby po chwili wahania, Duns zgotowało Polakom królewskie przyjęcie. Żołnierze dostrzegli, że witający ich Szkoci, wyrażając swą radość, czynią to z pewną domieszką ulgi. Wkrótce wyszło na jaw, że mieszkańcy miasteczka zauważywszy na horyzoncie polskie czołgi i ciężkie działa, uznali początkowo, że Duns jest atakowane przez nieprzyjacielskie oddziały inwazyjne. Gdy jednak okazało się, że tajemnicze oddziały są jednostkami polskiego wojska, na uliczkach miast natychmiast załopotały flagi, witające sojusznicze oddziały. [/quote]
Przedstawiciele młodszych pokoleń Szkotów nie mają pojęcia, jak wielu ludzi przewinęło się przez Szkocję podczas wojny i bezpośrednio po jej zakończeniu. Wielu z nich należało do jednostek wojskowych wysyłanych do najdalszych zakątków kraju. Zajmowały one strategiczne pozycje, na których miały powstrzymywać inwazję przeważających sił niemieckich. Dziesiątki tysięcy żołnierzy biwakowały na rzadko zaludnionych obszarach wiejskich. Z dnia na dzień, jak grzyby po deszczu, na pustkowiach wyrastały miasteczka namiotów wojskowych, zamieszkane przez ilość żołnierzy, która odpowiadała liczebnością populacji przeciętnego szkockiego miasteczka. Przygotowania antyinwazyjne wiązały się z napływem ogromnej ilości ludzi, których rozlokowywano na obszarach wiejskich. Szkockie Pogranicze nie było w tym względzie wyjątkiem.
Podczas wojny, w okolicy Symington i Douglas, powstały obozy wojskowe, w których kwaterował znaczny kontyngent polskich żołnierzy. Ich dowódcą był generał Stanisław Maczek. Ogromne wrażenie zrobiło na nim ciepłe przyjęcie, jakie jego żołnierzom zgotowali przedstawiciele lokalnych, szkockich społeczności. Wieści o odwadze i niezłomności polskich żołnierzy dotarły do Szkocji, zanim jeszcze na jej obszarze pojawiły się oddziały z nich złożone. Dlatego też Szkoci już w momencie ich przybycia wiedzieli, że Polacy są cennym sojusznikiem.
[quote]Generał Maczek był legendarnym dowódcą, szanowanym zarówno przez przyjaciół, jak i przez wrogów. Podczas kampanii wrześniowej, walcząc przeciwko niemieckim siłom inwazyjnym, nie przegrał on ani jednej bitwy. Stawiając nieprzyjacielowi zacięty opór do momentu, w którym kontynuowanie walki bezsensownym uczyniła inwazja Sowietów. Niespodziewany najazd wojsk wschodniego sąsiada zmusił Maczka do wycofania swych oddziałów z Polski. Generał był uwielbiany przez swych żołnierzy, którzy nazywali go po galicyjsku „Bacą”. Słowo to po polsku znaczy tyle, co pasterz owiec i jest ono podobne do mającego to samo znaczenie gaelicko-szkockiego słowa Buachaille (pasterz). [/quote]
Po kapitulacji Niemiec, generał Maczek został mianowany głównodowodzącym wszystkich oddziałów Polskich Sił Zbrojnych, stacjonujących na obszarze Zjednoczonego Królestwa. Na stanowisku tym pozostawał aż do chwili demobilizacji, która nastąpiła w 1947 r. Po zakończeniu wojny i demobilizacji podległych mu oddziałów, generał postanowił pozostać w Szkocji, stając się odpowiednikiem generała de Gaulle’a. Jego postać uosabiała wolę walki o niepodległą Polskę. Podobnie jak wielu innych polskich żołnierzy, generał Maczek nie był w stanie zdecydować się na powrót do Polski, pozostającej pod rządami sowieckiego reżimu.
