Na podstawie tej książki, będącej przejmującym świadectwem tamtych czasów, powstał najważniejszy film w karierze Ryszarda Bugajskiego, uznany przez ówczesne władze za „najbardziej antykomunistyczny w historii PRL-u”.
„W pewnym momencie przyszło mi do głowy dziwne, ale jednak logiczne wytłumaczenie: to w ogóle nie wydarzyło się naprawdę. To tylko okropny sen. Leżę we własnym łóżku w objęciach Kostka, coś mi się roi i nie mogę się obudzić. Ktoś szarpnął mnie za ramię – obudź się! Wstawaj! – Chciałam otworzyć oczy, ale na próżno. – Co jej się stało? Może umarła? Zupełnie zimna, pulsu brak… – Nieśli mnie sztywną przez korytarz. – Tak, zdecydowanie nie żyje – powiedział głęboki baryton. – Wystąpił już nawet rigor mortis. Trzeba ją stąd usunąć. Zacznie się rozkładać i całe powietrze zatruje. Jeszcze jakaś zaraza wybuchnie. – Rzucono mnie z rozmachem na coś miękkiego. Szczur przebiegł mi po piersiach i otworzyłam oczy. Leżałam na górze śmieci. Ciemno. Koty drą się po kątach. Nadjechał autobus. Wstałam z trudem i wskoczyłam do środka. – Za bilety proszę – mówi konduktor. Chcę sięgnąć do kieszeni, ale nie mogę – ręce mam skute kajdankami. – Niech pan sam weźmie – mówię. – Tu, w prawej… – nadstawiam mu bok. Bierze całą złotówkę, kasuje bilet i wtyka mi w usta. Przygląda mi się podejrzliwie. Wysiadam przy Chmielnej, potem biegiem na przełaj – już brama, schody, zapach pościeli i wody kolońskiej, stukot maszyny do pisania, za moment obejmie mnie mocno… Na mój widok zrywają się z foteli Andrzej i Staszek. – Czekaliśmy na ciebie… – Wsadzają mnie do czarnego citroëna. – To gdzie jedziemy, obywatelu poruczniku? Na „Koszyki”? – zwraca się ku nam Kostek, siedzący za kierownicą.
Budziłam się w kucki pod ścianą, ustępowałam miejsca innym, spokojnie wynosiłam kibel do wychodka, gdy przyszła moja kolej, bez grymasów jadłam kruszący się chleb z kukurydzy, wodnistą, cuchnącą karbolem zupę. Byłam pewna, że Kostek już tam działa w mojej sprawie, że lada dzień wszystko się wyjaśni i zostanę zwolniona. Przecież to oczywista pomyłka. Człowiek chyba sam najlepiej wie, czy ma czyste sumienie. Moje współtowarzyszki znosiły to znacznie gorzej. Niektóre, przyzwyczajone do luksusu bądź starsze czy chore, nie mogły ani jeść, ani spać, płakały, zawodziły, jęczały lub popadały w zupełne otępienie. Jedna z nich, czterdziestoparoletnia, chuda, siwa jak gołąbek, któregoś ranka nie chciała wstać z podłogi. Gdy druga, która miała według kolejności zająć jej miejsce, popchnęła ją lekko, najpierw dostała w twarz, potem została pogryziona i podrapana. Wszystkie starałyśmy się obezwładnić siwą, ale wstąpiła w nią jakaś niezwykła siła i wkrótce na podłodze utworzył się kłąb wierzgających, wijących się i bijących kogo popadnie kobiet. Otworzyły się drzwi i spadły na nas lodowate bryzgi wody z kubłów.
W Wigilię zaczęłam nucić sobie kolędy. Po chwili dołączyły inne. Strażnik załomotał w drzwi, nakazując ciszę. Przerwałyśmy, a gdy się oddalił, zaczęłyśmy znowu, już ciszej i tylko we trzy. Załomotał ponownie. Obie kobiety ucichły i pozostałam sama. Wreszcie otworzył drzwi i obrzucił mnie najordynarniejszymi wyzwiskami, jakie mu przyszły do głowy. Zagroził, że nas wszystkie trzydzieści wsadzi do karceru. Nie zamierzałam go usłuchać, ale dostrzegłam strach w oczach innych. Nie śpiewałam więc już więcej.
Minęły święta Bożego Narodzenia i rozpoczął się nowy rok 1952. Połowę kobiet gdzieś zabrano, zrobiło się luźniej, ale wkrótce przyszły nowe. Któregoś dnia – był już chyba koniec stycznia albo luty, a ja ciągle siedziałam w tych samych niepranych majtkach i staniku – strażnik otworzył drzwi i wezwał osoby na literę „D”. Podeszły dwie kobiety, powiedziały swe nazwiska, ale tak, że nikt prócz strażnika nie słyszał. Jednak nie te.
– Na literę „D” – powiedział zniecierpliwiony. – Nazwisko? – zapytał pierwszą z brzegu kobietę.
– Sójka Leokadia – szepnęła.
– A wy? – zwrócił się do mnie.
– Ja?
– Tak, wy! Nazwisko! – wrzasnął.
