PIOTR BĄCZEK: – Jest Pan urodzonym warszawiakiem?
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – Tak, urodziłem się 1919 r. w domu na Mariensztacie. Były to siedem domów czynszowych czteropiętrowych, pomiędzy ulicą Dobrą a Wisłą, potem tam była szkoła, teraz już one nie istnieją. Nie pochodziłem z rodziny biednej, ale także nie z zamożnej. Moi rodzice nie należeli do ówczesnej elity.
Interesowałem się sportem, byłem wybijającym się sportowcem. Należałem do klubu sportowego „Warszawianka”. Było to wbrew ówczesnym zakazom, ponieważ wtedy uczniowie szkół średnich nie mogli należeć do klubów. Dlatego w „Warszawiance” występowałem pod pseudonimem. Byłem sportowcem wszechstronnym – grałem w pierwszej drużynie siatkówki oraz w zespołach koszykówki i ówczesnego „szczypiorniaka” czyli obecnej piłki ręcznej. Niewiele brakowało i byłbym grał w międzypaństwowym meczu z Niemcami, ale byłem wtedy tylko rezerwowym zawodnikiem. Moim kolegą z klubu był m.in. bokser Teddy Pietrzykowski. Prezesem klubu był pułkownik Grabisz.
Po ukończeniu w 1938 r. szkoły średniej złożyłem podanie na wydział prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Na podstawie konkursu matur, był to pierwszy taki konkurs, zostałem przyjęty. Po ukończeniu studiów nie zamierzałem zostać prokuratorem, sędzią czy adwokatem. Chciałem pracować w służbie dyplomatycznej. Było to absolutne możliwe, chociaż nie miałem znajomości, ponieważ był to czas, kiedy brakowało pracowników. Potrzebne były tylko zdolności i praca. Dlatego myślałem, że zostanę dyplomatą. Niestety nie było mi to dane.
– Nie zdążył Pan rozpocząć studiów przed wybuchem wojny…
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – W tym czasie wyszło rozporządzenie, że maturzyści najpierw muszą odbyć służbę wojskową, a dopiero potem mogą rozpocząć studia. W związku z tym musiałem wziąć urlop akademicki i pójść do wojska. Na komisji wojskowej dostałem przydział do kawalerii, czyli do Grudziądza, ale ja chciałem być w Warszawie. Poszedłem więc do pułkownika Grabisza z pretensją, że chyba chce się mnie pozbyć. Spytał się, gdzie chcę być. Obiecał, że mi załatwi służbę w podchorążówkę artylerii przeciwlotniczej w Warszawie.
W czasie wakacji byłem na junackich hufców pracy, kiedy dowiedziałem, że podchorążówkę przeniesiono do Brześcia. I tam miałem skierowanie. Znowu pobiegłem do pułkownika ze skargą. Kazał mi wybierać, albo podchorążówkę łączności w Zegrzu, albo saperów w Modlinie. Wybrałem Modlin i tak zostałem saperem. W podchorążówce byłem jedynym – na 240 elewów w kompanii – z wykształceniem humanistycznym. Tymczasem bardzo potrzebne były wiadomości z kierunków politechnicznych, zresztą większość podchorążych było inżynierami, absolwentami politechnik i wydziałów nauk ścisłych. Dlatego bardzo szybko musiałem nauczyć się rysunku technicznego, obliczenia wytrzymałości materiałów i wiele innych rzeczy. Jednak przebrnąłem przez te nauki i w 1939 r. zostałem podchorążym saperem. W Polsce było wtedy 10 batalionów saperskich, które na czas wojny miały być rozwinięte. Ja dostałem przydział do 2 batalionu w Puławach, ale niestety nigdy tam nie dotarłem.
– Dlaczego?