Pobyt tysięcy polskich żołnierzy na obszarze Szkockiego Pogranicza pozostawił po sobie niezatarte piętno. Niektórzy z nich postanowili zostać w gościnnej Szkocji, zaczynając tutaj nowe życie i zakładając rodziny. Jednym z najtrwalszych śladów, jakie Polacy pozostawili po sobie na tym obszarze, jest mapa Szkocji, którą zbudowali na otwartym powietrzu na terenie posesji Barony Castle Hotel w Eddleston (Peebleshire). Podczas walk w Holandii, generałowi Maczkowi pokazano znajdującą się pod gołym niebem, imponującą mapę obszarów lądowych i akwenów Niderlandów. Ukazywała ona sposób funkcjonowania systemu holenderskich kanałów wodnych, które w 1944 r. okazały się dla nacierających oddziałów polskich trudną do sforsowania przeszkodą. Generał wspólnie z towarzyszami niedoli, którzy przebywali wraz z nim w Eddleston, podjął decyzję o stworzeniu Polskiej Mapy Szkocji, wzorowanej na mapie którą Polacy mieli okazję ujrzeć podczas walk w Holandii. Stworzona na wolnym powietrzu trójwymiarowa mapa Szkocji miała stanowić trwałą pamiątkę gościnności, z jaką rodacy generała spotkali się na szkockiej ziemi. W 1975 r. Kazimierz Trafas, student geografii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, zaprojektował linię wybrzeża oraz pofałdowanie terenu Szkocji. Tworząc mapę zbudowano także konstrukcję odzwierciedlającą morza otaczające Szkocję. Na prośbę generała Maczka, instalacja wodna została rozbudowana w celu umożliwienia pompowania wody do wnętrza makiet gór, z których wypływała, zasilając odwzorowane na mapie szkockie rzeki. Mapa od chwili swojego powstania była i nadal pozostaje niezwykłym osiągnięciem inżynieryjno – projektowym.
Ze smutkiem trzeba jednak stwierdzić, że w późniejszym okresie ten piękny pomnik polsko-szkockiej przyjaźni popadł w ruinę. Po wielu latach zaniedbań, dopiero niedawno podjęto pierwsze kroki w celu przywrócenia mu dawnej świetności. Wkrótce znów będzie można podziwiać stworzoną z inicjatywy generała Maczka Polską Mapę Szkocji. Będzie ją można oglądać na posesji Barony Castle, z pałacem stanowiącym niegdyś rodową siedzibę rodziny Murray z Elibank, a później przekształconym w hotel o nazwie Black Barony Hotel. Nadmienić należy, że w latach wojny w pałacu w Eddleston i w jego okolicy stacjonowali polscy żołnierze. W związku z tym przypuszcza się, że Polacy już wtedy stworzyli na jego posesji mapę konturową Szkocji, wykorzystywaną przez nich podczas opracowywania planów obrony wybrzeża szkockiego, które po upadku Norwegii zagrożone było inwazją niemiecką. Mimo podjętych przeze mnie prób nie zdołałam jednak zdobyć informacji potwierdzających to przypuszczenie. Po wojnie, od schyłku lat czterdziestych, budynek pałacu ponownie zaczęto wykorzystywać w celach komercyjnych. Wiele lat później hotel stał się własnością jednego z członków lokalnej społeczności polskiej, który kwaterował w nim podczas wojny. Nowy właściciel Black Barony Hotel był wielkim przyjacielem generała Maczka, któremu oddał do stałej dyspozycji jeden z apartamentów.
Generał Maczek nigdy nie powrócił do swojej ukochanej ojczyzny. Nie był tego w stanie uczynić po odzyskaniu przez Polska pełnej suwerenności, ponieważ w tym czasie na jego organizmie piętno odcisnęły już wiek i wiążąca się z tym utrata sił witalnych. W ostatnich latach swojego życia generał mieszkał w Edynburgu. Zmarł w 1994 r. w wieku 102 lat. Do dziś jego nazwisko kojarzone jest z dziejami II wojny światowej.
