Od komunistycznej propagandy do postkomunistycznego pijaru
W latach 1944-1990 przez partię komunistyczną w Polsce Ludowej przewinęło się około 7 milionów członków. Oczywiście, nie wszyscy z nich byli komunistami, czyli świadomymi wyznawcami ideologii „walki klas”, która według wszelkich normalnych kryteriów była zbrodnicza. Należy pamiętać, że była to ideologia bliźniacza do nazistowskiej „walki ras”, kultywowanej głównie w hitlerowskich Niemczech (ale nie tylko). Jednak w odróżnieniu od niej, nie jest w świecie ścigana, a szkoda, bo skala jej ofiar była wielokrotnie większa.
PPR – Partia Podstępnych Pasożytów
Partia komunistyczna w swej masie składała się z „aparatu”, czyli funkcjonariuszy wszystkich szczebli – od najniższych aż po Biuro Polityczne. Aparatczycy byli opłacani ze środków państwowych – tak, państwowych, a nie partyjnych – albowiem partia była zbiorowym pasożytem żerującym przez 45 lat na organizmie społecznym, który niemiłosiernie doiła, nie troszcząc się zbytnio o los i warunki poddanych, czyli de facto nowoczesnych niewolników. Masy członkowskie były tylko tłem dla aparatczyków, ich zasłoną dymną, w których imieniu (i na ich konto) podejmowano wszelkie decyzje. W dodatku bardzo wielu szeregowych członków wciągano w szeregi swoistym „przymusem”, kusząc ich awansami, odznaczeniami, przydziałami, talonami. Ich ideologia nie interesowała, prawdę mówiąc, nie rozumieli jej, ale wystarczało, aby posłusznie słuchali wielogodzinnych „kazań” na okolicznościowych spędach i w odpowiednich momentach bili brawo. „Spontanicznie”, ma się rozumieć.
Swoistą cechą minionego ustroju był „centralizm demokratyczny”, w którym wszelkie ciała wybierano odgórnie i przekazywano ich składy do łaskawego oddolnego „wybrania”. Sprawdzony i skuteczny wzór narzucili im Sowieci. Strach przed „bijącym sercem partii”, czyli wszechwładną w okresie stalinowskim bezpieką (a później niewiele mniej groźną esbecją) powodował, że łatwo było kierować wszelkimi odruchami, jak na przykład „dobrowolnymi” czynami partyjnymi, uczestnictwem w pochodach 1-majowych, posłuszeństwem ocierającym się o służalczość itp.
Partia komunistyczna w Polsce, od samego początku (gdy nazywała się jeszcze PPR), była zgrają podstępnych, pozbawionych wszelkich skrupułów pasożytów żerujących na umęczonym wojną i okupacją społeczeństwie.
Czyny i odpowiedzialność, czyli jak źli stają się „dobrymi”
O ile trudno mówić o zbiorowej odpowiedzialności szeregowych członków partii za minione 45-lecie (lub jego część), to sprawa z odpowiedzialnością etatowych funkcjonariuszy wszystkich szczebli jest całkowicie jasna. Byli i są oni winni temu wszystkiemu, co działo się z Polską w latach 1944-1989 i odpowiadają za negatywne skutki, których konsekwencje ciągną się do dziś. Zresztą, za tamto prawie półwiecze płacić będą jeszcze następne pokolenia.
Po 1989 roku byłoby czymś naturalnym, gdyby doszło do uczciwej politycznej, materialnej i prawnej dekomunizacji. W końcu ludzie spadali ze schodów nie sami, lecz byli z nich spychani; okradały nas nie krasnoludki, ale decyzje o grabieży, jej formach i zakresie podejmowały instancje partyjne; prawo komunistyczne, jakie pozostawiono nam w stanie prawie nienaruszonym po 1989 roku, pozwalało przecież skazywać zbrodniarzy i złodziei bez żadnych szczególnych wygibasów. A jednak, nic się nie stało. Dlaczego?
