Ojciec Brown to skromny, szczery i przesympatyczny ksiądz, który posiada niebywałą zdolność do rozwiązywania nawet najbardziej skomplikowanych zagadek kryminalnych. Tajemnica jego sukcesu leży w nieprzeciętnej inteligencji. Używając wyobraźni i sprytu, stawia się na miejscu przestępcy i próbuje odgadnąć jego kolejny ruch.
Czasem wystarczy zaledwie jeden rzut jego uważnego oka na miejsce zbrodni, aby odtworzyć najbardziej nawet nieprawdopodobny scenariusz, aby odkryć motywy kierujące zbrodniarzem i jego tożsamość, aby odsłonić wszystkie tajemnice.
W dodatku w swojej chrześcijańskiej wielkoduszności nie wątpi, że zawsze można uzyskać przebaczenie i odkupienie…
Niezwykle intrygujące opowiadania pełne charakterystycznego dla Chestertona angielskiego humoru, skomplikowanych spraw kryminalnych, niezwykłych zbiegów okoliczności i zaskakujących zwrotów akcji.
Na motywach opowiadań o księdzu Brownie powstał rewelacyjny serial telewizyjny „Ojciec Brown” z Markiem Williamsem w roli tytułowej.
Po raz pierwszy w Polsce wszystkie opowiadania G. K. Chestertona o ojcu Brownie zebrane w jednym tomie!
Gilbert K. Chesterton, Ojciec Brown. Księga wszystkich spraw, Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa Replika.
Fragment opowiadania pod tytułem „Dziwaczne kroki”:
Gdybyście natknęli się na członka tego szczególnego klubu, „Dwunastu Prawdziwych Rybaków”, wchodzącego do Hotelu Vernon na doroczną kolację klubową, zauważylibyście, że jego okrycie wieczorowe jest zielone, nie czarne. Gdybyście (zakładając, że macie tupet, by zwrócić się do takiej osobistości) zapytali go, dlaczego, przypuszczalnie odpowiedziałby, że to po to, by nie pomylono go z kelnerem. To wam zamknie usta. Jednak odejdziecie, pozostawiając za sobą zagadkę, jak dotąd nierozwiązaną, i historię wartą opowiedzenia.
Gdybyście (biorąc pod uwagę równie nieprawdopodobne założenie) mieli się spotkać z łagodnym, ciężko pracującym małym księdzem, nazywanym ojcem Brownem, i mieli go zapytać, co według niego było największym fartem w jego życiu, odpowiedziałby przypuszczalnie, że taki łut szczęścia przydarzył mu się w Hotelu Vernon, gdzie zapobiegł zbrodni, a być może uratował duszę, tylko dzięki temu, że usłyszał kilka kroków w korytarzu. Przypuszczalnie odczuwa odrobinę dumy z tego swojego wariackiego i wspaniale trafnego założenia, i możliwe, że się do niego odniesie. Ponieważ jednak jest wielce nieprawdopodobne, byście kiedykolwiek uzyskali dostatecznie wysoką pozycję w świecie towarzyskim, aby natknąć się na któregoś z „Dwunastu Prawdziwych Rybaków”, bądź upadli dostatecznie nisko, by znaleźć się w slumsach i pośród kryminalistów, żeby znaleźć ojca Browna, obawiam się, że nigdy byście nie usłyszeli tej historii, chyba że ode mnie.