– Dziwisz! – odwrzasnęłam co sił w płucach, aż echo poszło po korytarzu.
– Za mną. – Wyszłam na zewnątrz. – Nie wiesz, dziwko jedna, że tu nie wolno głośno mówić nazwisk? – Uderzył mnie w twarz. Upadłam, nie spodziewając się ciosu. – Wstawaj. Idź przede mną.
Zostałam wprowadzona do tego samego pomieszczenia co na początku. Oddano mi torebkę, pasek i inne drobiazgi. Wypuszczają mnie! Kostek zadziałał!
Milczący mężczyzna w trenczu wyprowadził mnie na podwórze, gdzie stał czarny samochód. Dokąd chcą mnie zawieźć? Czyżby tak elegancko do domu? W ramach przeprosin za fatalną pomyłkę?
Ale samochód skręcił nie w kierunku Śródmieścia, lecz na Mokotów – aleją Szucha do placu Unii i w Rakowiecką. Wtedy zrozumiałam – nie byłam już tak naiwna: więzienie śledcze… A więc to nie pomyłka, przynajmniej dla nich…
I tutaj, podobnie jak na Koszykowej, niewiele zmieniło się do dziś: te same korytarze, schody, drzwi, cele. Owszem, w celach wymieniono blaszane kible na porcelanowe muszle klozetowe bez desek. Wtedy, jeżeli kobieta chciała zrobić siusiu, musiała przykucać nad ohydnym żelaznym kubłem, starając się nie dotykać gołym ciałem ostrego, pordzewiałego od moczu brzegu. Choć otwór był szeroki, zdarzało się, że nie trafiała, i żeby nie śmierdziało, trzeba było wycierać podłogę szmatą, ale wtedy śmierdziała szmata… A przy menstruacji? Nikt żadnych podpasek ani waty nie dostarczał… Więźniarki poświęcały jakąś część swej garderoby i darły ją na kawałki. Codziennie prać nie było można, więc był smród, ciągły smród… Mężczyznom było łatwiej, zresztą jak we wszystkim…
Wprowadzili mnie do dużego pustego pokoju – prócz prostego biurka, krzesła i małego stołeczka tuż obok drzwi nie było żadnego innego sprzętu. Był dzień, ale za oknem nic nie było widać. Tuż za szybą dostrzegłam surowy mur z czerwonych cegieł. Mimo to, po kilkutygodniowym pobycie w obskurnej, wilgotnej, przepełnionej ludzkim mięsem norze wydało mi się, że słusznie nazywano ten pawilon „pałacem Różańskiego”. Strażnik zameldował doprowadzenie więźnia i wyszedł. Siedzący za pustym biurkiem mężczyzna ubrany był po cywilnemu. Miał około czterdziestki, czarne, lekko szpakowate włosy, mały brzuszek, sprytnie przymrużone oczy i mięsisty, porowaty nos. Nazywał się Franciszek Zawada, ale więźniowie mówili wtedy o nim – „Kąpielowy”. Dlaczego – wyjaśnię później.
– Siadajcie – mruknął, wskazując mi stołeczek pod przeciwległą ścianą. Przystąpił do wstępnych formalności: nazwisko, imię, wykształcenie, przynależność, miejsce pracy i tak dalej. Opowiedziałam dzieje mojej tułaczki po powstaniu i kariery artystycznej. Zapisał wszystko w krótkich zdaniach na dużym arkuszu papieru. Potem, jakby tym znudzony, spojrzał w zamurowane okno i wypowiedział kilka uwag na temat tegorocznej zimy. Z uprzejmości dodałam to i owo. Utrwalał się w ten sposób między nami nastrój spokoju i swojskości. Zaczęło nawet być nudno”.
Fragment książki Ryszarda Bugajskiego, Przesłuchanie, Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ.
Poruszająca historia prostej, naiwnej dziewczyny, Toni, która z bardzo niejasnych powodów zostaje zatrzymana przez UB. Po absurdalnym oskarżeniu o bycie dywersantką, przyjdzie jej spędzić na Rakowieckiej pięć długich lat, podczas których walczyć będzie nie tylko o swoje życie, ale – przede wszystkim – o swoją godność.
Bardzo realistyczne opisy więziennej rzeczywistości oraz zbrodniczych metod, jakimi posługiwali się śledczy w czasach stalinizmu, przeplatają się z doskonałymi kreacjami psychologicznymi bohaterów. Autor pragnął pokazać historię człowieka miażdżonego przez ekstremalną ideologię tak prawdziwie, tak przekonująco, jak tylko się da. Człowieka słabego, ani dobrego, ani złego, który pozostanie, jakim jest – jednocześnie wspaniałym i potwornym.
Na podstawie tej książki, będącej przejmującym świadectwem tamtych czasów, powstał najważniejszy film w karierze Ryszarda Bugajskiego, uznany przez ówczesne władze za „najbardziej antykomunistyczny w historii PRL-u”.
Do niniejszego wydania książki został dołączony specjalny wstęp Ryszarda Bugajskiego, w którym ceniony reżyser i pisarz opisuje, jak powstał film i powieść Przesłuchanie.
(2067)