[quote]To na dłuższą opowieść, tu skupmy się na zjawisku umiejętnie sączonej propagandy (dziś „nowocześnie” pijarem zwanej), że tak naprawdę komunizmu w Polsce nigdy nie było, zatem nie mogło też być i komunistów. Aleksander Kwaśniewski, b. minister komunistycznego rządu, zastrzegał się publicznie, że on nigdy nie spotkał w Polsce żadnego komunisty. Józef Oleksy, b. sekretarz KW PZPR w Białej Podlaskiej, opowiadał z cynicznym uśmieszkiem, że jego rola sprowadzała się do przekładania jakichś papierków na biurku. Podobnie inni towarzysze, którzy nagle zapadli na nieuleczalną amnezję. Ale mamy też takich, którzy z całkowitą swobodą wypowiadają się w mediach o „prawach człowieka”, „tolerancji”, „państwie prawa” itp., jakby zapomnieli, kiedy i dlaczego tego w Polsce nie było. Przykładem może być osobnik, słusznie zwany „tęczowym Rysiem”. I coraz więcej jest takich, którzy obłudnie przekonują, jakoby „walczyli” o zmiany 1989 roku. Ostatnio wprost mówił o tym Włodzimierz Cimoszewicz, b. członek PZPR, syn pułkownika Informacji Wojskowej…[/quote]
Szczególnym zabiegiem socjotechnicznym i psycholingwistycznym jest rozróżnianie „dobrych” i „złych” komunistów. Tych drugich jest znacznie mniej i w dodatku… coraz mniej. Pamiętam pogrzeb choćby tow. Józefa Cyrankiewicza (tego, który w Poznaniu w 1956 roku ręce chciał ucinać! – za to, że podnosiły się na „władzę ludową”) czy tow. Mieczysława F. Rakowskiego, coraz częściej obdarzanego mylącym przymiotnikiem „liberał” (liberalny komunista to taki sam absurd, jak liberalny nazista, a chodzi przecież tylko o ilościowe różnice w czynieniu zła, to przecież żadna nowa jakość). Wylewano nad ich trumnami krokodyle łzy, jakby to były ikony postępu i wszelkiej dobroci.
Dziś najbardziej znani „dobrzy” komuniści to gen. Wojciech Jaruzelski i gen. Czesław Kiszczak. Pewna osoba publiczna, głosem swego medium wyniosła ich nawet do poziomu „ludzi honoru”, czyli wywyższeni zostali ponad ludzi normalnych, przede wszystkim ponad antykomunistów. Co więcej, ci ostatni określeni zostali mianem „zoologicznych”, czyli zwierzęcych! Ot, po prostu ludzkie bydło, mówiąc językiem talmudycznym, a z takimi się przecież nie dyskutuje.
Gomułka: „dobry” czy zły”?
Do miana „dobrych” komunistów zaliczany jest w nawet naukowych propagitkach i na różnych forach internetowych tow. Władysław Gomułka, „Pierwszy Sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. Taki miał bizantyjsko brzmiący tytuł (do 1948 r. nieco krótszy, bo była tzw. Polska Partia Robotnicza). Gomułka jest dobrym przykładem, aby pokazać, jak funkcjonowali towarzysze z górnej półki, albowiem uchodzi on po dziś dzień za komunistę ascetycznego, oszczędnego, a przez to nieco bliższego klasie robotniczej, którą jakoby miał reprezentować i w której imieniu sprawował despotyczną władzę.
Tow. Gomułka nigdy nie był samodzielnym „właścicielem” Polski Ludowej. Stał za nim sam Józef Stalin, a po 1956 r., gdy powrócił na komunistyczny tron, kolejni władcy Kremla. Był przede wszystkim Sowietem z krwi i kości. Tak, Sowietem. Już przed II w. św. jako dorosły „towarzysz” odbył stosowne szkolenie w Moskwie, w „Międzynarodowej Szkole Leninowskiej Międzynarodówki Komunistycznej”, która była kuźnią kadr dla internacjonalistycznych, najbardziej zaufanych agentów. Otrzymał tam pseudonim „Kowalski” i już na zawsze trafił do centralnej kartoteki NKWD.
Po wybuchu II w. św. Gomułka znalazł się w „sowieckim” Lwowie, ciesząc się, że nareszcie mieszka w upragnionym raju na ziemi. Gdy inni Polacy szli do sowieckich więzień i wyjeżdżali na Sybir, Gomułka wraz z żoną (Liwą Szoken – później znaną jako Zofia Gomułkowa) otrzymał ciepłą posadkę i ochoczo przyjął obywatelstwo kraju, który wspólnie z III Rzeszą Niemiecką najechał na Polskę, aby zniszczyć ją raz na zawsze.
[quote]W czasie okupacji, pełniąc najwyższe partyjne funkcje (jako przywódca konspiracyjnej PPR), utrzymywał się na przyzwoitym poziomie materialnym. Nie były to jednak fundusze partyjne – sam po wojnie przyznał, że jego partia, z najwyższym kierownictwem włącznie, żyła po prostu z… napadów rabunkowych, zwanych po partyjnemu „eksami”. Z rozbrajającą, godną pospolitego gangstera szczerością przyznał, że funkcjonariusze partyjni i pracownicy aparatu GL musieli przecież z czegoś żyć.[/quote]
Liwa Szoken (Zofia Gomułkowa) nie siedziała bezczynnie przy mężu, bowiem konspirowała, ale w sposób bardzo specyficzny. Ujawnił to po wojnie inny funkcjonariusz partyjny, Jan Wesołowski. Relacjonując jej rolę w redagowaniu organu PPR „Głos Warszawy”, wspominał:
[quote]Odbywało się to mówiąc nawiasem w dosyć śmiesznych warunkach, bośmy się umawiali w takim przyzwoitym i uczęszczanym ustępie na ul. Foksal, gdzie niby szelest papierków był uzasadniony i podawaliśmy sobie przez przegródkę pomiędzy tymi komórkami, czy ja Zofii gotowe rzeczy, które były jej potrzebne, czy też ona mnie materiały”.[/quote]
Jeszcze bardziej uzasadnione byłoby używanie zużytego papieru toaletowego oraz stosowanie „zasłony dymnej i hukowej” w postaci pepeerowskich bąków.
