Cora Wilhelmina Baltussen urodziła się w styczniu 1912 roku w holenderskim mieście Driel leżącym koło Arnhem w rodzinie właściciela przetwórni dżemów i syropów.
Po ukończeniu szkoły podstawowej w Lent rodzice umieścili ją w liceum z internatem prowadzonym przez siostry zakonne. Następnym etapem edukacji było studium dla świeckich prowadzone przez benedyktynki w Schoten koło Antwerpii. Po jego ukończeniu Cora została pracownikiem społecznym. W latach 30-tych pracowała wśród najuboższych m.in. w Rzymie i Londynie.
Lata Drugiej Wojny Cora spędziła w Holandii współpracując z ruchem oporu i Holenderskim Czerwonym Krzyżem.
21 września 1944 roku około godziny 17 jechała rowerem polną drogą w kierunku swojego domu w Driel, kiedy nagle wokół niej zaczęli lądować spadochroniarze pokrzykujący do siebie w jakimś dziwnym języku. Wówczas nie zdawała sobie sprawy, że jest świadkiem desantu polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Jadąc dalej swoim rowerem natknęła się na kompanię sztabową z dowódcą Brygady Generałem Stanisławem Sosabowskim, który właśnie konsumował jabłko z przydrożnego drzewa.
Podczas rozmowy Cora poinformowała go o stanowiskach wojsk niemieckich i o fakcie zatopienia promu na Renie. Ta ostatnia informacja wywołała wściekłość Generała, który… obsztorcował Bogu ducha winną kobiecinę. Zdobycie tego promu i przeprawa na drugi brzeg rzeki były bowiem sprawami kluczowymi dla Polaków, którzy mieli za zadanie przebić się do jednostek brytyjskiej Pierwszej Dywizji Powietrznodesantowej rozpaczliwie broniących się w Oosterbeek.
Przez następne dni Cora pracowała niezmordowanie jako tłumaczka i pielęgniarka opiekując się rannymi i umierającymi Polakami. Te doświadczenia odcisnęły na jej psychice nieusuwalne piętno.
Wobec faktu zatopienia promu Polacy przeprawili się przez Ren za pomocą pięciu łodzi pontonowych, ponosząc przy tym ciężkie straty. Okrążeni pod Driel odpierali niemieckie ataki tylko za pomocą broni osobistej – wskutek błędów logistycznych nie dotarła do nich artyleria przeciwpancerna. Następnie osłaniali ewakuację Brytyjczyków spod Oosterbeek. Straty Brygady podczas całej operacji sięgnęły 40% stanu.
Operacja Market-Garden była od początku bardzo ryzykowna, źle zaplanowana, a sposób jej przeprowadzenia był tragiczny. Olbrzymi rozrzut jednostek spadochronowych, błędy logistyczne, koszmarne opóźnienia, niedocenienie sił niemieckich w rejonie, załamanie pogody – to wszystko złożyło się na olbrzymią klęskę. Ktoś musiał za tą masakrę odpowiedzieć.
Brytyjczycy szybko znaleźli kozła ofiarnego – został nim Generał Sosabowski. Nadawał się do tej roli jak mało kto – był nielubiany z powodu wybuchowego charakteru i zwyczaju mówienia prawdy przełożonym prosto w oczy. Pamiętali mu także bezpardonową krytykę marszałka Montgomery’ego (pomysłodawcę i głównego planistę tej spartolonej operacji), który w tamtym czasie zażywał niezasłużonej sławy „pogromcy Rommla” i miał na Wyspach status półboga.