Hotel Vernon, w którym „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” spotykało się na swojej dorocznej kolacji, był instytucją, która istnieć mogła wyłącznie w społeczeństwie oligarchicznym, dla którego dobre maniery były niemalże wszystkim. Był to jeden z tych projektów postawionych na głowie – „ekskluzywne” przedsięwzięcie handlowe. Nie oznaczało to przyciągania ludzi, ale raczej ich zniechęcanie. W sercu plutokracji kupcy stają się tak przebiegli, że wybrednością nie ustępują swoim klientom. Z powodzeniem mnożą trudności, aby ich majętni i zblazowani klienci mogli wykorzystywać pieniądze i środki dyplomatyczne w celu ich przezwyciężenia. Gdyby w Londynie istniał modny hotel, do którego nie wpuszczano by osób o wzroście poniżej sześciu stóp, społeczeństwo potulnie powoływałoby grupy ludzi o takim wzroście, którzy by się w nim spotykali. Gdyby istniała droga restauracja, która zwykłym kaprysem swojego właściciela działałaby wyłącznie w czwartkowe popołudnia, w każde czwartkowe popołudnie byłby tam tłum. Hotel Vernon jakby przez przypadek stał na narożniku placu w Belgravii*. Był to mały hotel − i zdecydowanie niewygodny. Jednak jego wady uznawane były za mury chroniące konkretną klasę. Jedna z nich, dość osobliwa, była szczególnie ważna: w miejscu tym posiłek mogły spożywać jednocześnie tylko dwadzieścia cztery osoby. Jedynym dużym stołem jadalnym był słynny stół ogrodowy, stojący na powietrzu na swego rodzaju werandzie wychodzącej na jeden z najpiękniejszych starych ogrodów w Londynie. Jako że mimo wszystko z tych dwudziestu czterech miejsc można było korzystać wyłącznie przy ciepłej pogodzie, to przyjemność z tego płynąca była jeszcze trudniejsza do osiągnięcia, a tym samym bardziej pożądana. Obecnym właścicielem tego przybytku był Żyd o nazwisku Lever. Zarobił na nim blisko milion, jedynie utrudniając dostęp do niego. Oczywiście to ograniczenie w zakresie swojego przedsięwzięcia połączył z najstaranniejszym wyrafinowaniem jego prowadzenia. Wina i jedzenie były doprawdy równie dobre, jak gdziekolwiek w Europie, a sposób bycia obsługi dokładnie odzwierciedlał stały nastrój angielskiej klasy wyższej. Właściciel znał wszystkich swoich kelnerów jak własną kieszeń; było ich tylko piętnastu. Znacznie łatwiej było zostać członkiem Parlamentu niż kelnerem w tym hotelu. Każdy kelner ćwiczył się w ciszy i płynności, jakby był służącym dżentelmena. I w istocie na każdego dżentelmena spożywającego tam posiłek przypadał jeden kelner.
Klub „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” mógłby spotykać się wyłącznie w takim miejscu, a to ze względu na luksusową prywatność. Jego członkowie byli bardzo niezadowoleni na samą myśl, że w tym samym budynku miałby choćby spożywać kolację jakikolwiek inny klub. Przy okazji owej dorocznej kolacji Rybacy mieli zwyczaj obnoszenia się ze wszystkimi swoimi skarbami, jakby znajdowali się w prywatnym domu, zwłaszcza ze słynnymi zestawami noży i widelców do ryb, które były insygniami stowarzyszenia, pięknie kutymi w srebrze i z rękojeścią zdobną w pojedynczą, dużą perłę. Zawsze były wyciągane do dania rybnego, a danie rybne zawsze było najwspanialsze w tym wspaniałym posiłku. Stowarzyszenie miało wiele ceremonii i rytuałów, nie miało jednak historii ani celu; tak bardzo było arystokratyczne. Nie trzeba było być kimkolwiek konkretnym, żeby stać się jednym z Dwunastu Rybaków, lecz o ile nie było się osobą szczególnego rodzaju, nigdy nawet się o nich nie słyszało. Istniało od dwunastu lat. Jego przewodniczącym był pan Audley. Wiceprzewodniczącym był książę Chester.