Terror i eksterminacja
[quote]Najważniejsze jest to, że „za pierwszego Gomułki” (1944-1948) zginęło wielokrotnie więcej ludzi (zamordowanych w więzieniach, aresztach, obławach, pacyfikacjach) niż za panowania wszystkich jego następców, aż do 1989 r. I to on rozpoczął masowo wsadzać do więzień nie tylko czynnych „wrogów ustroju”, ale też podejrzanych i nieprawomyślnych. Wtedy istniało na polskich ziemiach prawie 200 obozów koncentracyjnych i obozów pracy, w których warunki były zbliżone do tych, jakie panowały w obozach niemieckich. Pełnię władzy miało NKWD. Sfałszowano referendum w 1946 r. oraz „wybory” w 1947 r., legalizując w ten sposób przed zakłamanym Zachodem sowiecką okupację. Rozbudowano wszechwładną bezpiekę. Gomułka był człowiekiem bezwzględnym, okrutnym i mściwym. Skłonny był też stosować drastyczne metody ludobójstwa, o czym świadczy incydent na tzw. majowym Plenum KC PPR w 1945 r., gdy płk Stefan Kilanowicz vel Grzegorz Korczyński (wówczas szef WUBP w Gdańsku) zgłosił postulat budowy krematoriów do palenia „Niemców” (a Niemcem mógł wówczas zostać każdy, kto miał czarne spodnie, buty, „obco” brzmiące nazwisko itd.). Gomułka się na to oburzył, ale tylko dlatego, że uznał to za gestapowskie metody. Czyli, gdyby nie wojenna przeszłość, krematoria nie byłyby takie złe i można byłoby wrogów klasowych po prostu spalić? Korczyński – mimo takich pomysłów – nie stracił swej pozycji. Przeciwnie, awansował do centrali MBP i otrzymał stopień generała! Tak oto „dobry” komunista promował komunistę jeszcze „lepszego”.[/quote]
Św. Franciszek nie był dla nich wzorem
Legendy krążą o rzekomym „ubóstwie” pierwszych komunistów oraz o tym, że dopiero w epoce tow. Edwarda Gierka nastąpiło pewne rozpasanie i zachłyśnięcie się materializmem (ale nie dialektycznym). Są to legendy całkowicie nieprawdziwe. Wprawdzie w epoce, gdy koniak był napojem klasy robotniczej (pitym wyłącznie ustami jego przywódców), życie w zbytku i ostentacyjne epatowanie bogactwem przez komunistycznych przywódców nie było dobrze widziane, to jednak towarzysze nie żałowali sobie, czerpiąc z dostatniego życia pełnymi garściami, podczas gdy „lud pracujący miast i wsi” nie miał wyjścia i musiał zaciskać pasa, straszony krwiożerczymi kapitalistami, którzy chcą napaść i obedrzeć ich z resztek dobytku. Mieli do dyspozycji nawet zakamuflowane domy publiczne i „pomoce domowe”, na etatach poszczególnych ministerstw, które zaspokajały popędy spracowanych funkcjonariuszy.
Trzeba przyznać, że sowieccy mocodawcy dbali o zaspokajanie potrzeb Gomułki i jego otoczenia. Ówcześni właściciele Polski Ludowej wakacje spędzali w Liwadii na Krymie, w ośrodkach zastrzeżonych wyłącznie dla najwyższej nomenklatury kremlowskiej. I tak np. w 1946 r. Gomułka wraz z Liwą Szoken zakwaterowani zostali w „Pawilonie Gościnnym”, wmieszkaniu ośmiopokojowym! Było ono odpowiednio wyposażone w meble i dywany najwyższej jakości. Żywność sprowadzana była z Moskwy, poddawano ją badaniom laboratoryjnym. Cała obsługa i kadra kucharska składała się z etatowych pracowników NKWD. Wycieczki poza niedostępny dla zwykłych śmiertelników obiekt konwojowane były przez uzbrojoną po zęby ochronę NKWD (w tym motocyklistów), aby im włos z głowy nie spadł nawet przypadkiem.