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – Wybuchła akurat wojna i zatrzymano nas w Modlinie. Przeżyłem pierwsze bombardowania twierdzy. Wkrótce dowództwo wysłało nas do Brześcia, z zamiarem, że tam będzie ulokowany ośrodek szkolenia saperów, my mieliśmy być wykładowcami. Podróż trwała dość długo i nigdy do Brześcia nie dotarłem. Dojechaliśmy małą grupą jedynie do najdłuższego mostu na Bugu. Naszym zadaniem było zniszczenie tego mostu, aby opóźnić marsz Niemców. Dowódcą naszej grupy był major z szefostwa saperów z Warszawy Józef Bielejec. Któregoś dnia major wyznaczył mnie i kolegę podchorążego Jagiełowicza. Powiedział, że jedziemy wysadzić most, bo zbliża się grupa pancerna gen. Heinza Guderiana. Wzięliśmy materiały wybuchowy i przed świtem pojechaliśmy łazikiem. W sumie było nas czterech – major Bielejec, Jagiełowicz, kierowca Wilanowski i ja.
W czasie jazdy stałem na zewnątrz samochodu, na stopniu. Miałem bardzo dobry wzrok, spojrzałem do przodu i widzę ciemne sylwetki jakichś pojazdów. Melduję o tym majorowi, ale on stwierdził, że są to pozostawione wraki. Dodaliśmy gazu, wtedy okazało się, że jest to już czołówka Guderiana. Otworzyli do nas ogień. Zatrzymaliśmy samochód, wyskoczyliśmy z niego. Stanęliśmy akurat w miejscu, gdzie była idealna równina. Ja szukałem broni, nie mogłem wyciągnąć swojego karabinu. Jagiełowicz wyskoczył, natychmiast został śmiertelnie trafiony. My schowaliśmy się w przydrożnym rowie.
Po chwili podeszli Niemcy, wzięli majora. Ja udawałem zabitego, ale wzięli moją rękę, zbadali puls i kazali wstawać. Trafiliśmy do niewoli. Było to dla mnie bardzo ciężkie przeżycie, był dopiero 16 dzień wojny, a już znalazłem się w niewoli. Niemcy naszym łazikiem podwieźli nas na swoje tyły. Do pilnowania naszej trójki zostawili tankietkę i dziesięciu żołnierzy. Jeden ze strażników podobał sobie mnie do rozmowy. Rozmawialiśmy po francusku, pytania były bardzo naiwne. Mówił że wojna już się skończyła. Ja odpowiadałem, że tylko dla mnie, ale i tak nie wiadomo na jak długo. Z rysów był strasznie podobny do Żyda, dziwiłem się jak w hitlerowskiej armii może służyć o takich rysach. Próbował częstować nas wódką, ale nie przyjęliśmy.
Nagle wartownicy podskoczyli do góry, podjechał samochód, a w środku siedział sam Guderian. Zatrzymał się. Siedziałem najbliżej drogi, więc kiwnął na mnie, żebym podszedł. Wiedziałem, że zgodnie z regulaminem należy salutować oficerom, którzy wzięli do niewoli. Byłem jednak zdenerwowany, stanąłem w rozkroku i czekałem. Guderian spojrzał na mnie i zadał kilka pytań – z jakiego jestem oddziału, gdzie są nasze jednostki. Ja ma każde odpowiadałem hardo, że nie nic powiem. Guderian popatrzył, machnął ręką i zwrócił się do majora, którego właśnie zobaczył. Major był bardziej kulturalny, bo na podobne pytania Guderiana odpowiadał: „Panie generale, ja jestem oficerem Wojsk Polskich”. Guderian zwrócił mu uwagę, mając mnie na myśli, że ma źle wychowanych podoficerów.
– Gdzie Pan przebywał w niewoli?
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – Niemcy przetransportowali nas do Brześcia. Umieszczono nas w nowym budynku więzienia karno-śledczego, ponieważ twierdza nie była jeszcze zdobyta. Zamknęli nas razem do celi. Dwa później po zdobyciu przerzucili nas do twierdzy. Trafiłem do żołnierskiego sektora. Warunki były złe, tylko raz dostaliśmy zupę. Trudno było myśleć o ucieczce, bo twierdza była otoczona wodą znajduje się w widłach dwóch rzek Bugu i Muchawca. Natomiast jedyne wyjście było ściśle strzeżone.