Jeżeli w jakimś stopniu udało mi się przekazać atmosferę tego okropnego hotelu, czytelnik może odczuwać naturalne zdziwienie, skąd wiem o tym wszystkim, i może nawet spekulować, jak doszło do tego, że osoba równie przeciętna jak mój przyjaciel, ojciec Brown, znalazła się na tej złotej galerze. W tym aspekcie moja opowieść jest prosta, a nawet pospolita. Jest na tym świecie pewien wielce wiekowy buntownik i demagog, który głosi najbardziej wyrafinowane teorie zawierające tak przerażające informacje jak to, że wszyscy ludzie są braćmi, a gdziekolwiek ów wichrzyciel jechał na swoim bladym koniu, zadaniem ojca Browna było za nim podążać. Jednego z kelnerów, Włocha, tego popołudnia powalił udar paralityczny, a jego żydowski pracodawca, dziwiąc się nieco takim przesądom, zgodził się posłać po najbliższego księdza katolickiego. To, co ów kelner wyznał ojcu Brownowi podczas spowiedzi, nie jest naszą sprawą, a to z tego wspaniałego powodu, że kapłan zachował to dla siebie − jednak najwyraźniej skłoniło go to do napisania notatki czy oświadczenia dotyczącego przekazania pewnej wiadomości czy naprawy pewnych błędów. Dlatego też ojciec Brown z łagodną zuchwałością, którą tak samo okazałby w pałacu Buckingham, poprosił o pokój i materiały piśmiennicze. Pan Lever był w rozterce. Był uprzejmym człowiekiem i przejawiał również tę kiepską imitację uprzejmości, tę niechęć do wszelkich trudności czy scen. Jednocześnie obecność tego wieczoru w jego hotelu jednego, niezwykłego obcego była jak plama brudu na czymś świeżo wyczyszczonym.
W Hotelu Vernon nigdy nie było żadnego przedpokoju ani poczekalni, żadnych ludzi czekających w holu, żadnych przypadkowych klientów. Było piętnastu kelnerów. Było dwunastu gości. Tego wieczoru nowy gość hotelowy byłby równym zaskoczeniem, co nowy brat jedzący śniadanie czy pijący herbatę ze swoją własną rodziną. Co więcej, wygląd księdza był raczej marny, a ubranie zabłocone; jeden rzut oka na niego mógł wywołać kryzys w klubie. Wreszcie pan Lever wpadł na pomysł, w jaki sposób ukryć tę hańbę, skoro nie mógł jej uniknąć. Gdybyście weszli (co nigdy wam się nie zdarzy) do Hotelu Vernon, przejdziecie krótkim korytarzem ozdobionym kilkoma wyblakłymi, jednak ważnymi obrazami, i dojdziecie do głównego westybulu i baru, który po prawej stronie otwiera się na korytarze prowadzące do prywatnych pokoi, a po lewej na korytarz prowadzący do kuchni i biur hotelu. Tuż po waszej lewej ręce jest narożnik oszklonego biura, które przylega do baru – można powiedzieć, że budynek w budynku, jak mały bar hotelowy, który zapewne kiedyś był w tym miejscu. W biurze tym zasiadł przedstawiciel właściciela (w tym miejscu nikt nigdy nie pojawiał się osobiście, jeżeli mógł tego uniknąć), a tuż za biurem, po drodze do kwater służby, znajdowała się szatnia dla dżentelmenów, ostatnia granica przed ich królestwem. Ale pomiędzy biurem a szatnią było maleńkie pomieszczenie prywatne bez drugiego wyjścia, czasami wykorzystywane przez właściciela do delikatnych i ważnych spraw, takich jak udzielenie księciu pożyczki na tysiąc funtów albo odmowa pożyczenia mu sześciu pensów. Zgoda, by to święte miejsce przez ponad pół godziny było profanowane przez zwykłego księdza skrobiącego piórem na papierze, była znakiem ogromnej tolerancji pana Levera. Historia, którą spisywał ojciec Brown, najprawdopodobniej była znacznie lepsza od tej, tylko nikt się tego nigdy nie dowie. Ja mogę jedynie stwierdzić, że była niemal tak samo długa, i że dwa czy trzy ostatnie akapity były najmniej ekscytujące i absorbujące.