Walki wewnętrzne w PPR w 1948 r. spowodowały, że agent sowiecki Bolesław Bierut odsunął na boczny tor agenta sowieckiego Władysława Gomułkę. Oczywiście, za zgodą Moskwy. Były to rutynowe zagrania. Stalin, jako władca z krwi i kości, stosował metodę: dziel i rządź. Panuje niesłuszne przekonanie, że Gomułka trafił do prawdziwego więzienia, może nawet był męczony i torturowany za to, że był „polskim” komunistą. Wprawdzie jego wizja Polski Ludowej była nieco inna niż na przykład Bieruta, ale istoty rzeczy to nie zmienia. Jednak odsunięcie go od władzy spowodowało, że uzyskał status prawie męczennika i tego, który chciał dobrze, w każdym razie lepiej niż inni. Z taką opinią powrócił do władzy w październiku 1956 r., gdy władza się nieco zachwiała i potrzebowała nieco „świeżej” krwi.
A jak było naprawdę? Gomułka, jako były gensek (sekretarz generalny kompartii, partii komunistycznej), przebywał w odosobnieniu od sierpnia 1951 r. do grudnia 1954 r., czyli zaledwie 4,5 roku, a nie cały czas 1948-1956. Nie było to jednak typowe więzienie stalinowskie, jakich w Polsce było wówczas pełno. Gomułka przebywał w Miedzeszynie, pod nadzorem MBP, w luksusowych (jak na odosobnienie, sam nazywał to „izolacją”) warunkach, mając do dyspozycji kilkunastometrowy pokój oraz specjalne, wyszukane pożywienie. Zobaczmy, jakie miał menu: „płatki owsiane, jajka”; „bułka z masłem i serem białym”; „bułka z masłem i szynką, herbata”; „rosół z lanymi kluskami, ryż z masłem, cielęcina, herbata z cytryną”. Jednak gdy raz nie otrzymał delikatnej bułki paryskiej, a w zamian chleb z kantyny oficerskiej MBP, to jeść go nie chciał, a obsługę wyzwał od szubrawców. Do dyspozycji miał oczywiście sztab lekarzy, nieograniczone spacery, lektury (te nie były nieograniczone, trzymano się linii partii), kąpiele i dowolne zmiany bielizny.
W tym samym czasie więźniowie polityczni jedli brukiew, śmierdzące dorsze, kwaśny, niedopieczony „chleb” zawierający wszelkie odpadki i rujnujący zdrowie. W celach o powierzchni pokoju mieszkalnego Gomułki latami przebywało po kilkanaście osób! Badania lekarskie były rzadkie i pobieżne, chorzy nie mieli prawa do właściwych lekarstw, albowiem, jak im mówiono, „przyjechaliście tu na wyzdychanie!”. I faktycznie, śmiertelność była straszliwa, ale kto się tym przejmował?
** ** **
W miarę umacniania się jedynie słusznego ustroju, eliminacji faktycznych i potencjalnych przeciwników, komuniści w Polsce obrastali w piórka, korzystając z uroków życia. Nie było żadnej „żelaznej kurtyny” – oni i ich dzieci jeździli za zachodnią granicę (w tym do krytykowanej Ameryki), dostawali „przydział” dewiz po kursie niższym niż śmieszny, z czasem zaczęli wysyłać potomstwo na studia i stypendia do najbogatszych krajów. I oczywiście gromadzili pospiesznie dobra materialne, zatracając początkowy wstyd i pozorną skromność.
Dziś nowa kadra, z „ostatniego” pokolenia władców Polski Ludowej nie narzeka na swój los, opływając we wszelkie dostatki. Aleksander Kwaśniewski, Ryszard Kalisz czy Leszek Miller to milionerzy, którzy ciężką „pracą” w partii i dla partii osiągnęli status materialny nieprzystępny dla ich dawnych poddanych. Są na pierwszej linii frontu walki „o postęp i tolerancję”, zupełnie tak samo, jak ich poprzednicy: Gomułka i Bierut, Berman i Światło, Fejgin i Różański. Im nie są straszne głodowe emerytury, które mają być płacone z łaski po 67 roku życia. Mając odpowiednie zaplecze medialne i bezpieczeństwo zapewnione ze strony „państwa prawa” (które sami dla siebie stworzyli, przy pomocy „pożytecznych idiotów”, którzy przeforsowali „grubą kreskę”), szydzą z nas na co dzień, prowadząc nas rzekomo do Jewropy.
Leszek Żebrowski, artykuł ukazał się w tygodniku “Nasza Polska” Nr 32 (875) z 7 sierpnia 2012 r.
(993)