Sytuacja zmieniła się, kiedy po 17 września do Niemców przybył sowiecki oddział pancerniaków. Uroczyście ich przywitano, zaczęły się wspólne zabawy, libacje z alkoholem. Pomyślałem, że niemiecki wartownik również będzie chciał sobie popić z sowietami i wtedy będzie można łatwiej przedostać się przez bramę.
Razem z Wilanowskim poszliśmy do naszego majora. Mówimy mu, żeby uciekał z nami, ale nie chciał. Tłumaczył, że jemu będzie trudniej, bo jest w mundurze oficerskim, a nam było łatwiej, bo wystarczyło tylko zerwać pagony podchorążego. Podzielił się z nami pieniędzmi, każdemu dał po 100 złotych.
– I uciekliście?
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – Tak, i całe szczęście, ponieważ później Sowieci zajęli Brześć i przejęli polskich więźniów. Oficerowie trafili do Katynia i tam właśnie major Józef Bielejec został zamordowany.
Po ucieczce pomaszerowaliśmy pieszo do Białej Podlaskiej. Po drodze spotkaliśmy siostrę znanej przedwojennej piosenkarki Zuli Halamy, w mieście rozstaliśmy się z nią. W lesie natknęliśmy się na zagubiony patrol niemiecki na motorze z przyczepą. Po krótkiej walce zabiliśmy ich, to była moja pierwsza walka. Wkrótce spotkaliśmy patrole armii generała Franciszka Kleberga i dołączyliśmy do niej. Doszliśmy do Kocka, gdzie po wygranej bitwie Kleberg skapitulował. Nie czekałem jednak na drugą niewolę i wcześniej uciekłem przed Niemcami.
Pod Warszawą w Celestynowie zostałem na ulicy zamknięty w potrzasku– z obu stron zbliżał się patrol niemiecki. Wbiegłem do najbliższego domku, dostałem od właściciela jakieś łachmany i tak doszedłem do Miedzeszyna, gdzie trafiłem do swoich kuzynów. Tam wziąłem od wuja płaszcz pracownika Politechniki. Poszedłem dalej, na pierwszej kontroli Niemcy mówią, że jestem żołnierzem, bo mam wojskowy płaszcz. Ja zaprzeczam i mówię, że to ubranie Politechniki. Na szczęście uwierzył i wypuścił mnie. W końcu dotarłem do Warszawy. Poszedłem na róg Nowego Światu i Alej Jerozolimskie, wtedy była to ulica 3 Maja, gdzie pod numerem 38mieszkała moja rodzina.
– Jak trafił Pan do konspiracji?
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – W pasażu „Italia” była restauracja „Bodega”, którą prowadzili studenci. Spotykali się w niej młodzi ludzie, którzy nie godzili się z niemiecką okupacją. W ten sposób trafiłem do pierwszej organizacji podziemnej, która była podporządkowana Tajnej Armii Polskiej. Założycielem i dowódcą TAP był major Jan Włodarkiewicz „Drawicz”, później był w „Wachlarzu”. Zostałem dowódcą jednej z kompanii TAP.
Pamiętam jedno z pierwszych zebrań na ulicy Topiel, w pobliżu Tamki. Wtedy poznałem podporucznika Witolda Pileckiego, który był p.o. szefa sztabu albo szefem oddziału organizacyjno-mobilizacyjnego. Później Pilecki na ochotnika przedostał się do obozu w Oświęcimiu, aby zebrać informacje o panujących warunkach i zorganizować podziemną siatkę. Po wojnie został zamordowany przez komunistów.
