Ojcze Święty! My, kobiety polskie, walczymy w Warszawie – te słowa skierowane do Papieża Piusa XII popłynęły z powstańczej radiostacji „Błyskawica” 21 sierpnia 1944 roku. „Brak nam żywności i środków opatrunkowych. Twierdzy naszej bronimy już trzy tygodnie. Warszawa jest w gruzach”.
Podpisy pod listem do Ojca Świętego zbierała Zofia Kossak, wśród popierających jej akcję była Maria Rodziewiczówna.
Właśnie zaczynał się czwarty tydzień walk o miasto. Trwało niemieckie natarcie. Pomoc nadchodziła tylko dzięki zrzutom z powietrza – zbyt skromnym w stosunku do potrzeb, chociaż w sierpniu i wrześniu ponad dwa tysiące polskich, brytyjskich, południowoafrykańskich oraz amerykańskich lotników dokonywało nad stolicą aktów odwagi graniczącej z szaleństwem.
„Nie możemy dłużej milczeć”
Nie wszyscy Polacy, którzy rwali się z pomocą, mogli polecieć nad Warszawę.
„Mój Boże, być teraz z wami! (…) Zamek, Poczta Główna, Stare Miasto – wiem, jak one wyglądają z powietrza. Znam każdy zaułek, niemal każdy dom. Mógłbym wam pomóc. Ale muszę czekać. Dobrze uzbrojony, silny, gotów – muszę czekać na rozkaz”
– brzmiał głos polskiego pilota w audycji emitowanej z Wielkiej Brytanii do okupowanego kraju.
Takim jak on pozostawało tylko bezsilne wysłuchiwanie wiadomości.
„Każdej nocy z tej wielkiej wyspy startuje nad kontynent tysiące samolotów”
– napisali piloci 303. Dywizjonu Myśliwskiego do małżonki króla Jerzego VI, Elżbiety.
„Skromny ułamek z nich mógłby uratować Warszawę. Proszę nam wierzyć, Wasza Wysokość, że kiedy w roku 1940 ważyły się losy Wielkiej Brytanii, my, polscy lotnicy, nie myśleliśmy szczędzić krwi i życia (…). Wtedy, nad płonącym Londynem, nie brakło polskich i angielskich lotników. Czy ma ich teraz zabraknąć nad płonącą Warszawą? (…) Czy wiarę w Wielką Brytanię zniszczą płomienie, trawiące naszą stolicę? (…) Nie możemy dłużej milczeć, gdy giną nasze kobiety i dzieci”.
Odpowiedzi nie było – ani od królewskiej małżonki, ani od króla Jerzego. Bo fakty były nieubłagane:
Warszawa leżała poza granicą zasięgu samolotów startujących z wyspiarskich lotnisk – pokonanie odległości 1570 kilometrów w jedną stronę zabierało przeciętnie sześć i pół godziny, doliczając zaś drogę powrotną – trzynaście. Bez śródlądowania takiego lotu wykonać się nie dało.
Nie polecieli „najkrótszą drogą”
Brytyjczycy nie wysłali też do Warszawy ponad dwóch tysięcy żołnierzy 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Stanisława Sosabowskiego, chociaż uzgodnienia poczynione z władzami RP na wygnaniu przewidywały, że ta jedyna jednostka, niepodlegająca dowództwu brytyjskiemu, lecz polskiemu Wodzowi Naczelnemu, wesprze w stosownym momencie powszechne powstanie planowane w kraju.
Spadochroniarze czekali tej chwili, własnymi środki zbudowali w Szkocji „małpi gaj” – ośrodek szkoleniowy, gdzie ciężko trenując, stworzyli formację gotową do boju w każdych warunkach, także miejskich. Ich hasło: „Najkrótszą drogą”, płynęło z wiary, że wylądują w Ojczyźnie jako pierwsza grupa Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Brytyjczycy wymogli jednak w czerwcu 1944 roku na władzach RP przekazanie brygady do swojej dyspozycji. 25 lipca do Londynu nadeszła depesza, w której komendant główny AK, zgłaszając gotowość do podjęcia w każdej chwili walki o Warszawę, pisał:
„Przybycie Brygady Spadochronowej będzie miało olbrzymie znaczenie polityczne i taktyczne”.
