Nie ma co się łudzić, że działalność rosyjskich służb specjalnych, zarówno cywilnych, jak i wojskowych, ograniczona jest do aktywności rezydentury ulokowanej w ambasadzie przy Belwederskiej w Warszawie oraz licznych nieruchomościach będących w posiadaniu rosyjskich przedstawicielstw dyplomatycznych. Rosjanie od dziesięcioleci wiedzą, że kontrwywiady Zachodu stawiają znak równości między określeniami „rosyjski dyplomata” a „szpieg”. Z tego powodu gros rosyjskiej aktywności wywiadowczej to działania tzw. nielegałów. Kadrowych oficerów rosyjskich służb specjalnych, których często nikt nawet nie podejrzewa o jakiekolwiek związki nie tylko z Łubianką (czy raczej Jasenowem, gdzie razwiedka ma teraz siedzibę), ale w ogóle o jakiekolwiek związki z Rosją.
Swego czasu pewien oficer Departamentu IV opowiadał, że pod koniec lat 80. do polskich seminariów duchownych oraz na katolickie uczelnie zaczęła trafiać całkiem spora grupa obywateli Związku Sowieckiego, często mających polskie korzenie, lub Litwinów. Kiedy z oczywistych względów tzw. czwórka zaczęła się nimi interesować, góra PRL-owskiego wywiadu kazała to zainteresowanie wygasić. Dziś wiele osób z wspomnianej grupy studentów to ludzie, którzy porobili spektakularne kariery, także jako duchowni. Jeśli komuś nie mieści się w głowie wysłanie oficera do seminarium, wystarczy przypomnieć dzieje wspomnianego na początku Turowskiego, który spędził u jezuitów 10 lat. Nie mam też wątpliwości co do tego, że rosyjscy oficerowie i agenci mogą dziś uchodzić za Polaków. Czasem zaś, słuchając niektórych przedstawicieli establishmentu, odnoszę wrażenie, że są jednak już na pograniczu autodekonspiracji.
Cezary Gmyz, fragment artykułu „Rosyjscy agenci w Polsce” (Gazeta Polska Codziennie)
(43)