Wszystkie przedstawione wyżej informacje zebrałam w Biggar Museum. Usłyszałam tam również o długiej, sięgających wiele wieków wstecz, historii kontaktów szkocko-polskich. Dowiedziałam się na przykład, że szkoccy emigranci założyli w Polsce miasteczko, które nazwali Nowa Szkocja. Szkoci osiedlający się w przeszłości w Polsce, integrowali się ze społeczeństwem polskim do tego stopnia, że jeden z nich, Aleksander Czamer (Chalmers), przed swoją śmiercią w 1703 r., był czterokrotnie wybrany na burmistrza Warszawy. Czamer spoczął w warszawskiej katedrze św. Jana, w grobowcu który uległ niestety całkowitemu zniszczeniu podczas powstania warszawskiego w 1944 r.
Szkockie Pogranicze przez wiele wieków stanowiło obszar mobilizacyjny, dostarczający rekrutów do armii, biorących udział w kolejnych konfliktach zbrojnych. Jego mieszkańcy dość spokojnie zatem przyjmowali wszelkie niedogodności życia, z którymi spotykali się podczas drugiej wojny światowej. Za typowy w tym względzie uznać można przykład obozu Winfield. Podczas wojny obóz rozrósł się do rozmiarów, umożliwiających mu przyjęcie 3500 żołnierzy. Znajdował się na obszarze, na którym było tylko kilka wiosek, mogących wystawić najwyżej kilkuset żołnierzy, nie licząc oczywiście garstki zdatnych do służby mężczyzn, którzy byli z niej zwolnieni ze względu na wykonywane zawody.
W latach wojny, gdy wszystkich ludzi łączyło dążenie do realizacji wspólnego celu i chęć oddalenia widma inwazji nieprzyjaciela, między polskimi żołnierzami, a lokalną ludnością nie dochodziło do poważniejszych napięć i zadrażnień. Jednak po kapitulacji Niemiec, gdy przygasła już nieco euforia Dnia Zwycięstwa, do ludności zamieszkującej Szkockie Pogranicze, podobnie jak do wszystkich Szkotów, docierać zaczęła powoli świadomość, że żyją oni w zbankrutowanym państwie. Ich kraj miał nadwyrężoną, a może nawet całkowicie zdewastowaną infrastrukturę, a zamieszkiwało go społeczeństwo o zmienionym nie do poznania obliczu. Powojenne trudności pogłębiał dodatkowo fakt, iż tuż za progiem oczekiwały na pomoc ogromne rzesze polskich uchodźców. Ludzie ci ocalawszy z wojennej zawieruchy nie mieli ani domów, ani ojczyzn, które jak pokerowe żetony zostały im odebrane przez przywódców wielkich mocarstw, pospiesznie i na nowo wyznaczających powojenne granice na mapie politycznej Europy.
Po zakończeniu wojny, składano wiele gołosłownych deklaracji, mówiących o budowie nowej rzeczywistości społecznej, na którą zasługiwać mieli wojenni bohaterowie. Abstrahując jednak od politycznej retoryki, należy jasno stwierdzić, iż w owym czasie istniało realne niebezpieczeństwo zachwiania się stanu względnej równowagi, w którym pozostawała ówczesna ludność Szkockiego Pogranicza. Obawiano się, że pogrąży się ono w odmętach napięć i konfliktów społecznych. W tej napiętej sytuacji okazało się, że niedźwiedź który zamieszkiwał w moim ogrodzie spoił ze sobą dwie bardzo od siebie odmienne społeczności, odgrywając rolę bodźca skłaniającego ich członków do nawiązywania trwałych więzi przyjaźni. Bodziec ten śmiało może być określony mianem „Czynnika Wojtka”.
Aby zrozumieć jego oddziaływania musimy cofnąć się do samego początku żołnierskiej epopei niezwykłego niedźwiedzia.
Aileen Orr, Niedźwiedź Wojtek. Niezwykły żołnierz Armii Andersa, Replika, Zakrzewo.
(489)