W Powstaniu Warszawskim walczył blisko moich pozycji. Kiedyś dostałem od „Witolda” pismo w sprawie zdobytych materiałów saperskich. Nie znałem jednak tego pseudonimi. Przekazałem mu nawet placówkę „Hartwig” przy ulicy Towarowej i Pańskiej, ale nie nawiązaliśmy bliższego kontaktu. Potem spotkaliśmy się osobiście znowu w niewoli. Zaprzyjaźniliśmy się nawet. Po powrocie do Warszawy został aresztowany po nocy spędzonej w moim mieszkaniu. Umówiliśmy się na następny dzień na poczcie na ulicy Puławskiej, ale już nie przyszedł. Został przez kogoś wystawiony. Szukaliśmy wtedy jakiegoś ratunku dla niego. Próbował mu pomóc m.in. Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski, który w Oświęcimiu miał dwucyfrowy numer. Niestety nie udało się i „Witold” został przez komunistów zgładzony.
Po wsypie i aresztowaniach w TAP rozpocząłem działalność w Związku Walki Zbrojnej. Jako saper trafiłem do oddziału saperskiego, gdzie byłem dowódcą kompanii. Szkoliłem młodszych kolegów, prowadziłem wykłady „minerki”. Mój brat Mieczysław był dowódcą drugiej kompanii. Dzięki kontaktom z Romualdem Jakubowskimi trafiłem do późniejszej baterii „Kuby”, który był szefem kontrwywiadu ZWZ na obszar warszawski. Potem byłem dowódcą drużyny.
– Czy uczestniczył Pan w jakiś akcjach bojowych?
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – Nie. Moim głównym zadaniem była praca w komórce kontrwywiadu II Oddziału Sztabu Okręgu Warszawa. Przechwytywaliśmy niemiecką pocztę polową. Worki z listami trafiały do mnie. Miałem przestronne mieszkanie na ulicy Smolnej 17, naprzeciwko Muzeum Narodowego. Był to sektor niemiecki, w bramie stał nawet strażnik. Czasami salutował mi, gdy przechodziłem, a ja się śmiałem w duchu.
Kiedy dostarczano worki z pocztą polową, przychodziło do mnie dwóch doskonałych tłumaczy języka niemieckiego i czytali te listy.
– Jak się oni nazywali?
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – Nie wiem, ale byli to profesorowie wyższych uczelni, jeden Uniwersytetu Warszawskiego, drugi Politechniki. Wyciągi z listów były przepisywane, robiła to moja szwagierka na maszynie do pisania. Później były przesyłane do Londynu. Trafiliśmy m.in. na list jakiegoś generała z frontu wschodniego, który pisał do swojego kolegi w Rzeszy. Pisał on o niemieckich planach ataku pod Kurskiem. Przesłaliśmy te informacje do władz w Londynie, a oni powiadomili dalej. Z tego właśnie źródła Rosjanie wiedzieli o zamierzeniach Niemców. Dzięki pracy naszej komórki Rosjanie pokonali Niemców. Potem znalazłem potwierdzenie tej informacji. W moim mieszkaniu odbywały się także tajne komplety wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Jednym z wykładowców był dziekan tego wydziału profesor Rafacz.
Obok mojego mieszkania na Smolenie 23 znajdował się magazyn broni oddziału dywersji bojowej Leopolda Kummanta, który podlegał szefowi warszawskiego Kedywu Józefowi Rybickiemu „Andrzejowi”. Kiedy magazyn był zagrożony wsypą, został przeniesiony do mojego mieszkania i umieszczony w schowku pod podłogą.
– Jakie zadanie otrzymał Pan na czas Powstania?
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – Początkowo w Powstaniu Warszawskim mieliśmy walczyć w rejonie ogrodu Saskiego, koło hoteli Bristol i Europejskiego. Jednak na krótko przed Powstaniem zmieniono nam zadanie i mieliśmy zdobywać lotnisko na Okęciu, w ramach pułku „Garłuch”. Ja ze swoimi saperami miałem torować drogę i umożliwić dojście na lotnisko.
Dowódcą samodzielnego rejonu 8 był Babiarz pseudonim „Wysocki”. Miał dowodzić całością ataku z różnych stron na Okęcie, inne oddziały odwołał, ale jednostki Jakubowskiego „Kuby” nie odwołał. Dlatego „Kuba” wydał rozkaz do ataku, co spowodowało śmierć całej grupy. Mieliśmy doskonale rozpoznany wcześniej teren.
