Kulturalny, uśmiechnięty, wesoły i nie stwarzający bariery między sobą a spotkaną osobą. Z olbrzymią wiedzą, łatwością nawiązywania kontaktów, umiejętnością gawędy. Gdy wchodziło się do jego mieszkania, gdy spotykało się go na ulicy, na jakiejś uroczystości, przypadkiem, to nie chciało się odchodzić. Starszy Pan będący wzorem mężczyzny, takiego za jakim każda kobieta zapewne tęskni.
[quote]Harcerz, powstaniec warszawski, ktoś wyjątkowy a jednocześnie tak zwykły. Wzruszał, wywoływał uśmiech, podtrzymywał pamięć o ludziach z pokolenia Kolumbów. Nie można było go nie kochać, nie można było przejść obojętnie. Żywa historia i świadek – patriota i żołnierz, ten spośród najlepszych, niezłomny, honorowy, niestrudzony i piękny. Wiktor Matulewicz – ps. Luxor. Nasz łódzki powstaniec warszawski, syn zamordowanego przez Sowietów w Ostaszkowie w kwietniu 1940 r. komisarza policji Kazimierza Matulewicza, brat powstańca Bolesława Matulewicza ‘Virtusa’ (poległ w stolicy 22 sierpnia 1944 roku w ataku na Dworzec Gdański).[/quote]
Urodzony 14 marca 1920 roku przeżył swoje życie tak, że ślady jego stóp, powtarzając za bp. Janem Chrapkiem, przetrwały go i jeszcze długo będą w sercach ludzi, którzy spotkali na swej drodze tego niezwykłego człowieka. Jego śmierć ponad 3 lata temu była wielkim zaskoczeniem i olbrzymią stratą. Bo przecież on zawsze był. Zmarł cicho, bez rozgłosu, nie robiąc nikomu kłopotów. I pozostawił wspomnienia – miłe, ciepłe i sprawiające, że czasem z oczu płyną łzy. Bohater, którym nigdy się nie czuł, pozostanie w naszej pamięci tak długo, jak tylko się da. Bo na to zasłużył. A brzozowy powstańczy krzyż na Starym Cmentarzu w Łodzi przypominał będzie, że tu leży ktoś wyjątkowy, wspaniały i niezwykły. Ktoś dla kogo słowa Bóg – Honor – Ojczyzna nie były sloganem a życiem. Dlatego teraz dziękuję za to, że poznałam Wiktora, że mogłam choć przez moment być w jego życiu, że mogłam spotykać się z tym człowiekiem, wreszcie, że byłam świadkiem jego pięknej przyjaźni z Kasią – licealistką, studentką prawa i potem panią sędzią. I że dzięki niemu zrozumiałam kim było pokolenie „Kamieni na szaniec”.
Wiktora Matulewicza poznałam w 2003 roku na rajdzie IPN w okolicach Łowicza. Tamtego dnia narodziła się między nami ogromna sympatia. Dziś kiedy wspominam każde spotkanie z nim – uśmiecham się. Zadziwiająca była jego wiedza, jego łatwość przekazywania historii, opowiadania o tym co trudne, i co bolesne, tragiczne. Mimo, że powstanie zabrało mu brata, zawsze bronił jego słuszności. I podkreślał, że gdyby wiedział o tym co go spotka, to i tak by poszedł, bo „ono musiało być”. Dwaj harcerze, bracia, najpierw w Małym Sabotażu potem w Szarych Szeregach i Grupach Szturmowych.
