Mieli po kilkanaście lat, chcieli walczyć z komuną. Myśleli, że będzie powstanie.
18 lutego 1982 r. doszło do tragedii w warszawskim tramwaju numer 24. Grupa nastolatków próbowała rozbroić sierżanta MO Zdzisława Karosa. Doszło do szamotaniny, padł przypadkowy strzał. Po kilku dniach milicjant zmarł w szpitalu.
Władza komunistyczna, która dwa miesiące wcześniej krwawo stłumiła zryw „Solidarności”, rozpoczęła natychmiast wielką akcję propagandową. Trzej chłopcy z Grodziska Mazowieckiego oraz ich opiekun duchowy, ks. Sylwester Zych, stali się z dnia na dzień groźnymi terrorystami, a brutalny reżim ustawił się w roli ofiary. I choć mało kto już wówczas wierzył w kłamstwa wygłaszane przez dziennikarzy ubranych w wojskowe mundury, podziemna „Solidarność” wolała odciąć się od poszukiwanych listem gończym „agresorów”. To, co zrobili było bowiem zaprzeczeniem fundamentalnej zasady, że prawo do przemocy ma w stanie wojennym tylko władza komunistyczna.
Gotowi na godzinę „W”
Żaden z chłopaków nie uczestniczył w zorganizowanych podziemnych strukturach. Jedynie Staszek Matejczuk, najstarszy nieformalny przywódca paczki przyjaciół, był działaczem NZS, relegowanym z Politechniki Śląskiej i przyjętym na KUL. Ale on nie brał udziału w akcji, stracił kontakt z grupą. Pozostali, chłopcy ze szkoły zawodowej i dziewczęta z liceum, wiedzieli tylko, że władza wypowiedziała narodowi wojnę. I że w tej sytuacji nie można pozostać biernym. Dziadek jednego z nich zginął w Katyniu, w pozostałych rodzinach przechowywano opowieści o metodach walki zbrojnej z okupantem.
Dorastali, słuchając o małym sabotażu, rozbrajankach, odbijaniu więźniów. W takiej tradycji wyrośli i do niej teraz chcieli nawiązać. To nie były czasy internetu i komórek. Nie znali sposobu działania „Solidarności”, nie mieli nawet dostępu do bibuły, w ich życiu był tylko dom, gdzie chciano ich chronić, i szkoła, która stanowiła część systemu opresji i zakłamania. Jedynym lokalnym autorytetem pozostawał ks. Sylwester Zych, znany z tego, że nie bał się mówić prawdy. Ale do niego przyszli, gdy już było za późno…
– To nie była żadna zorganizowana grupa, nie zachowywali nawet elementarnych reguł konspiracji, działali całkowicie spontanicznie – mówi Stanisław Kuźnik, reżyser paradokumentalnego spektaklu „Oskarżeni”, w którym starał się odtworzyć tamte wydarzenia. Najbardziej do czynu rwał się Robert Chechłacz. To on próbował rozbroić sierżanta, bo wcześniej udało mu się to już w przypadku dwóch pijanych żołnierzy. Obyło się wówczas bez ofiar, co rozzuchwaliło „konspiratorów”. Zbierali broń, marząc o powstaniu, chcieli być gotowi na godzinę „W”. Dominikanin o. Norbert Kuczko, pracujący z młodzieżą, widzi w ich zachowaniu pewną naturalność: – Najpierw pojawia się impuls, od razu przeradzający się w działanie, a dopiero później przychodzi refleksja. W przypadku chłopaków w tym wieku tak było, jest i będzie.
Dla nas byli bohaterami
Schwytanie sprawców tragedii nie zajęło milicji dużo czasu. Zwłaszcza że poszukiwania podjęto na wielką skalę. – Pamiętam, ukrywaliśmy się wówczas na Bemowie, sprawdzano dokładnie mieszkanie po mieszkaniu, baliśmy się, że wpadniemy – wspomina Zofia Romaszewska. Pasażerowie tramwaju opisali wygląd sprawców, list gończy pomógł i już po kilku dniach Robert Chechłacz i Tomasz Łupanow zostali zatrzymani. Wkrótce aresztowano także Matejczuka i ks. Zycha. Telewizja, która wcześniej z detalami opisywała wielogodzinną operację sierżanta Karosa, nadmuchała sprawę organizacji przestępczej z Grodziska do niewyobrażalnych rozmiarów. Wreszcie dostała pretekst, by uzasadnić wprowadzenie w kraju terroru. Im silniejsza była propaganda, tym wymowniejsze milczenie podziemia.
– Ale dla nas oni byli bohaterami. Studiowałem wówczas na KUL, więc dużo się o tej sprawie mówiło. Nie wierzyliśmy w ani jedno słowo komuny, krążyły najróżniejsze wersje wydarzeń
– wspomina Zdzisław Bednarek, nauczyciel historii. Władza nie tylko mówiła o chłopcach jak o terrorystach. W więzieniu stosowano wobec nich najbrutalniejsze formy przesłuchań.
– Syn był torturowany. Są dziś na to dowody w IPN. Mnie powiedział później: mamo, boję się tylko o swoje nerki i o to, czy jeszcze będę mógł mieć dzieci
– opowiada Jadwiga Chechłacz. Wieści o torturowaniu Matejczuka przeciekły na zewnątrz dzięki więziennej dentystce. Warszawa usłyszała o tym w pierwszej, historycznej audycji Radia „Solidarność” w kwietniu 1982 r.