Niemiecki feldmarszalek Erwin Rommel, słynny „Lis Pustyni” przez dwa i pół roku kopał Brytyjczyków w północnej Afryce dowodząc o wiele mniejszym Afrika Korps. Odcięty od zaopatrzenia, pozbawiony wsparcia lotniczego Afrika Korps musiał się wreszcie poddać, ale zasługa Montgomery’ego była w tym niewielka. Bitwę pod El Alamein wygrał głównie dzięki olbrzymiej przewadze liczebnej i logistycznej oraz… nieobecności Rommla, który w tym czasie przebywał na leczeniu w Europie. Jako strateg i dowódca Monty nie dorastał bowiem Lisowi Pustyni do pięt…
W grudniu 1944 roku Sosabowskiemu odebrano dowództwo Brygady. Za bitwę pod Arnhem dostał tylko Krzyż Walecznych. W 1948 roku Generał został zdemobilizowany. Wcześniej udało mu się ściągnąć z Polski żonę oraz syna, który walcząc w Powstaniu Warszawskim utracił wzrok. We wrześniu 1946 roku komuniści pozbawili Generała polskiego obywatelstwa.
Fakt demobilizacji oznaczał dla niego początek nowego, równie trudnego etapu w życiu. Brytyjczycy odmówili przyznania mu wojskowej emerytury argumentując, że za krótko służył w ich siłach zbrojnych. Aby utrzymać rodzinę Generał podjął pracę w firmie CAV Electrics jako robotnik magazynowy. Zmarł na zawał serca w Londynie 25 września 1967 roku.
Bardzo niewielu żołnierzy Brygady Spadochronowej wróciło po wojnie do Polski. Olbrzymia większość pozostała na emigracji w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Komuniści w kraju z oczywistych względów nie dbali o pamięć o dokonaniach Brygady. Brytyjczycy również mieli to gdzieś.
Była jednak osoba, która nie zapomniała o polskich spadochroniarzach.
Z inicjatywy Cory Baltussen już w 1945 roku powstał Komitet Driel-Polen kultywujący pamięć o polskich żołnierzach i organizujący coroczne obchody Dnia Polskiego ku czci poległych bohaterów. W 1946 roku w Driel stanął pomnik Surge Polonia upamiętniający polskich komandosów, a trzy lata później największy plac w mieście przemianowano na Plac im. Generała Sosabowskiego (Sosabowskiplein). W 1954 roku Generał otrzymał tytuł honorowego obywatela gminy Heteren, w której leży Driel.
Przez ponad pół wieku Cora Baltussen walczyła nie tylko o pamięć o polskich bohaterach, ale również o ich godne uhonorowanie. Począwszy od 1961 roku regularnie przez ponad 40 lat występowała o odznaczenia dla polskich żołnierzy do holenderskiego Ministerstwa Obrony. Jej starania zostały w końcu uwieńczone sukcesem. Dnia 9 grudnia 2005 roku ministerstwo zdecydowało o przyznaniu Generałowi Sosabowskiemu Medalu Brązowego Lwa i odznaczeniu Brygady Spadochronowej najwyższym holenderskim orderem wojennym – Wojskowym Orderem Wilhelma.
Pani Cora jednak już tego nie doczekała. Zmarła niecały miesiąc wcześniej, 18 listopada 2005 roku.
Więcej podobnych historii w książce: ŚLADAMI ZAPOMNIANYCH BOHATERÓW tom 3
(11216)
panie komandorze proszę o numer telefonu zapraszam na grób podporucznika Stanisława Golonki pozdrawiam serdecznie z ziemi sanockiej z wyrazami szacunku Danusia z rodziną.
bardzo proszę o odpowiedź czekam z niecierpliwością
To prawda, ze Cora przez cale zycie utrzymywala kontakty z weteranami i troszczyla sie o Nich. Jednak jesli chodzi o odznaczenie w 2006 roku, nie wolno zapominac o Holendrze Ericu van Tilbeurgh’u, dzieki ktoremu udalo sie odnalezc potrzebne dokumenty. dzieki Jego 30 letniej pracy, pasji, wiedzy oraz kolekcji, to odznaczenie stalo sie mozliwe.
czesc i chwala BOHATEROM!
tak właśnie Angole dziękują Polsce i Polskim żołnierzom którzy walczyli za nich i za nas w wojnie światowej,jesteśmy nie doceniani przez nich ani w tedy ani dziś jako naród i jeszcze kazali sobie za to zapłacić to pokrawa o kpine w stosunku do nas.