Generał Sosabowski postawił część jednostki w stan pogotowia. Bez powodzenia prosił dowództwo angielskie o zgodę, tłumacząc, że byłby to wyraz zaangażowania Zachodu w sprawę Polski, po którą wyciągali ręce Sowieci. Spadochroniarze zamiast nad Warszawę, polecieli jednak w ramach operacji „Market Garden” do Arnhem – „o jeden most za daleko”.
Rajd czterech
Bliżej niż z Anglii było do Warszawy z Włoch, gdzie Brytyjczycy w 1944 roku mieli swoje bazy i lotniska. Już 2 sierpnia do Brindisi, gdzie stacjonowała polska 1586. Eskadra Specjalnego Przeznaczenia, dociera depesza ze stolicy:
„Dajcie pilnie zrzuty amunicji i broni przeciwpancernej”.
4 sierpnia w Brindisi eskadra zaczyna szykować się do rajdu nad miasto z pierwszym transportem broni, amunicji i lekarstw.
Nieoczekiwanie po południu dowódca Alianckich Sił Powietrznych Morza Śródziemnego marszałek John Slessor zakazuje rajdów do Warszawy.
„Zrzucanie dostaw w umówionych strefach zrzutu w otwartym terenie poza linią frontu (…) to jedno. A zupełnie co innego zejście dużym samolotem na wysokość tysiąca stóp, z klapami i kołami spuszczonymi dla zredukowania prędkości, nad wielkim miastem, gdzie toczy się rozpaczliwa walka, płoną pożary, walą działa i wybuchają pociski”
– miał powiedzieć. Zezwala jednak na lot do południowej Polski.
Tej nocy z 4 na 5 sierpnia cztery z czternastu załóg w tajemnicy przed Anglikami zmienią kurs i skierują się do stolicy. Z daleka zobaczą łunę nad miastem, uda im się upuścić ładunek wprost w ręce żołnierzy Armii Krajowej. Także tej nocy wydarzy się nieszczęście: Niemcy zestrzelą trzy inne maszyny biorące udział w wyprawie, w związku z czym Slessor wstrzyma misję do Polski, uzasadniając tę decyzję wysokimi stratami i „niesubordynacją polskich pilotów”.
Minie kolejna doba, podczas której do Londynu dotrze dramatyczna depesza Delegata Rządu na Kraj Jana Stanisława Jankowskiego – nie z prośbą już, lecz z żądaniem zaopatrzenia powstańców.
„Nie mieliśmy szans”
Londyn nie rozumie wprawdzie, lub nie chce zrozumieć, o jaką stawkę toczy się bój w Warszawie, ale brytyjscy politycy mają świadomość ciążącego na nich sojuszniczego obowiązku udzielenia pomocy Powstaniu – zwłaszcza że udział Polaków we wspólnym wysiłku wojennym jest ogromny. Mogą obawiać się, że jeżeli stolica upadnie z powodu obojętności sprzymierzonych, osłabną morale dziesiątków tysięcy żołnierzy walczących ramię w ramię z aliantami.
7 sierpnia zapada więc wreszcie zgoda Brytyjczyków na „ochotnicze loty wysokiego ryzyka do Warszawy”. Chętnych nie brakuje – zgłaszają się wszystkie załogi polskiej eskadry w Brindisi; udział w misjach chcą brać żołnierze brytyjskiego dywizjonu RAF i Dywizjonu Południowoafrykańskiego.
