W zbiorowej pamięci Polaków z roku 1989 pozostała głównie data 4 czerwca. Inne, jak choćby 19 lipca, pokrył kurz zapomnienia.
Ale właśnie tego samego wieczoru prezydencką przysięgę złożyło dwóch ludzi. Pierwszy ślubował Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, krwawo zainstalowanej 45 lat wcześniej sowieckimi bagnetami; drugi – niepodległej Rzeczypospolitej, wygnanej z polskiej ziemi przez armie dwóch totalitarnych potęg, jednak ustrojowo i symbolicznie trwającej na uchodźstwie.
Polski Londyn politycznie w latach 80-tych nie stanowił jakiejkolwiek siły. Nie zaznaczył swej bytności w okresie „karnawału Solidarności”. Najmocniejszym orężem, jakim dysponowali polscy działacze niepodległościowi, była 40-letnia walka o ocalenie tradycji sprawowania najważniejszych urzędów II Rzeczypospolitej – Prezydenta i Rady Ministrów.
Apatię londyńskich władz próbował przełamać Kazimierz Sabbat. Do 1986 roku premier, został następcą hrabiego Edwarda Raczyńskiego na stanowisku Prezydenta Rzeczypospolitej. Obserwując bacznie wydarzenia, rozgrywające się nad Wisłą na przełomie lat 1988-89, angażował się m.in. w kontakty z krajową opozycją, zachowując jednak dystans wobec obrad Okrągłego Stołu i wyborów z czerwca 1989 roku. Nie był jednak w stanie skierować uwagi głównych graczy politycznych na środowisko, które de facto mogło w realizacji układu okrągłostołowego tylko przeszkadzać.
Jeszcze w roku 1988 wyznaczył swojego następcę na wypadek opróżnienia urzędu przed odzyskaniem niepodległości. Jak ważne politycznie i ustrojowo było to posunięcie, okazać się miało 19 lipca 1989 roku.
Jeden moment – dwa symbole
W świetle dostępnych źródeł, Ryszard Kaczorowski został Prezydentem RP tego samego dnia i o tej samej godzinie, co gen. Wojciech Jaruzelski, obejmujący urząd Prezydenta PRL w Warszawie. Śmierć Sabbata, której z racji choroby spodziewali się najbliżsi współpracownicy, zastała Kaczorowskiego późnym wieczorem 19 lipca w Londynie, niedaleko od miejsca pobytu głowy państwa. Zawiadomiony, szybko dotarł na miejsce, gdzie przygotowany był już protokół przekazania władzy, tekst przysięgi oraz insygnia władzy.
Komunistyczny generał mógł zostać głową państwa wcześniej. Zgromadzenie Narodowe obradowało od godziny 15-tej, ale pierwsze 2 godziny upłynęły na sprawach proceduralnych. Później nastąpiło kurtuazyjne zgłoszenie u Marszałka Sejmu Mikołaja Kozakiewicza kandydatury Wojciecha Jaruzelskiego na Prezydenta PRL, a następnie debata plenarna z przemówieniami przedstawicieli klubów parlamentarnych. Samo głosowanie także musiało sporo potrwać, jako że przeprowadzono je w trybie jawnym, z imiennymi kartami do głosowania.
Środowy wieczór 19 lipca 1989 roku zbliżał się do końca, kiedy to do roli sternika państwa większością 270 głosów wybrano głównego autora stanu wojennego, zasłużonego sowieckiego patriotę, który wielokrotnie nie lękał się najbardziej drastycznych dla swego narodu posunięć. Prezydentem został o jeden głos ponad próg większości bezwzględnej. Poparcia odmówiła mu spora grupa posłów jego własnej partii, ale Jaruzelskiego uratowała „Solidarność”…
W jednej chwili w Londynie umierał prezydent Polski niepodległej, suwerennej, nieugiętej – tej, którą świat porzucił, zlekceważył, sprzedał w zamian za ułudę czerwonej fasady, przywiezionej na sowieckich bagnetach. I w tej samej chwili w Warszawie na prezydenta rodzącego się post-peerelu demokratycznie wybierany był towarzysz generał – wierny lokaj Stalina, Chruszczowa, Breżniewa, Czernienki, Andropowa i Gorbaczowa. Symboliczna chwila, którą polska historiografia gdzieś ukryła lub przegapiła.
Niezwłocznie po śmierci prezydenta Sabbata, przy jego łożu pojawił się wyznaczony uprzednio na następcę Ryszard Kaczorowski. W zgodzie z postanowieniami Konstytucji kwietniowej, złożył przysięgę i odebrał insygnia władzy Prezydenta Rzeczypospolitej. Nie wiedział o tym, co dzieje się w Warszawie, tak jak i zapewne nikt z obradujących w polskim Sejmie nie zwracał uwagi na losy londyńskiej hierarchii władzy.
Była godzina 23:05. Posłowie i senatorowie opuszczali gmach Sejmu przy ulicy Wiejskiej. Prezydent Kaczorowski wracał zwykłym metrem do swojego londyńskiego mieszkania, notując przy tym w swoim kalendarzu kilka zdań historii, która stawała się jego udziałem. Historii, która pozostała naszą spuścizną i testamentem niepodległości.
Początek końca II RP
Minęło 17 miesięcy. Na warszawskim lotnisku Okęcie wylądował samolot z Ryszardem Kaczorowskim. Przywitał go Marszałek Senatu – Andrzej Stelmachowski. Dzień wcześniej prezydent wydał orędzie, w którym informował, iż uznaje Lecha Wałęsę za swojego następcę i zamierza oddać mu urząd Prezydenta Rzeczypospolitej i związanie z nim insygnia władzy. Decyzja o wybraniu się do stolicy Polski była dla niego trudna, a dla wielu polskich polityków z Londynu wręcz nie do przyjęcia.
„Dążenia kilku pokoleń Polaków do zapewnienia Polsce niepodległego bytu zostały zrealizowane”
– takie zdanie znalazło się w protokole, który 22 grudnia 1990 roku sporządzono w trakcie spotkania Wałęsy z Kaczorowskim. Ten drugi uznał swoją „misję prezydencką” za zakończoną i oświadczył, że wszystkie instytucje pozostające pod jego zwierzchnictwem uznają zwierzchnictwo Prezydenta Lecha Wałęsy oraz, że londyńskie organy władzy – Rada Narodowa RP wraz z Rządem Rzeczypospolitej będą stopniowo likwidowane, jednak nie później niż do końca 1991 roku.
W ten oto sposób ostatecznie pochowano do grobu II Rzeczpospolitą. Majestatycznie, być może nawet godnie, ale z punktu widzenia sprawy niepodległości jednak w sposób kapitulancki. Czym bowiem jest III Rzeczpospolita, jeśli nie głęboko przebudowaną kontynuacją PRL? W końcu prezydent Wałęsa nie przysięgał na Konstytucję kwietniową, lecz przed tym samym, postkomunistycznym Zgromadzeniem Narodowym, które wybrało wcześniej Jaruzelskiego. Nie powstała także żadna konstytucja lub ustawa, która tworzyłaby łączność prawną między obu państwami.
Benedykt Witkowski, cały artykuł na portalu PCh24.pl
(741)