Kim jest Konstanty Dobrzyński? Urodził się pod koniec roku 1908 w Łodzi na przedmieściu Chojny, jako syn robotnika fabrycznego. Ojciec jego zaginął na wojnie. Matka znalazła się w nędzy. Udała się na Kujawy do rodziny. Mały Konstanty zarabiał na życie pasaniem bydła u okolicznych włościan. Wieczorami uczyła go matka czytania na książeczce do nabożeństwa. Chodząc za krowami, przeczytał prawie wszystkie dzieła Sienkiewicza, które oszołomiły go i nakłoniły do uczenia się.
Dostał się do zakładu rzemieślniczo–wychowawczego Braci Franciszkanów we Włocławku. Po kilku łatach wrócił do Łodzi, gdzie ukończył szkołę powszechną i był rok w państwowej szkole włókienniczej, którą musiał opuścić z powodu choroby matki, żywicielki rodziny. Pracował dwa łata jako robotnik budowlany, potem otrzymał pracę w fabryce Scheiblera i w tym czasie kształcił się w gimnazjum wieczorowym, kończąc w nim pięć klas.
Po odbyciu służby wojskowej był przez 3 lata bezrobotny. Uczył się bez przerwy przy pomocy przyjaciół maturzystów i akademików. W okresie tym zabrał się już na serio do twórczości literackiej.
Nędza robotników wzbudziła w nim ducha buntu. Wkrótce zetknął się z ruchem narodowym, który go porwał ideowością. Gdy pojawiły się w Łodzi pierwsze numery „Orędownika”, zbliżył się doń Dobrzyński. Wkrótce poczęły się jego wiersze pojawiać w tym piśmie, a po pewnym czasie Dobrzyński został współpracownikiem łódzkiego oddziału redakcji „Orędownika”.
[quote]W wierszach swych Dobrzyński otwiera całą swoją duszę, wrażliwą na piękno przyrody, nutę liryzmu i zadumy, na tętno życia fabrycznego, na niedolę wyzyskiwanych i nędzę bezrobotnych, na przeobrażenia ideowe w psychice narodu.[/quote]
Twórczość poetycka Dobrzyńskiego, zdrowa, męska, szczera, żywiołowa, jest przeciwieństwem cherlactwa, a częściowo wręcz zwyrodnienia owych wyblakłych dusz, których „poezja” albo kroczy na szczudłach wymęczonej pozy i fałszu uczuć, albo tacza się wprost po jakichś szyderstwach z wszystkiego, co piękne, wzniosłe, silne i – sensowne.
Dwa elementy wypełniają przede wszystkim duszę Dobrzyńskiego: wczucie się całym jestestwem w nędzę ludzką oraz entuzjastyczny poryw dla idei narodowej, przekształcającej polską duszę zbiorową. W zwycięstwie idei narodowej widzi Dobrzyński wybawienie z niedoli tych, co cierpią głód i chłód.
Marian Seyda
Poznań, listopad 1935 r.
Robotnikowi polskiemu,
Jego nędzy, trudom i znojom,
Jego twardej i nieustającej walce
o lepsze jutro,
Jego roli w przyszłej, Odrodzonej
Wielkiej Polsce
poświęcam.
(dedykacja KD)
LECĄ LIŚCIE
Księżyc przygląda się srebrzyście –
Prześwieca zimny poprzez drzewa –
Jesienny wicher nokturn śpiewa,
Zerwane z drzewa pędząc liście…
W jego ponurym, złym poświście,
Brzmi cichym bólem skarga drżąca,
Za wonią kwiatów, blaskiem słońca…
I lecą liście … lecą liście …
Drzewa schyliły błędne kiście –
Dłoń załamały bólu gestem
I ronią w nocne mgły z szelestem
Łzy gorzkie, krwawe – zwiędłe liście.
Ej! Gdzie pędzicie wśród zamieci?
Padnie was wiele, bardzo wiele …
I żółtą płachtą świat uściele,
Zmieni się w kupę zgniłych śmieci.
Lecz może który z was doleci
Przez burze, wichry i orkany,
Gdzie świat radością jest skąpany,
Gdzie wiecznym blaskiem słońce świeci.
Tutaj mróz przyjdzie białolicy…
Krew zetnie w żyłach, tym – bez chaty,
Wysrebrzy szronem strzępy szaty
I w perłę zmieni łzę w źrenicy.
– – – –
Niebo rumieni się ogniście,
Świat grąży w melancholii
I serce boli… och, jak boli
A liście lecą… lecą liście ..
CISZA
Do mej samotni zakradła się cisza –
po ciemnych kątach zaległa ołowiem –
grubym kilimem legła mi na głowie
i tylko w żyłach krew tętniącą słyszę.
Włóczęga-księżyc, strzymawszy się w pędzie,
wlepił twarz w szybę i patrząc szelmowsko,
z srebrnych promieni sieć misterną przędzie –
kreśli na ścianach tajemnicze zgłoski.