– Kilka miesięcy później siedziałam w sąsiedniej celi z Matejczukiem. Staszek nauczył mnie alfabetu Morse’a. Widziałam także na więziennym spacerniaku Chechłacza, to był taki śliczny dzieciak…
– wspomina Zofia Romaszewska tworząca wówczas Radio „Solidarność”.
Do dziś nie znamy szczegółów tamtych wydarzeń. Nawet w 2008 r., gdy Stanisław Kuźnik wystąpił do MSWiA o materiały ze śledztwa, robiono wszystko, na co procedury pozwalały, by reżyser nie dostał w nie wglądu. – Syn bał się także po wyjściu z więzienia, mówił, że go śledzą. Jak tylko pojawiła się szansa na dostanie paszportu, wyjechał z kraju – mówi pani Jadwiga. Nieznani sprawcy nie dawali spokoju także Matejczukowi. Został pobity w… 1990 r.
Czułem się moralnie odpowiedzialny
Robert Chechłacz dostał 25 lat. Gdyby miał wtedy skończone 18 lat, byłaby to zapewne kara śmierci. Tomasza Łupanowa skazano na 13 lat więzienia, a Stanisław Matejczuk i ks. Sylwester Zych usłyszeli wyrok: 6 lat więzienia. Ten pierwszy jako „założyciel i przywódca związku zbrojnego na terytorium PRL w okresie obowiązywania stanu wojennego”. Jako terrorystów omijały ich kolejne amnestie, wyszli dopiero, gdy zbliżał się Okrągły Stół, po interwencjach zachodnich dyplomatów.
Ks. Sylwester Zych zapłacił cenę najwyższą. Już po czerwcowych wyborach w 1989 r. został zamordowany. W więzieniu był dręczony fizycznie i psychicznie, 9 miesięcy spędził w izolatce, podejmował liczne głodówki, odmawiano mu nawet prawa do odprawiania Mszy św. Powodem aresztowania było to, że zgodził się przechować na plebanii broń. Po latach tak to tłumaczył:
„Jako ksiądz czułem się w obowiązku udzielić schronienia wszystkim, którzy o to prosili, także tym chłopcom. W moim odczuciu nie mieli zamiaru popełnić zbrodni kryminalnej, a jedynie okoliczności doprowadziły ich do czynu, który tak może być traktowany. Czułem się za nich moralnie odpowiedzialny, bo sprawowałem nad nimi duchową opiekę”.
Stanisław Kuźnik podkreśla, że ks. Zych był jedyną osobą, która próbowała działaniom grupy nadać jakieś ramy. Wiedział, że tylko do niego mają zaufanie, dlatego zgodził się przechować broń. Dzięki temu mógł też mieć jakąś kontrolę nad tym, co gorące głowy jeszcze wymyślą. Nie potępiał ich za same intencje. Uważali się za spadkobierców patriotycznych tradycji, więc chciał, by takie wartości wyznawali. Odebrał nawet od nich przysięgę wojskową. Chcieli przecież walczyć z systemem, który był złem.
[quote]System nie dał księdzu o sobie zapomnieć, nawet gdy wyszedł z ciężkiego więzienia. Kilka razy w miesiącu dostawał plugawe anonimy, dręczono go telefonami. Przeczuwał, co się wydarzy, nagrał na taśmie swój testament. W lipcu 1989 r. Jerzy Urban osobiście zadzwonił do gdańskiego oddziału TVP, by wysłać ekipę do Krynicy Morskiej, „bo tam się ksiądz zapił na śmierć”. Nie wystarczyło, że Sylwestra Zycha pozbawiono życia, trzeba było zniszczyć jego legendę. I tak powstał telewizyjny materiał, który może uchodzić za kwintesencję obrzydliwej manipulacji, choć pokazano go miesiąc po dniu, w którym miał upaść komunizm.[/quote]
Rozgoryczeni i przegrani
Dlaczego wiosną 1982 r. chłopcy zostali pozostawieni sami sobie?
– To był najtrudniejszy czas. Nie wiadomo było, jak się sytuacja w kraju rozwinie. Zewsząd płynęły naciski, by uspokajać ludzi i nie dopuścić do masowego odwetu
– wspomina Zbigniew Romaszewski.
– Pamiętam te komentarze: „lepiej niech posiedzą, niżby miało dojść do rozlewu krwi” – dodaje Zofia Romaszewska. – Byli przekonani, że takich grup jak ich jest wiele, naiwnie wierzyli, że za chwilę wybuchnie powstanie i będą odbijać więźniów z Białołęki – ocenia po latach Stanisław Kuźnik.
Żaden z nich nie przebywa dziś w Polsce. Chechłacz mieszka we Francji, Łupanow w Irlandii, Matejczuk w USA. Tylko ten ostatni jest aktywny publicznie. W 1989 r. przyjechał na oficjalne zaproszenie do Wielkiej Brytanii, przekazał „Memorandum w sprawie zabójstwa ks. Sylwestra Zycha” kilku politykom, w tym Margaret Thatcher. I pewnie za to po powrocie został pobity, co przyspieszyło jego decyzję o emigracji. Ale ani on, ani pozostali skazani za zabójstwo sierżanta Karosa nie uważają się za bohaterów, raczej za przegranych. Do wspomnień i do kraju nie chcą wracać, są rozgoryczeni, bardzo źle oceniają to, co się dzieje w Polsce.
W 2011 roku Stanisław Matejczuk zawiesił w internecie oświadczenie o odmowie przyjęcia odznaczenia państwowego.
Korzystałem z dokumentu Anety Chwalby i Macieja Muzyczuka „Strzał”, przygotowanego w 2007 roku dla TVP
(469)