Ciekawy to był widok, ta Armia Ludowa w marszu, w obliczu niebezpieczeństwa, co widocznie mocno wpłynęło na psychikę dowódców i żołnierzy. Nie było tam porządku wojskowego. Wszystko szło i jechało dosłownie kupami. Mieli masę taboru, tj. wozów, bryk i koni wierzchowych. Wśród koni moi chłopcy poznawali konie zrabowane gospodarzom w okolicy.
Na wozach wśród pierzyn, tobołków, waliz i garnków siedziały całe rodziny żydowskie. Żydówki stare i młode oraz starsi i młodzi Żydkowie, jedni umundurowani i z bronią, inni na cywila. Tutaj znaleźli schronienie przed gettem i masakrą. Obok nich ciągnęły też wozy z prowiantem, przy których szamotały się uwiązane za rogi chłopskie jałówki, a spośród worków mąki i chleba sterczały ćwiartki cielęce i wieprzowe z „rekwizycji” u polskiego gospodarza. Brykami jechali „wodzowie” oraz umundurowane Żydówki, Sowietki i kilka Polek.
Najparadniej wyglądali ci na koniach. Żydkowie i Sowieci mieli siodła lepsze, ale ich sposób trzymania się i kierowania koniem przyprawiał naszych chłopców o paroksy[zm] śmiechu.
Jedzie sobie na kobyle taki Josek Bergman „Czarny Sęp”, porucznik z medalami. Buty cokolwiek za duże, bo „rekwirowane”. Z jednego zwisa onuca, na drugim sterczy zardzewiała ostroga. Polski mundur za ciasny i dlatego niezapięty. Pas obciążony pistoletem i granatami opadł poniżej brzucha. Na plecach dynda się mapnik wyładowany słoniną, cebulą i chlebem. Na głowę on sobie potrzebował włożyć oficerską rogatywkę, przy której otok własnego pomysłu ozdobił czerwoną szmatą, a na szmacie przypiął „kwokę”.
Kobyła jego łechtana po boku zardzewiałą ostrogą i szarpana cuglami pokwikuje, wierci ogonem i tuli uszy. Wreszcie przechodzi w świńskiego kłusa. W tym momencie pośladki „Czarnego Sępa”, odbijając się od siodła i opadając na nie, wydają głośne plapnięcia. Wszystko na nim trzęsie się i skacze: pas, pistolet, granaty, pepeszka przewieszona przez pierś, mapnik z prowiantem i czapka. Aby przytrzymać spadającą czapkę, „Czarny Sęp” chwyta ją rękami i zwalnia cugle. Kobyła chuda, głodna, nie czując szarpań, staje. „Czarnego Sępa” to zdenerwowało: „Cholera na ciebie! Wio!” I znów cugle i ostrogi poszły w ruch. „Czarny Sęp” patrzy tylko przed siebie. Błyskawice jego cebulastych oczu – to głośne, marsowe spojrzenia boga wojny. Od czasu do czasu krzyknie tylko na przechodzących alowców: „Z drogi chłopaki”. On jest polski partyzant Kościuszkiewicz, przepraszam Kóściuszkowicz.
Staramy się wejść w rozmowę z tymi „chłopakami”, Polakami idącymi pieszo. Jak się czują? Kto jest dowódcą ich pododdziału, gdzie się znajduje? Czy nie są głodni? itd. A więc czują się nie bardzo. Wiedzą o obławie, co tu dużo gadać, mają trochę „pietra”. Są przy tym głodni, bo na posiłek „nie ma czasu”. Ich dowódcy to „sztab”. Nic więcej o organizacji pododdziałów powiedzieć nie umieją. Nic dziwnego, że są zdezorientowani i głodni. „Sztab” za nich myśli i „sztab” za nich zjada zdobyte przez nich prowianty. Oficerów u nich jest dużo, ale wszyscy tkwią przy „sztabie”! Nie mogą się przecież hańbić obcowaniem z prostakami.
Do żadnych poważniejszych rozmów między 27. [WDP AK] a alowcami nie doszło. Z naszej strony nie było najmniejszej racji angażować się w porozumienia i współdziałanie. Wprawdzie z AL przyjeżdżało do nas paru oficerów w tej kwestii, lecz odjechali z niczym. Na czele tych paru był niejaki kapitan „Zbyszek”, ciemny typ, którego parokrotnie już przedtem spotkałem. Przed wojną był podoficerem w Wojsku Polskim. Początkowo, za okupacji niemieckiej, wcisnął się do AK w Lublinie. Chorował na wielkość, a że w AK nie mógł się „wybić”, poszedł do AL.
Zapis z lipca 1944 roku. Cyt. według: Zdzisław Broński, Pamiętnik (1941 – maj 1949), wstęp, redakcja i opracowanie dokumentów Sławomir Poleszak, edycja tekstu Andrzej T. Filipek, Maciej Sobieraj, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2004.
(254)