Był drobny i nieśmiały, więc w celi przy Montelupich w Krakowie szybko stał się ofiarą kryminalistów, którzy pastwili się nad nim dniem i nocą.
Kiedy członek KPN Jacek Żaba, skazany w 1986 r. na pięć lat za „sabotaż”, prosił o zgodę na korespondencję, komendant więzienia zanotował na odwrocie jego podania: „Wykolejeniec i debil. Prośby nie popieram”. Mimo formalnego zniesienia stanu wojennego w 1983 r., wiele regulacji prawnych z tamtego okresu obowiązywało do końca lat 80. – gehenna młodego chłopaka miała więc trwać jeszcze długo, zanim znalazła tragiczny finał.
Zygmunta Grzesiaka, aresztowanego w 1986 r. za „czynienie przygotowań do zamachu terrorystycznego”, wieziono na badania psychiatryczne do Warszawy przez osiem godzin w nieogrzewanej części nyski, kiedy na dworze panował 20-stopniowy mróz.
Jackowi Mleczce, też oskarżonemu w 1986 r. o „terroryzm”, odmówiono w więzieniu prawa do pomocy medycznej, choć z powodu wrodzonej wady serca potrzebował pilnie kontroli kardiologicznej.
Dramaty te – i wiele innych – łączy nazwisko funkcjonariusza SB Jerzego Stachowicza, który w 1986 r. prowadził śledztwo w sprawie „sabotażu” w krakowskiej zajezdni autobusowej i równolegle akcję przeciwko „krakowskim terrorystom”, czyli Liberalno-Demokratycznej Partii „Niepodległość”.
W III RP o Jacku Żabie przypomniano sobie nie dlatego, że został zaszczuty w PRL na śmierć, lecz na marginesie skandalu, który wybuchł w 2008 r., gdy prowadzący jego sprawę w latach 80. funkcjonariusz SB Jerzy Stachowicz został – jako emerytowany dyrektor departamentu w ABW – ekspertem komisji mającej wykazać, że PiS wywierało naciski na służby specjalne. Po protestach ludzi, których prześladował w PRL, musiał się szybko wycofać.
Jacek Żaba nie spyta już, dlaczego Stachowicz przeszedł pozytywnie weryfikację, po 1989 r. pracował w UOP, potem w ABW, zaś w maju 2003 r. Aleksander Kwaśniewski przyznał mu Srebrny Krzyż Zasługi za „wybitne zasługi w działalności na rzecz umacniania bezpieczeństwa wewnętrznego kraju”. Ale krakowską karierę Stachowicza lat 80. w SB pamięta wielu. Był zimny i opanowany, nie podnosił głosu, za to często groził śmiercią i szantażował. „Niszczył ludzi, gwałcił sumienia, przetrącał kręgosłupy” – mówią jego ofiary.
Droga przez mękę
21-letni Jacek Żaba pracował jako elektromonter w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym w Krakowie. Chodził na demonstracje po wprowadzeniu stanu wojennego. Zatrzymany w sierpniu 1982 r. w Nowej Hucie przesiedział ponad pięć miesięcy w areszcie.
W połowie lat 80. „Solidarność” zaczął ogarniać marazm, a tłumy biorące udział w akcjach protestacyjnych mocno się przerzedziły. W 1985 r., kiedy zbliżała się kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego, a wszystko wskazywało na to, że przejdzie ona bez szerszego rozgłosu, Kazimierz Krauze z KPN zdecydował się wywołać strajk w MPK. O pomoc poprosił młodszego kolegę, zawsze chętnego do pomocy Jacka Żabę. Nocą z 12 na 13 grudnia poprzecinali paski klinowe w trzydziestu autobusach, by te nie mogły rano wyjechać na miasto. Jeden z kierowców zauważył jeszcze nocą, że jego ikarus jest uszkodzony, zaalarmował więc dyspozytora. Błyskawicznie na miejsce zjechały milicja i bezpieka.
Akcję uznano za sabotaż i rozpoczęto szybkie śledztwo. Agentura spisała się dobrze: w marcu 1986 r. po donosie wpadł Krauze. Wzięty w obroty przez Stachowicza po miesiącu przyznał się, choć o Jacku Żabie nie powiedział nic. Stachowicz jednak domyślał się, że ktoś musiał Krauzemu pomagać. Jak trafił na trop Żaby? Tego nie wiadomo do dzisiaj.