[quote]Ze wzruszeniem słuchało się opowiadania Wiktora o Bolku, zwłaszcza tego z ostatnich chwil przed śmiercią: „22 sierpnia podczas ataku na Dworzec Gdański poległ mój brat Bolek ps. „Virtus”. Na akcję miał iść wtedy jeden z nas, dowódca kazał nam losować, wypadło na Bolka. Nigdy nie żegnałem się z bratem, zawsze było to tylko zdawkowe „cześć”. Jednak tego dnia on podbiegł do mnie, pożegnał się, odszedł… i po chwili wrócił. Uściskaliśmy się tak serdecznie, jak nigdy dotąd. Bolek stanął przede mną na baczność, podał rękę i powiedział: „Żegnaj, Wiktor, bo ja już nie wrócę”. Następnego dnia dowiedziałem się, że brat zginął…”. I to co zawsze ściskało za gardło: „W kwietniu 1945 r. przyjechałem do Warszawy na ekshumację. Znalazłem ciało brata – poznałem go po rozdartych oficerkach – i z dużego palca u ręki wyjąłem kosteczkę. Potem przywiozłem tę relikwię, jak często powtarzała moja mama, do domu.”.[/quote]
Był w batalionie „Zośka”, przeszedł powstańczy szlak od Woli poprzez Starówkę, Śródmieście aż do Czerniakowa, dwukrotnie ranny, raz leżący prawie w grobie, czołgający się w kanałach, często po ciałach swoich kolegów. Te przeżycia go nie złamały. Przeciwnie. Zahartowały na całe życie.
Nie zamknął się w sobie tylko niestrudzenie, jak nikt inny, wędrował po szkołach, po spotkaniach, uroczystościach, kominkach harcerskich, praktycznie do ostatnich chwil swego życia. Dlaczego to robił? Jak mówił: „jestem żywym świadkiem, chodzącą historią dla młodzieży. I muszę przekazać im fakty, bez żadnego zakłamania. Dałem także słowo Aleksandrowi Kamińskiemu, który, gdy wyjeżdżał w 1972 r. z Łodzi, żegnając się ze mną, powiedział: „Druhu, pamiętaj, masz pełnić służbę do końca życia”. Dlatego, na ile mogę, spotykam się z młodzieżą w szkołach, bibliotekach, domach kultury, uczestniczę w harcerskich kominkach, rajdach… Wszystko po to, aby dać świadectwo prawdzie”. I pełnił tę swoją harcerską służbę jakże pięknie. I tak wiele dobrego uczynił swoimi gawędami, żartami, swoją młodzieńczością, która nie zgasła nawet na moment.
Pamiętam nasze ostatnie spotkanie – w 2010 roku na łódzkich uroczystościach katyńskich, po mszy pojechałam z nim do jego mieszkania, rozmawialiśmy, wspominaliśmy, jak zwykle bawił dowcipami i kolejny raz przekonywał, by nie mówić do niego ‘pan’ tylko Wiktor. Z dumą opowiadał o Kasi, która właśnie kończyła w Kaliszu aplikację sędziowską i miała wrócić do Łodzi. To był ostatni raz gdy się widzieliśmy. Zapamiętam jego uśmiech, serdeczność i tą drobną sylwetkę wielkiego człowieka, stojącą na balkonie i tak odprowadzającą gościa. Żałuję, że nie znalazłam czasu by potem jeszcze wpaść na Ketlinga. Pół roku później (zmarł 26 stycznia 2011 r.) przeczytałam nekrolog i razem z innymi żegnałam go na łódzkim Starym Cmentarzu. Kilka tygodni temu poszłam na grób Wiktora. Nie mogłam znaleźć tego miejsca i chciałam już wracać. Wtedy na skraju jednej z alejek zobaczyłam czarnego kota, który jakby czekał aż na niego zwrócę uwagę. To była aleja przy której spoczywa ten, który tak pięknie umiał żyć i tak pięknie świadczyć o swoim pokoleniu. Wierzę, że tak, jak przed laty na jego balkonie odpalaliśmy race, by osoba szukająca tego adresu trafiła, tak teraz to Luxor zniecierpliwiony moimi błądzeniem pokazał mi gdzie mam go odnaleźć. I za to też mu dziękuję.
Anna Skopińska
(103)