Do tego bowiem czasu ksiądz pozwolił, by jego myśli zaczęły nieco błądzić, a zwierzęce zmysły, nadzwyczaj czułe, budzić się. Czas ciemności i kolacji się zbliżał; jego własny, zapomniany pokoik był pozbawiony światła, i być może gęstniejący mrok, jak to się czasem zdarza, wyostrzył zmysł słuchu. Gdy ojciec Brown zapisał ostatnią i najmniej ważną część swojego dokumentu, złapał się na tym, że pisze w rytmie powtarzającego się dźwięku z zewnątrz, tak jak niektórym zdarza się myśleć w rytm pociągu na torach. Gdy to sobie uświadomił, zrozumiał, co to takiego: po prostu regularny dźwięk kroków mijających drzwi, co w przypadku hotelu nie było niczym niezwykłym. Tym niemniej zapatrzył się w ciemniejący sufit i nasłuchiwał tego dźwięku. Po tym, jak przez kilka sekund słuchał sennie, poderwał się i zaczął słuchać uważnie, z głową lekko przychyloną na bok. Potem znowu usiadł i oparł czoło na dłoniach, teraz nie tylko słuchając, ale słuchając i zastanawiając się.
Kroki te brzmiały tak, jak mogłyby brzmieć w każdej chwili w jakimkolwiek hotelu; a jednak, gdy potraktować je całościowo, było w nich coś wielce dziwnego. Nie słychać było żadnych innych. To zawsze był bardzo cichy budynek, z kilkoma znajomymi gośćmi w ich apartamentach i dobrze wyszkolonymi kelnerami, którym mówiono, że mają być niemal niewidzialni do chwili, gdy będą potrzebni. Trudno było wyobrazić sobie inne miejsce, gdzie byłoby mniej powodów, by spodziewać się czegoś nieregularnego. Jednak te kroki były tak dziwne, że nie można ich było nazwać ani regularnymi, ani nieregularnymi. Ojciec Brown śledził je palcem po blacie stołu, jak człowiek próbujący nauczyć się grać na fortepianie.
Początkowo słychać było długi ciąg pospiesznych, drobnych kroczków, takich, jakie lekki człowiek mógłby stawiać, aby wygrać wyścig w chodzie. W pewnej chwili zatrzymały się i zmieniły w swego rodzaju powolne, posuwiste stąpnięcia, których było mniej niż jedna czwarta wcześniejszych kroków, ale trwały mniej więcej tyle samo. W chwili gdy wybrzmiało ostatnie stąpnięcie, znowu rozległ się tupot lekkich, spiesznych stóp, a potem znów łupnięcie cięższych kroków. Z pewnością były to te same buty, po części dlatego (jak powiedziano), że w okolicy nie było żadnych innych,a po części dlatego, że wydawały delikatne, ale wyraźne skrzypnięcie. Ojciec Brown miał umysł tego rodzaju, który nie potrafi się powstrzymać od zadawania pytań, a przez to pozornie trywialne pytanie głowa niemal mu pękła. Widywał ludzi biorących rozbieg przed skokiem. Widywał ludzi biorących rozbieg przed ślizgiem. Ale po co ktoś miałby brać rozbieg przed chodzeniem? Albo odwrotnie, po co ktoś miałby iść, żeby biec? Jednak żaden inny opis nie pasował do figli tej niewidzialnej pary nóg. Człowiek ten albo szedł bardzo szybko przez połowę korytarza, żeby drugą połowę pokonać bardzo wolno; albo bardzo wolno szedł po jednej stronie, żeby gwałtownie przyspieszyć po drugiej. Nic innego nie miało sensu. Myśli ojca Browna robiły się coraz ciemniejsze, podobnie jak jego pokój.