I cicho … cicho… cisza przeraźliwa –
czuję, jak cały w tej ogłuchłej toni
strzępię się w pyły, zwolna się rozpływam.
Tylko me serce gdzieś zza mroków dzwoni.
Czemu tak stukasz serce me szalone?
Cicho … już nie drzyj, to tak bardzo boli,
przesiąknij w ciszy otchłań niezgłębioną
i stop się w blaskach księżycowych kolii.
Już nic nie czuję… już mi dobrze … błogo …
podbiegunowy śnieżysty aksamit –
dotykam w przestrzeń rozpyloną nogą,
zołem uderzam w podnóża piramid.
Wędruję razem z mil jardem atomów –
gwiazdy nade mną i gwiazdy są we mnie;
gdzieś tam zostały myśli kłębnych gromy,
a mnie dal ciągnie, kusząco, tajemnie.
Wiru wszechświata skanduję poemat,
jaźń rozrzuciłem w ciemnych mroków kliszę!
Czy to ja płynę poprzez głuchą ciszę ?…
Może kto inny? – Mnie może już nie ma…
SŁOWA
Są najpierw słowa zwykłe, wyszarzałe, zimne,
stłuczone w potocznej rozmowie,
zdawkowe, szorstkie, głuche, odrętwiałe,
jak bruków miejskich wytarte pogłowie.
Ktoś, gdzieś tam, słów tych zstrzępione okruchy
pozbierał, sprzęgnął, zgarnął, przyhołubił –
nasycił sercem, tchnął ożywczym duchem,
w splot słów bezdusznych część jaźni swej zgubił.
I krzyk w nie zaklął – krzyk duszy człowieczej,
dławionej pięścią koszmarnej pomroki –
krzyk z mdłej szarzyzny, gnilnych mgieł powleczeń;
do lotu w jaśnie, w błękity, w obłoki…
I cud się staje… Słowa mówią, żyją…
I tętnią sercem, grają barwną tęczą,
promienną strugą przez życie się wiją –
śpiew nieustanny w nieśmiertelność dźwięcząc.
To już nie słowa, ale serca strzępy
wyrwane z piersi, rzucone w twarz świata
ludziom – żywiołom, przez głuche ostępy,
pragnące ziemię z jasnym niebem zbratać.
To coś skrzydlate wędruje po ziemi
i do serc ludzkich bez przerwy kołacze;
gdzieś tam je przyjmą uśmiechy drwiącymi,
czasem ktoś nad nim jaką łzę upłacze…
Ale najczęściej miną je niechętnie
i przejdą obok, potrąciwszy nogą,
wpatrzeni w mroki – zimni, obojętni
i pójdą dalej utartą już drogą…
Temu, co chwycił za rąbek zasłony
i chciał wwieść wszystkich w szafirowe wrota,
spojrzą przelotnie w jego wzrok zdziwiony
i… w końcu rzucą garść lepkiego złota.
JESIEŃ W PARKU
Przyszła. Usiadła w rdzawo-złotym płaszczu
pod wyprężonym kasztanu pilastrem.
Czeka na kogoś i patrzy przez haszcze,
przez zgasłe klomby, gdzie kwitły wpierw astry.
Czeka na ławce przy końcu alei,
czeka cierpliwie, skupiona i cicha –
Już zda się idzie … –
nie, kroków nie słychać,
to płaczę, liście w wichrowej zawiei.
Czeka i myśli. Myśli – ale o czym?
Coraz się szczelniej otula pod szyję…
Zimno … wiatr wściekły coraz głośniej wyje
i coraz śmielej targa jej warkocze.
Czasem się trwożnie rozejrzy dokoła,
wstanie na chwilę, wolno się przechadza,
przejrzy w basenie, i włosy przygładza…
i znowu słucha, czy jej kto nie woła.
Z głównej alei słychać nagle kroki!
Idzie już, idzie … za chwilę się zjawi…
trzeba raz jeszcze rzucić w basen okiem,
z babiego lata woalkę poprawić …
On szedł – na ukos, Listopad buńczuczny;
po drodze garścią zrywał liście dębom,
swawolnie, wartko, beztrosko i hucznie szedł,
pieśń hulacką gwiżdżąc poprzez zęby.
Ujrzał ją – zaśmiał się głośno, szeroko,
aż drzewa gęstszą kapnęły posoką.
Podbiegła tęskna i jak dziecko prosta.
(Tylko coś nagle zaszlochało w ostach.)
Szli przytuleni i wszeptani w siebie –
liście lecące zakrywały ślady…
Gdzie krwawe chusty wisiały na niebie,
szli przytuleni – Jesień z Listopadem.
A pod parkanem, gdzie ziemia się czerni,
ktoś upadł nagle, ktoś głucho zapłakał;
jęk zawisł ciężko na bezlistnych krzakach –
to konał w męce zdradzony Październik.
(541)