I tak rozpoczyna się wielka lotnicza epopeja: mimo skrajnego wyczerpania nad miasto lecą 8 sierpnia trzy doświadczone polskie załogi, następnego dnia cztery. Muszą schodzić bardzo nisko, nad dachy domów spowitych gryzącymi kłębami ognia. W „wysokiego ryzyka” – jak chcą Anglicy – wyprawach samoloty przez dwie kolejne noce zrzucają ładunki w chmurach dymu – i ponoszą ciężkie straty: uszkodzony południowoafrykański liberator siada na Okęciu, a jego załoga idzie do niewoli; inny liberator musi lądować koło Kijowa. Z 31maszyn nie wraca 8.
Kolejna noc z 14 na 15 sierpnia także zbiera krwawe żniwo. 26 samolotów brytyjskich, południowoafrykańskich i polskich dolatuje nad Warszawę, gdzie dosięga je niemiecka artyleria przeciwlotnicza. Halifax z brytyjską załogą spada na Wolę – tam, gdzie dziś stoi obelisk poświęcony poległym.
Także w angielskim liberatorze, zestrzelonym nad Ochotą, giną wszyscy. Południowoafrykański liberator rozbija się na Miodowej – nikt nie uchodzi z życiem. Ale ładunki zostały zrzucone, choć tylko trzecia część z nich trafiła do oddziałów powstańczych.
W drodze powrotnej koło Bochni ginie polska załoga liberatora, zaatakowanego przez niemieckie myśliwce, a dwa samoloty z Anglikami spadają pod Tarnowem. Cudem niemalże wraca do Brindisi inna maszyna:
„Strasznie ostrzeliwali nas Niemcy na Mokotowie”
– wspominał sierż. Tadeusz Ruman.
„Było ciemno, nie mieliśmy szans skakać na spadochronach, bo byliśmy za nisko. Zdecydowaliśmy, że lecimy na południe nabrać wysokości i wtedy wyskoczymy. (…) z czasem dwa silniki się ustabilizowały. Jeszcze pod Krakowem oddział niemiecki nas zaatakował. Seria z karabinu maszynowego przeszła po całym samolocie, ale przelecieliśmy jeszcze przez góry i chcieliśmy skakać w Jugosławii. Będąc coraz bliżej bazy, postanowiliśmy, że próbujemy wrócić (…). Gdy wylądowaliśmy, (…) paliwa mieliśmy jeszcze na 5 minut. Sprawdzono nam też spadochrony. Okazało się, że były podziurawione, przestrzelone”.
Gdyby Dante ujrzał Warszawę
Trasy kolejnych przelotów znaczone są szczątkami maszyn i ofiarami. Nad Tarnowem Niemcy zestrzelili dwie polskie załogi. W okolicach Krakowa dwie południowoafrykańskie: uratował się pilot, który wyskoczył na spadochronie. W Zabłociu, na obszarze dzisiejszego Krakowa, spadł trafiony brytyjski liberator. Wszystkich ofiar wyliczyć nie sposób. Ci, którym udało się wydostać cało znad kraju, wpadali w ogień artylerii przeciwlotniczej nad Węgrami i Jugosławią, tonęli w Adriatyku.
„Gdyby Dante ujrzał stolicę Polski, miałby gotowy obraz piekła”
– powiedział jeden z pilotów RAF po powrocie znad Warszawy. W tym ziemskim piekle na pomoc czekali ludzie – często daremnie, ponieważ pojemniki spadały również na obszary zajęte przez Niemców. Czasem znosił je wiatr, czasem nawigatorom niełatwo było odszukać wyznaczone miejsca.
„Rozpoznajemy rozżarzony szkielet Dworca Głównego
– pisał por. Antoni Zagórski.
„Przed nosem naszego grata leci gęsty rój pocisków świetlnych. (…) Mam wrażenie, że grad wali po tylnej części kadłuba… Pod nami więcej ulic i domów… i morze płomieni. Jak tu rozeznać sygnały w tym ogniu? Horyzont jest bardzo mały, ognista łuna przesłania wszystko”.