Jednakże, gdy zaczął myśleć na spokojnie, ta sama ciemność jego celi wydawała się nadawać jego myślom żywości; zaczął dostrzegać, niczym w jakiejś wizji, te fantastyczne stopy hasające po korytarzu w nienaturalnym bądź symbolicznym rytmie. Czy był to gorący taniec religijny? Czy może jakieś zupełnie nowe, naukowe ćwiczenie? Ojciec Brown zaczął sobie zadawać bardziej konkretne pytania o naturę tych kroków. Począwszy od tego wolnego: z pewnością nie był to krok właściciela. Ludzie jego typu chodzą, człapiąc pospiesznie, albo siedzą spokojnie. Nie mógł to być żaden służący ani posłaniec czekający na polecenia. Nie tak to brzmiało. Przedstawiciele oligarchii czasami wydają różne rozkazy, gdy są nieco pijani, ale ogólnie, a zwłaszcza w tak olśniewających scenach, stoją bądź siedzą w wystudiowanych pozach. Nie − ten ciężki, ale sprężysty krok, ze swego rodzaju beztroską emfazą, nieszczególnie głośny, nieprzejmujący się jednak czynionym hałasem, mogło mieć tylko jedno ze stworzeń tego świata. Był to dżentelmen z zachodu Europy, i to przypuszczalnie taki, który nigdy nie musiał pracować na życie.
Właśnie gdy nabrał całkowitej pewności co do tego wniosku, kroki zmieniły się na szybsze i przebiegły pod drzwiami pospiesznie jak szczur. Ojciec Brown zarejestrował to, pomimo że te kroki były znacznie szybsze i znacznie mniej hałaśliwe, prawie tak, jakby ten człowiek szedł na palcach. Jednak w jego umyśle nie łączyło się to z tajemniczością, ale z czymś innym – czymś, czego nie mógł sobie przypomnieć. Dręczyło go jedno z tych półwspomnień, które potrafią doprowadzić człowieka niemal do obłędu. Z pewnością już gdzieś słyszał ten dziwny, szybki krok. Nagle z nową myślą poderwał się na nogi i podszedł do drzwi. Z jego pokoju nie było bezpośredniego wyjścia na korytarz, ale z jednej strony przylegał do szklanego biura, a z drugiej do szatni. Próbował otworzyć drzwi do biura, ale były zamknięte na klucz. Potem spojrzał w stronę okna, teraz prostokątnej połaci pełnej purpurowych chmur podświetlonych przez wspaniały zachód słońca, i przez chwilę wyczuwał zło, tak jak pies wyczuwa szczury.
Jego racjonalna część (być może mądrzejsza, a może nie) odzyskała kontrolę. Przypomniał sobie, że właściciel powiedział mu, że musi zamknąć drzwi, i że przyjdzie później, żeby go wypuścić. Powiedział sobie, że te ekscentryczne dźwięki na zewnątrz mogło wywołać dwadzieścia rzeczy, o których nie pomyślał; przypomniał sobie, że miał tu akurat tyle światła, żeby skończyć własną pracę. Przeniósł swoje zapiski do okna, gdzie mógł złapać ostatnie światło burzowego wieczoru, i stanowczo raz jeszcze zatopił się w niemal kompletnym opisie. Pisał przez jakichś dwadzieścia minut, pochylając się coraz niżej nad papierem, w miarę jak ubywało światła. Nagle gwałtownie się wyprostował. Znowu usłyszał te dziwne kroki.
Tym razem miały trzecią osobliwą cechę. Wcześniej ów nieznany człowiek szedł − lekko i szybko, istotnie − ale szedł. Tym razem biegł. Słychać było szybkie, miękkie, dudniące kroki zbliżające się korytarzem, jak stąpanie uciekającej i skaczącej pantery. Ktokolwiek się zbliżał, był to bardzo silny, aktywny człowiek, nadal w stanie podniecenia. Jednakże gdy dźwięk, jakby szepczący powiew, dotarł do biura, nagle znowu zmienił się w to stare, wolne, chwiejne człapanie.
