Oddałeś hołd Matce Boskiej Częstochowskiej, uzdrowicielce i wybawicielce ludu chrześcijańskiego. Ja również byłem w Częstochowie, ale niczego takiego nie widziałem i nie składałem pokłonu słynnemu obrazowi. W mojej pamięci pozostała jedynie brudna piwnica z niskimi łukami sklepienia i dwie mogiły żołnierskie na podwórzu przed domem… W tym domu mieściła się nasza kompania sanitarna, a ja leczyłem się tam z ran.
Siedzieliśmy we trzech – dwóch o kulach i ja, przewiązany od ramienia do ramienia bandażami. Jeśli moi rozmówcy byliby bardziej ruchliwi, obowiązkowo poszlibyśmy do miasta, nie bacząc na ostrzał, by obejrzeć jego uroki, coś pojeść i wypić. Ale z kulami daleko nie da się zajść! W piwnicy również było nam wesoło, ponieważ w przeddzień koledzy przysłali nam z pierwszej linii dużą bańkę z niemieckim sznapsem „dla podniesienia ducha”. Rozpijaliśmy ją w towarzystwie doktora Szabalina – mężczyzny około 45 lat, słusznego wzrostu i masywnego, o wadze jakichś 100 kilogramów. Kiedyś był lekarzem wiejskim, a teraz został majorem służb medycznych.
Niemiec walił w miasto bezładnym ogniem. Co pięć–sześć minut, to obok nas, to dalej, to całkiem blisko wybuchały ciężkie pociski. Z sufitu sypał się tynk. My byliśmy do tego przyzwyczajeni i siedzieliśmy spokojnie, ale doktor Szabalin trząsł się i chował głowę w ramiona. Ręce mu drżały. Ugaszczaliśmy go sznapsem i prowadziliśmy rozmowę edukacyjną:
– Doktorze, co to takiego immunitet?
Wyjaśnił nam bardzo przystępnie:
– Jeśli w pięciu mieliście jedną Niemkę i czterech z was się zaraziło, a piąty jest zdrowy, to znaczy, że on miał immunitet…
fragment książki „Sołdat. Od Leningradu do Berlina” – Nikołaj Nikulin
(62)