Z ponad 200 ton zrzutów powstańcy odebrali, jak się oblicza, 60, może 90 ton, a o wiele bezcennych pojemników musieli bić się z wrogiem.
A Stalin czekał
Z biegiem sierpniowych dni pomoc dla stolicy staje się trudniejsza, chociaż co noc lotnicy z Brindisi wznoszą się w powietrze i każdej nocy giną. Coraz mniej samolotów dociera w pobliże miasta. Tymczasem
„Niemcy mordują rannych, pędzą kobiety i dzieci przed swoimi czołgami. (…) na ulicach Warszawy walczą dzieci, niszcząc czołgi nieprzyjacielskie butelkami benzyny”
– jak piszą kobiety do Piusa XII.
Próby udzielenia stolicy poważniejszego wsparcia rozbijały się o sowiecki plan: Stalin nie pozwalał aliantom korzystać z lotnisk na Ukrainie, gdzie załogi mogłyby nabrać paliwa. Czekał, aż „warszawską awanturę” – jak nazywał Powstanie – utopi we krwi Hitler, mordując ocalałe po pięciu latach wojny i okupacji resztki elit zdolnych stawić opór sowietyzacji.
Tymczasem Churchill, otrzymawszy 3 września kopię wstrząsającego listu warszawskich kobiet, przesłał ją do prezydenta Franklina Delano Roosevelta z apelem wysłania pomocy na wielką skalę i – w razie konieczności – lądowania bez „formalnej zgody” na sowieckich lotniskach.
„Zważywszy nasze wielkie sukcesy na Zachodzie – napisał – nie sądzę, by Rosjanie mogli odrzucić ten fait accompli”. Prezydent USA odpowiedział, że według jego wywiadu, Niemcy mają pełną kontrolę nad miastem. „Problem pomocy Polakom (…) rozwiązał się, niestety, sam (…), tak więc nie wydaje mi się, byśmy mogli im pomóc”.
„Szalony” przybywa za późno
12 września Rosjanie wyrazili w końcu zgodę na udostępnienie zachodnim aliantom swoich lotnisk na Ukrainie. I wreszcie doszło do wielkiej wyprawy „Frantic 7” („Szalony”) z udziałem Amerykanów.
110 bombowców typu Boeing B-17, zwanych latającymi fortecami, z toną amunicji do broni maszynowej i 3 tonami pojemników wzniosło się z Wielkiej Brytanii w kierunku stolicy. Gdy pojawiły się w południe na warszawskim niebie, wielu mieszkańców sądziło przez chwilę, że ziścił się sen, że oto przybywa ze wsparciem brygada gen. Sosabowskiego. Niektórzy widzieli nawet pod czaszami spadochronów zarysy ludzkich postaci.
Aliancką operację skomentował z goryczą komendant Armii Krajowej:
„W pierwszych tygodniach, gdy trzymaliśmy dwie trzecie miasta, około tysiąca zasobników wpadłoby niewątpliwie w nasze ręce. „Z tak dużą ilością broni i amunicji zdołalibyśmy nie tylko uwolnić Warszawę, ale ją też utrzymać. Teraz, niestety, zajmowaliśmy zaledwie skrawki poprzednio zdobytego terenu (…). Byliśmy świadkami wspaniałego pokazu siły lotnictwa sprzymierzonych, siły, która przyszła za późno”
– napisał gen. Tadeusz Komorowski „Bór”. Trzy czwarte zrzutów wylądowało na obszarze dla żołnierzy Armii Krajowej już niedostępnym.
Polakom, gnanym po klęsce Powstania w październiku do obozów, mogły już tylko dźwięczeć w uszach słowa sierpniowego listu do Piusa XII:
„Świat nie chce wiedzieć o naszej walce, jedynie Bóg jest z nami”.
Anna Zechenter, IPN Kraków, źródło: Nasz Dziennik
(331)