Ojciec Brown cisnął swoje papiery i wiedząc, że drzwi do biura są zamknięte, od razu poszedł do przebieralni po drugiej stronie. Szatniarza chwilowo nie było, przypuszczalnie dlatego, że wszyscy goście byli na kolacji, a jego stanowisko było synekurą. Ksiądz po omacku pokonał las szarych płaszczy i odkrył, że mroczna szatnia otwiera się na oświetlony korytarz czymś w rodzaju lady czy połówki drzwi, jak większość kontuarów, nad którymi wszyscy podajemy parasole i odbieramy numerki. Tuż nad łukowatym wejściem znajdowało się światło. Niewiele go padało na ojca Browna, który na tle zachodzącego słońca w oknie za nim wydawał się być tylko ciemnym zarysem sylwetki. Jednak niemal teatralnie oświetlało człowieka, który stał w korytarzu obok szatni.
Był to elegancki mężczyzna w bardzo prostym stroju wieczorowym. Wysoki, jednak sprawiający wrażenie, że nie zajmuje zbyt wiele przestrzeni. Czuło się, że jak cień potrafi wślizgnąć się tam, gdzie wielu mniejszych ludzi byłoby wyraźną zawadą. Jego twarz, teraz oświetlona blaskiem lampy, była smagła i żywa, była to twarz obcokrajowca. Postawę miał dobrą, zachowanie pogodne i pewne. Jakiś krytyk mógłby powiedzieć tylko, że jego czarny płaszcz był odrobinę niedopasowany do figury i zachowania właściciela, nawet dziwnie wypchany i obwisły. W chwili, gdy dostrzegł czarną sylwetkę ojca Browna na tle zachodu słońca, cisnął skrawkiem papieru z numerkiem.
– Proszę o mój kapelusz i płaszcz! Okazało się, że muszę natychmiast wyjść – zawołał z życzliwą stanowczością.
Ojciec Brown bez słowa wziął papierek i posłusznie poszedł szukać płaszcza. Nie była to pierwsza służebna praca, jaką przyszło mu wykonywać w życiu. Przyniósł go i złożył na kontuarze. W tym czasie obcy dżentelmen, który grzebał w kieszeni kamizelki, powiedział ze śmiechem:
– Nie mam srebra, proszę przyjąć to.
Rzucił pół suwerena i zabrał płaszcz.
Postać ojca Browna nadal była ciemna i spokojna, w tej jednak chwili stracił głowę. Jego głowa zawsze była najcenniejsza w chwilach, gdy ją tracił. W takich momentach składał dwa do dwóch i uzyskiwał cztery miliony. Kościół katolicki (który jest przywiązany do zdrowego rozsądku) nie pochwalał tego. Często on sam siebie nie pochwalał. Była to jednak prawdziwa inspiracja – ważna w rzadkich chwilach kryzysu – że utrata głowy jednocześnie ją ratuje.
– Sądzę, sir – powiedział uprzejmie – że ma pan jakieś srebro w kieszeni.
Wysoki dżentelmen popatrzył na niego zaskoczony.
– Zaraz! – wykrzyknął. – Skoro daję panu złoto, to dlaczego miałby pan narzekać?
– Ponieważ srebro bywa czasem cenniejsze od złota – łagodnie odparł ksiądz. – To znaczy, w dużych ilościach.
Obcy popatrzył na niego z zaciekawieniem. Potem z jeszcze większym zaciekawieniem spojrzał w górę korytarza, w stronę głównego wejścia. Potem znowu popatrzył na ojca Browna, a następnie, bardzo ostrożnie, w okno za głową księdza, wciąż zabarwione burzowym światłem. Wtedy chyba się zdecydował. Jedną dłoń położył na ladzie, przesadził ją łatwo jak akrobata i stanął, górując na księdzem, wielką ręką chwytając go za koloratkę.
– Stój spokojnie – powiedział suchym szeptem. – Nie chcę cię straszyć, ale…
– Ale ja chcę straszyć pana – odparł ojciec Brown głosem jak dudniący kocioł. – Chcę przestraszyć pana robakiem, który nigdy nie umiera, i ogniem, co nie gaśnie*.
– Dziwaczny z ciebie szatniarz – powiedział tamten.
– Jestem księdzem, panie Flambeau – odparł Brown – i jestem gotów wysłuchać pańskiej spowiedzi.