Niestety nie wykonałem tego zadania, ponieważ miejsce postoju wyznaczono nam w lokalu konspiracyjnym na ulicy Pańskiej 10.
Informację o tym, że o 16 mam zameldować się w Zbarzu, małej wiosce pod lotniskiem, dostałem około 15.45. Miałem około 20 osób, byli to wyszkoleni saperzy, którzy przeszli już Kampanię Wrześniową. Niestety prowadziłem także rodzonego brata Mieczysława „Tolimierza”, który w Zbarzu miał przejąć pluton piechoty. Kompanią tą dowodził Jerzy Bałtykowski „Bałtyk”.
Wymaszerowałem, ale na Marszałkowskiej była już strzelanina. Postanowiłem dojść do lotniska od strony Ochoty, przez Raszyńską. Po drodze zostałem ostrzelany przez niemiecki samochód jadący w stronę Żoliborza. Kiedy wkroczyliśmy na Żelazną jechało na samochodzie tzw. uberfallkommando”, był patrol 10 żołnierzy z karabinem maszynowym na stojaku. Zaczęli strzelać. W tej sytuacji wycofaliśmy się do Chmielnej pod numerem 126. Część przeszła na drugą stronę w stronę Marszałkowskiej. Na rogu Żelaznej i Chmielnej stał bunkier, który strzegł wejścia na Dworzec Pocztowy. Kiedy byłem przed bramą zacząłem osłaniać brata, który biegł trochę z tytułu. Nagle brat padł mi pod nogi. Oni strzelając do mnie trafili brata w głowę. Dopiero później okazało się, że dostał postrzał z bunkra, a nie z samochodu. Brat miał silne serce, agonia trwała długo. Poczuwałem się, że jestem winien tej śmierci.
Kiedy brat padł pod moje nogi, zdesperowany stanąłem na środku chodnika i zacząłem strzelać ze stena do samochodu. Strzelałem chyba dobrze, bo Niemcy spadali z samochodu jak kukiełki. Słyszałem ich krzyki: „Mein gott. Hilfe!” Przed bramą zginął jeszcze jeden saper „Roch”.
W końcu instynktownie schowałem się za węgłem bramy i dalej waliłem w nich ze „stena”. W chwilę potem dostałem, najpierw lekko po głowie, a zaraz w prawą rękę. Ręka z karabinem opadła, nie mogłem już strzelać i wycofałem się na podwórze. Spotkałem tam dużo ludzi, którzy nie doszli na swój punkt zbiórki m.in. swojego kolegę z gimnazjum i podchorążówki. Zdesperowany spytał się mnie: „Zbyszek co będziemy robić?” I w ten sposób pierwszego dnia Powstania zorganizowałem swoją kompanię, z myślą, że kiedyś w przyszłości zdobędę Dworzec Pocztowy.
Dlatego mogę pochwalić się, że od pierwszego dnia Powstania stworzyłem oddział praktycznie z niczego. Moja jednostka, jako 5 kompania weszła w skład Zgrupowania „Chrobry”. Był to największy oddział w tym rejonie Warszawy, który bronił najdłuższego odcinka i zarazem najważniejszego, mianowicie – Dworca Pocztowego. Dworzec skutecznie blokował – i to do końca Powstania – trasę kolejową zachód – wschód, przez most Poniatowskiego i tory kolei średnicowej. W ten sposób moja kompania przecięła Niemcom jedną z dwóch głównych arterii komunikacyjnych, przechodzących przez Warszawę. Drugi szlak z Woli przez most Kierbedzia na Pragę został przez Niemców odobity w pierwszych dniach Powstania.