Młody chłopak początkowo nie chciał zeznawać, lecz Stachowicz potrafił sobie z nim poradzić. Sprawie nadano szybkie tempo – już 26 czerwca zapadły wyroki za „sabotaż”: półtora roku dla Żaby, pięć dla Krauzego. Żaba trafił między grypsujących, a ci z miejsca wyczuli jego słabość. Kruchy psychicznie i lekko opóźniony w rozwoju budził agresję pospolitych bandytów. Bity i poniżany zamykał się w sobie. Stał się ofiarą szczególnego okrucieństwa ze strony strażników. Zamykali go w karcerze, spinali pasami. Udręczony i odizolowany od świata zewnętrznego tracił powoli kontakt z otoczeniem: milczał, nie jadł, siedział skulony pod ścianą, załatwiał się pod siebie.
Wreszcie w 1988 r. dojrzał światełko w tunelu – dostał urlop w odbywaniu kary ze względu na stan zdrowia.
Otworzył okno i wyskoczył
Miał nadzieję, że więzienny koszmar więcej nie powróci, a utwierdził go w tej nadziei sam Jacek Kuroń. Po Międzynarodowej Konferencji Praw Człowieka w kościele pw. św. Maksymiliana Marii Kolbego w Krakowie, w sierpniu 1988 r., na spotkaniu prawie dwóch tysięcy osób z Kuroniem ktoś zapytał o więźniów politycznych i wymienił nazwisko Żaby. I wówczas Kuroń dał Jackowi Żabie publicznie słowo, że więcej do więzienia nie wróci. Ten uwierzył i zaczął płakać.
Kiedy w lutym 1989 r. trwały już rozmowy Okrągłego Stołu, dostał niespodziewanie nakaz powrotu na Montelupich. Nie miał mu kto pomóc: matkę stracił w dzieciństwie, sam nie potrafił upomnieć się o obiecaną wolność, nie potrafił dotrzeć do wielkich „Solidarności”, którzy już rozmawiali z komunistami. Otworzył więc okno w mieszkaniu na ósmym piętrze i wyskoczył.
Kto jest winien tej śmierci? Prokuratura, sąd, współwięźniowie, strażnicy? Stachowicz nie ponosi, rzecz jasna, odpowiedzialności za to, że Jacek Żaba nie zniósł więziennych prześladowań, ale to jego „metody śledcze” były kamieniem, który poruszył lawinę nieszczęść.
Uderzenie w niepodległościowców
Równolegle do sprawy „sabotażystów” z MPK toczyło się w Krakowie drugie śledztwo, w którym swój udział miał Stachowicz – tym razem szło o „terrorystów”.
W kwietniu 1986 r. na Rynek Główny w Krakowie wjechała ekipa specjalna SB. Funkcjonariusze weszli na dach kamienicy numer 43, gdzie znaleźli dwie wyrzutnie ulotek i gazu łzawiącego. Urządzenie, które miało zadziałać dzięki radiowemu mechanizmowi odpalającemu, zostało zainstalowane przez działaczy Liberalno-Demokratycznej Partii „Niepodległość” zaledwie kilka godzin wcześniej. Prawdopodobnie ktoś doniósł. W wyrzutniach znaleziono ulotki proklamujące 1 maja 1986 r. dniem solidarności z walczącym Afganistanem i pociski z milicyjnym gazem łzawiącym, które miały spaść – jak planowali organizatorzy akcji – między trybuną pierwszomajową a uczestnikami wiecu, nie czyniąc nikomu krzywdy.
Tymczasem od marca 1986 r. w areszcie siedziały dwie studentki zatrzymane za roznoszenie ulotek LDP „N”. Po wykryciu instalacji w Rynku ich sprawę przejęli niezawodny Stachowicz i Karol Suder – przesłuchania stawały się coraz brutalniejsze. „Włosy i zęby ci wypadną – usłyszała jedna z nich. – Pójdziesz siedzieć na 15 lat za szpiegostwo i terroryzm”. Podczas ciężkiego śledztwa przyznała się do przeprowadzenia „rozpoznania terenu” w Rynku.