Mężczyzna przez chwilę łapał powietrze, a potem opadł na krzesło.
Pierwsze dwa dania kolacji „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” były prawdziwym sukcesem. Nie posiadam kopii menu, a gdybym posiadał, nie miałoby to dla nikogo znaczenia. Spisano je rodzajem super-francuszczyzny używanej przez kucharzy, ale zupełnie niezrozumiałej dla Francuzów. Tradycją klubu była rozmaitość hors d’oeuvres** podawanych w ogromnych ilościach. Traktowano je poważnie, ponieważ były to bezużyteczne dodatki, podobnie jak cała kolacja i cały ten klub. Istniała również tradycja, że zupa powinna być lekka i bezpretensjonalna – w rodzaju zwykłej i surowej wigilii nadchodzącego święta ryb. Rozmowa była równie dziwna − lekka dyskusja, która rządzi Imperium Brytyjskim, i rządzi nim w sekrecie, a jednak niezbyt oświeciłaby przeciętnego Anglika, nawet gdyby zdarzyło mu się ją podsłuchać. Ministrowie obydwu stron ze swego rodzaju znudzoną łagodnością nawiązywali w niej do swoich chrześcijańskich imion. Radykalny kanclerz skarbu, którego cała partia torysów miała jakoby przeklinać za jego wymuszenia, wychwalany był za swoje drobne poezje albo za to, jak podczas polowania trzyma się w siodle. Przywódca torysów, którego wszyscy liberałowie powinni nienawidzić jako tyrana, był omawiany i ogólnie chwalony – jako liberał. Wydawało się, że z jakiegoś powodu ci politycy byli niezwykle ważni. A jednak wszystko w nich wyda wało się ważne, poza ich polityką. Pan Audley, przewodniczący, był uroczym, starszym człowiekiem, który wciąż nosił krawaty w stylu Gladstone’a. Był swego rodzaju symbolem całej tej widmowej, a jednak konkretnej społeczności. Nigdy niczego nie zrobił – nawet niczego niewłaściwego. Nie był bystry, nie był nawet szczególnie bogaty. Po prostu był − i to wszystko. Żadna partia nie mogła go ignorować, a gdyby zapragnął znaleźć się w rządzie, z pewnością by się w nim znalazł. Książę Chester, wiceprzewodniczący, był młodym i obiecującym politykiem. Można powiedzieć, że był przyjemnym młodzieńcem z płaskimi, jasnymi włosami i piegowatą twarzą, o umiarkowanej inteligencji i wielkim majątku. Jego występy publiczne zawsze były udane, a zasady dostatecznie proste. Gdy wpadł na pomysł jakiegoś żartu, opowiadał go, i był nazywany błyskotliwym. Gdy nie mógł wymyślić żartu, mówił, że nie pora na dowcipkowanie, i nazywano go inteligentnym. Prywatnie, w klubie, dla własnej klasy, był po prostu przyjemnie szczery i niemądry, jak uczniak. Pan Audley, nigdy nie zajmując się polityką, traktował go nieco bardziej poważnie. Czasami nawet wprawiał towarzystwo w zakłopotanie zdaniami sugerującymi, że istnieją niejakie różnice pomiędzy liberałami i konserwatystami. Sam był konserwatystą, nawet w życiu prywatnym. Nad kołnierzykiem miał pukiel szarych włosów, jak pewien staroświecki mąż stanu, a widziany od tyłu wyglądał dokładnie tak, jak człowiek, którego chce imperium. Widziany od przodu wyglądał jak łagodny, pobłażający sobie kawaler z pokojami w Albany – którym był.