Do zdobycia Dworca przygotowywałem się bardzo starannie, oczywiście z ręką na temblaku. Łut szczęścia pozwolił nam zdobyć Dworzec Pocztowy. Ja chciałem centralnie atakować od Domu Kolejowego i od ulicy Chmielnej. Przyszedł jednak podchorąży „Janosik”, który zameldował, że widział, iż Niemcy opuszczają Dworzec. Spytał się, czy pozwolę wedrzeć się. I rzeczywiście, widocznie Niemcy zmieniali załogę. W tym momencie bardzo łatwo zdobyłem Dworzec Pocztowy, późniejszą Żelazną Redutę, którą zdobyć było bardzo łatwo, ale potem obronić było bardzo ciężko. Główne walki w Powstaniu toczyły się w obronie Dworca. Później wyszedłem na ulicę Towarową w pobliżu budynku Karbochemii, dalej fabryka Bormana i zająłem największy chyba odcinek do obrony w Powstaniu. Miałem dużo żołnierzy około 300 osób, nazywałem się kompanią. Tymczasem bataliony powstańcze miały tylko 300, a nierzadko jeszcze mniej ode mnie.
Walki w obronie Dworca Pocztowego były niezwykle zacięte. Niemcy doskonale bowiem zdawali sobie sprawę ze strategicznego położenia tej placówki. Dlatego chcieli za wszelką cenę odbić ten obszar. Mimo wielokrotnych ataków nieprzyjaciela z użyciem jednostek pancernych utrzymaliśmy Dworzec do końca Powstania. Kompania uniemożliwiała Niemcom wszelkie próby przedarcia się przez tunel średnicowy, równocześnie broniła Śródmieścia od strony Ochoty.
Na początku atakowały nas niemieckie dywizje „Hermann Goering” i „Gross Deutschland”, później do akcji wkroczyła brygada generała Kamińskiego „RONA”, którą faktycznie rozbiliśmy. Wyrzuciliśmy nieprzyjaciela z placówki Handke. 27 i 28 sierpnia przeprowadziliśmy udany atak na pozycje nieprzyjacielskie na ulicy Towarowej przy Al. Jerozolimskich. Zdobyliśmy pozycje na Dworcu Towarowym, opanowaliśmy most nad torami i plac Zawiszy, wysunęliśmy swoje punkty na drugą stronę Al. Jerozolimskich. Zdobyliśmy dużo broni i amunicji.
Kompania działała w kwartale Chmielna – Twarda – Żelazna. Linia frontu wynosiła ponad 3 kilometry. Zajęliśmy wiele ważnych punktów, najważniejsze z nich to (oprócz Dworca Pocztowego) m.in. Dom Turystyczny, Handke, Karbochemia, Borman, Kurza Stopka, Hartwig. W połowie wrześniu 1944 r. powstańczy „Biuletyn Informacyjny” pisał o naszej placówce:
[quote]Jest w powstańczej Warszawie odcinek frontu, który wybitnie odznaczał się w czasie tych sześciu tygodni walk. Odcinek ten rozpoczyna Poczta Dworcowa, po czym z grubsza biegnie on ulicami: Al. Jerozolimskie i Towarowa. Jest to front o najwyższych wartościach bojowych. Twardy, zacięty front nieustępliwych żołnierskich piersi. Kiedyś historia w zdumieniu opowie, za pomocą jak nikłych środków żołnierze ci przeciwstawili się nawale ognia i żelaza.”[/quote]
Wszyscy żołnierze „Żelaznej Reduty” byli waleczni i zasługują na wyróżnienie. W obronie Dworca zginęło 71 żołnierzy kompanii. Pragnę przypomnieć młodego „Generała”, który był w tzw. „bs”, czyli harcerskich oddziałach pomocniczych. Przyjąłem całą drużynę chłopców w wieku 16 – 17 lat, to była moja najmłodsza drużyna. Potem, jak zająłem Towarową aż do Pańskiej, zająłem magazyny „Hartwiga”, „generał” był dowódcą placówki. Zginął bo się kulom nie kłaniał.
– Po upadku Powstania trafił Pan do obozu?
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – Tak. Kapitulacja odbyła się na honorowych warunkach, które były dotrzymane przez Niemców do obozu przejściowego w Ożarowie. Potem zapomnieli o danym słowie. Eskortowali nas żołnierze Wehrmachtu.