Druga studentka po brutalnych przesłuchaniach i obejrzeniu zdjęć z wizji lokalnej na dachu kamienicy opowiedziała o przygotowaniach do akcji 1 maja. Przeszła zaraz potem poważne załamanie nerwowe. Umieszczona w izbie chorych w więzieniu przy Montelupich odwołała zeznania i wszystko zaczęło się od nowa: trzy dni przesłuchań bez przerwy – regularny konwejer. Mdlała wiele razy przy zmieniających się co parę godzin esbekach. Dopiero trzeciego dnia karetka odwiozła ją na 24 godziny do izby chorych.
Jak SB połączyła sprawę wyrzutni z osobą Zygmunta Grzesiaka, szefa Małopolskiego Oddziału LDP „N”? Prawdopodobnie zawiodła ich do niego notatka znaleziona w torbie jednej ze studentek z terminem spotkania i jego nazwiskiem. Ruszyła lawina aresztowań, które objęły – obok Zygmunta Grzesiaka – dziewięć osób.
„Gdzie są granaty?”
W nowohuckim mieszkaniu Zygmunta Grzesiaka po jego aresztowaniu 7 lipca ubecy pod dowództwem Stachowicza przetrząsnęli każdy kąt. Wciąż nadchodzili nowi funkcjonariusze – w końcu w maleńkim pokoju z kuchnią było ich ponad dwudziestu. Założyli dwudniowy kocioł.
„Zastrzegłam sobie, że muszę mieć miejsce do karmienia dziecka pod oknem, gdzie nikt nie będzie zaglądał – opowiadała Elżbieta Błońska-Grzesiak. – Dzięki temu udało mi się wyrzucić na dół karteczkę. Przesiadujące tam panie uprzedzały nadchodzących. Po wyjściu głównej ekipy atmosfera trochę zelżała. Panowie siedzieli po czterech, nawet chodzili na zakupy”.
Stachowicz groził Elżbiecie Grzesiak oddaniem jej trzymiesięcznego dziecka do sierocińca. Nękał nawet jej babcię w Przemyślu. Kiedy u sędziwej kobiety zjawili się esbecy, ta zaproponowała im herbatę. Wtedy słyszała krzyk: „Gdzie są granaty?”.
Aresztowanym przedstawiono zarzut „czynienia przygotowań do zamachu terrorystycznego oraz o działania zmierzające do wywołania niepokoju publicznego”.
Aby nikt się o nich nie upominał, komunistyczna prasa kreowała atmosferę strachu przed zamachami. Już 1 maja „Gazeta Krakowska” pisała o zatrzymaniu „grupy terrorystów, którzy chcieli pozbawić życia tysiące spokojnych ludzi”, wykolejając pociągi i wysadzając wiadukt kolejowy; dwa tygodnie później TV nadała audycję o „zamachu na Rynku”, a następnego dnia w „Gazecie Krakowskiej” umieszczono na pierwszej stronie artykuł „Bezwzględne oblicze terroryzmu”.
I przyznać trzeba, że działania te budziły w społeczeństwie nieufność wobec ludzi, którzy – w odróżnieniu od tzw. demokratycznej opozycji – nie chcieli poprzestać na słowach.
„Upadlał ludzi”
Gdy w 2008 r. wybuchła afera Stachowicza, Zygmunt i Elżbieta Grzesiakowie wyrażali przekonanie, że esbek był „kreatorem sytuacji upadlających ludzi”, że sam wymyślał dotkliwe instrumenty nacisku. Elżbieta podkreślała, że najgorsze było łamanie charakterów, ponieważ do dziś niektórzy nie potrafią się podnieść.
Jerzy Stachowicz nie odpowie za swoje czyny. Sprawa prowadzona przeciwko niemu przez IPN została umorzona, gdyż Sąd Najwyższy, interpretując 25 maja 2010 r. ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu z 1998 r., uznał, że przedawniły się czyny zagrożone karą do lat pięciu, a nieobjęte postępowaniem do 1995 roku.
Sąd Najwyższy zapewnił nietykalność nie tylko Stachowiczowi. Ilu jeszcze jemu podobnych żyje dziś w spokoju, podczas gdy ich ofiary ponoszą koszty wiary w to, że komunizm można było obalić?
Anna Zechenter, źródło: Nasz Dziennik
(1758)
a tego SMIECIA NIE można [ NIEZNANY NIEZNANY sprawca ] odstzrelić ????!!!! no drzyj jape borowski-BERMAN ??