Jak już zauważono, przy stole na tarasie były dwadzieścia cztery miejsca, a członków klubu jedynie dwunastu. Z tego względu mogli stylowo zająć taras, siadając wzdłuż wewnętrznej krawędzi stołu, ciesząc się niezakłóconym widokiem na ogród, którego barwy wciąż były żywe, choć wieczór o tej porze roku kończył się dość gwałtownie. Na środku siedział przewodniczący, a wiceprzewodniczący po jego prawej ręce. Był taki zwyczaj (choć nie wiadomo, skąd się wziął), że gdy dwunastu gości zajmowało miejsca, wszystkich piętnastu kelnerów stało w szeregu pod ścianą, jak żołnierze prezentujący broń przed królem, podczas gdy gruby właściciel stał i kłaniał się klubowi z promiennym zaskoczeniem, jakby nigdy dotąd o nich nie słyszał. Jednakże jeszcze przed pierwszym stuknięciem noża i widelca ta armia służących znikała, zostawał tylko jeden lubdwóch, by w martwej ciszy zbierać i podawać talerze. Pan Lever, właściciel, oczywiście na długo przed tym znikał w konwulsjach uprzejmości. Byłoby przesadą, a nawet bezwstydem powiedzieć, że kiedykolwiek pojawił się ponownie. Ale gdy podano ważne danie, danie rybne, czuło się – jak by to ująć? – wyraźny cień, projekcję jego osobowości, która mówiła, że wyczekiwał w pobliżu. Uświęcone danie rybne stanowiło (dla oczu pospólstwa) swego rodzaju ogromny pudding, rozmiaru i kształtu tortu weselnego, w którym poważna ilość rozmaitych ryb wreszcie straciła kształty dane im przez Boga. Dwunastu Prawdziwych Rybaków uniosło swoje słynne noże i widelce do ryb i opuściło je tak ponuro, jakby każdy cal tego puddingu kosztował tyle, co srebrny widelec, którym był spożywany. Zresztą, z tego co wiem, tak właśnie było. Z daniem tym rozprawiano się w chętnej i łapczywej ciszy, a gdy tylko talerz młodego księcia był niemal pusty, wygłosił on rytualną uwagę: „Nigdzie nie przyrządzają tego tak, jak tutaj”.
– Nigdzie – głębokim, basowym głosem przyznał pan Audley, zwracając się ku mówiącemu i kilkakrotnie kiwając swą czcigodną głową. – Z pewnością nigdzie, tylko tutaj. Powiedziano mi, że w Cafe Anglais…
Fragment opowiadania Gilberta K. Chestertona „Dziwaczne kroki”, „Ojciec Brown. Trzy narzędzia śmierci”, wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ.
Gilbert Keith Chesterton (ur. 29 maja 1874 w Londynie, zm. 14 czerwca 1936 w Beaconsfield) – brytyjski pisarz.
Urodził się i wychował w domu londyńskiego kupca Edwarda Chestertona. Po zdobyciu podstawowego wykształcenia podjął naukę sztuk plastycznych w Slade School of Art przy Uniwersytecie Londyńskim. Nigdy jednak nie ukończył studiów wyższych.
Przez krótki okres po zdobyciu wykształcenia był rysownikiem i karykaturzystą, następnie wybrał dziennikarstwo i publicystykę. Reprezentował poglądy konserwatywne, przeciwstawiał się ideom socjalizmu i agnostycyzmu. Był mistrzem groteski, paradoksu i humoru absurdalnego. Występował w publicznych polemikach m.in. przeciwko G.B. Shawowi i H.G. Wellsowi.
W młodości przejawiał postawę agnostyczną; z czasem zmienił poglądy i włączył się w nurt odnowy duchowej Kościoła anglikańskiego. W 1922 przeszedł z anglikanizmu na katolicyzm. Swoją drogę do poznania wiary opisał w monumentalnym dziele Ortodoksja. Pod wpływem katolickiej nauki społecznej stworzył wraz z Hilairem Bellokiem teorię tzw. dystrybucjonizmu, odrzucającą zarówno kapitalizm, jak i socjalizm, głoszącą potrzebę budowy społeczeństwa opartego na upowszechnieniu drobnej własności.
Był sympatykiem Polski (którą odwiedził w 1927), co przyczyniło się do jego popularności w tym kraju już w dwudziestoleciu międzywojennym.
(667)