Do Ożarowa osobiście prowadziłem kompanię i to ja zarządzałem miejsce i czas postoju. Niemiec podchodził do mnie i prosił, żeby iść dalej. W Ożarowie załadowali nas do wagonów bydlęcych, mieliśmy trafić do obozu w Lamsdorfie. Jechaliśmy bardzo długo, było dużo postojów. Byliśmy strasznie stłoczeni, co drugi z nas miał biegunkę. W ścianach wierciliśmy dziury w ścianach, żeby móc załatwić potrzeby fizjologiczne. Na jednym z postojów żołnierz zobaczył dziurę i strzelił do środka, zabił jednego podoficera i ranił w rękę podchorążego Antoniewskiego.
W Lamsdorfie wyładowano nas bijąc i krzycząc i wyzywając nas: „wściekłe psy”. Jeden z podporuczników miał białą broń, ale zaraz połamano ją na jego głowie. Był bardzo ciepły październik, specjalnie przegonili nas dwa razy dookoła obozu, żeby nas zmęczyć, nim wpuścili do środka. Najpierw trafiliśmy na tzw. „szaberplac”, gdzie odbywała się pierwsza kontrola połączona z rabunkiem cenniejszych rzeczy. Natychmiast zaprotestowaliśmy przeciwko temu głośnym krzykiem. Zażądaliśmy przyjścia dowódcy obozu. Był z nami pułkownik „Paweł”, który był jeszcze oficerem pruskiej armii, porozmawiał z nim. Dopiero wtedy zmienił się stosunek Niemców do nas. Później jeden ze strażników, w większości Ślązaków, powiedział do nas: „No ja się na was szykował, ale macie za mocne plecy”.
Rozdzielili kobiety i żołnierzy od oficerów. Noc spędziliśmy na „szaberplacu” i zobaczyliśmy, jak rozbiły się dwa samoloty niemieckie. Stwierdziliśmy, że dobrze nam to rokuje.
Pod koniec października wywieźli nas do Murnau, ale już w przyzwoity sposób. Dali nam trochę podściółki, połowa wagonu była dla jeńców, a połowa dla strażników. W Murnau, które przypominało Zakopane, wprowadzili nas do obozu już bez bicia, wyzwisk. Był to pokazowy obóz. Odbyliśmy krótka kwarantannę. W obozie byliśmy uroczyście witani, przemawiał generał Rómmel, który był najstarszym starszeństwem. Miał długie przemówienie, powiedział lekko zaciągając: „Nu, tak co ja zaczął, to wy okanczyli”. Młodzi oficerowie pytali się ze zdziwieniem, skąd ten Rusek znalazł się tutaj. Oprócz Rómmla przebywało tam aż 25 generałów.
– Kto jeszcze z generałów przebywał w Murnau?
– Był np. generał dywizji Kutrzeba. Po wyjściu przekazywałem wiadomość dla jego żony, która mieszkała na Saskiej Kępie. Był także generał Piskor, który kiedyś nie podał ręki na powitanie niemieckiemu generałowi i trafił do karnego oflagu.
Był też kontradmirał Unrug. Była to bardzo barwna postać. Od wszystkich oficerów wymagał zachowania regulaminu, jak na spacerze jakiś oficer nie zasalutował mu, to go zawracał. Kiedy zmienił się komendant obozu wysłał swojego adiutanta do Unruga, że prosi go do siebie na rozmowę. Adiutant mówi po niemiecku, ale Unrug odpowiada, że nie rozumie i każe sprowadzić tłumacza, chociaż doskonale znał niemiecki. Służył w pruskiej armii, w domu mówiło się po niemiecku. W końcu Unrug odpowiedział, że do waszego generała taka sama droga, jak do mnie. Komendant przyszedł do Unruga i rozmowa odbywała się przez tłumacza.
Zdziwiony Niemiec pyta się: „Dlaczego, przecież pan doskonale zna język niemiecki?” Unrug odpowiedział: „Tak, znałem niemiecki, ale w 1939 r. zapomniałem go”.
Po wojnie Unrug został za granicą, ciężko pracował we Francji.
Każdy ze starych jeńców obozu w Murnau chciał nas gościć. Częstowali nas jedzeniem, kawą. Byli dobrze zaopatrzeni, dostawali paczki z kraju i z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. W Murnau spotkałem właśnie Pileckiego.
Początkowo była euforia, ale potem powstały dwie armie. Kiedy obóz został wyzwolony 29 kwietnia 1945 r. przyjechał generał Bór-Komorowski z Pełczyńskim. W czasie defilady Rómmel postawił Komorowskiego, jako najmłodszego generała dywizji, na szarym końcu. Bór był zgodnym człowiekiem i nie protestował, przypominam to, on miał być Naczelnym Wodzem. Potem Anglicy przysłali po Komorowskiego samolot, władował się do niego Rómmel z synem, ale w Paryżu wysadzili go i przysłali po Bora drugi.
Ja wiozłem ze sobą pistolet, aparat fotograficzny oraz klisze czyste i zrobione. Schowałem je w brudnej bieliźnie. Niemcy nie sprawdzali jej, ponieważ bali się wesz. W ten sposób udało mi się przeszmuglować te rzeczy do obozu.
– Po wyzwoleniu obozu wrócił Pan do Polski…
PŁK. ZBIGNIEW BRYM: – Powrót do kraju był bardzo niepopularny, tych którzy zdecydowali się na to uważano za zdrajców i komunistów. Ja zadeklarowałem, że chcę powrócić do kraju. Powiedziałem to najstarszemu oficerowi AK, on odpowiedział, żebym poczekał. Odpowiedziałem: na co mam czekać? Kraj jest okupowany, ja tyle lat walczyłem, więc uważam, że moje miejsce jest w Polsce. Zgodził się.
Po powrocie do kraju rozpocząłem studia, zapisałem się na wydział dyplomatyczno-konsularny Akademii Nauk Politycznych. Jednocześnie przystąpiłem do organizacji WiN, obszaru centralnego pod dowódcą Jerzego Rybickiego. Prowadziłem także zakład jubilersko-zegarmistrzowki „Bracia Brym”. W czasie wojny sam nauczyłem się zawodu zegarmistrza, moi stryjowie prowadzili taki zakład naprzeciwko kościoła św. Krzyża. Mieli klientów z wyższych sfer m.in. Potockiego, Janusza Radziwiłła, Jerzego Iwaszkiewicza i Kornela Makuszyńskiego.
W 1949 r. zostałem aresztowany za działalność w tzw. „komitetach ekshumacyjnych”, zajmujących się godnym pochówkiem żołnierzy, którzy zginęli w Powstaniu. W więzieniu przesiedziałem w sumie około trzech lat. Przez to nie ukończyłem studiów.
Po zwolnieniu z więzienia przez lata pracowałem w państwowych przedsiębiorstwach handlowych (np. MHD, „Społem”). W 1956 r. zostałem wybrany na przewodniczącego rady zakładowej wydziału przemysłu i handlu stołecznego miasta Warszawy. Po dwóch latach ustąpiłem z tego stanowiska, nigdy nie byłem członkiem PZPR i jej przybudówek. Działem w środowiskach kombatanckich i niepodległościowych, skupionych wokół m.in. generałów Mieczysława Boruty-Spiechowicza i Romana Abrahama. Organizowaliśmy uroczystości rocznicowe z okazji 3 maja, 11 listopada, odsłanialiśmy tablice pamiątkowe poświęcone wielkim Polakom, utrzymywaliśmy kontakt z organizacjami polonijnymi. Organizowaliśmy także „opłatki żołnierskie” w rezydencji Prymasa Polski.
Jak Pan widzi, całe moje życie jest związane z Warszawą, opuszczałem ją tylko w celu odbycia służby wojskowej lub kiedy zostałem wywieziony do obozu.
Wywiad ukazał się w tygodniku „Głos” nr 31-32/2004 z 1 sierpnia 2004 r.
Zbigniew Brym zmarł 1 grudnia 2006 r.
(232)