W latach 70. i 80. najlepsze drużyny piłkarskie wygrywały na boisku i w barze – z Markiem Wawrzynowskim, dziennikarzem piłkarskim, autorem książki „Wielki Widzew. Historia polskiej drużyny wszechczasów” rozmawia Mateusz Rawicz.
MATEUSZ RAWICZ: – Jak to się stało, że w latach siedemdziesiątych człowiek znikąd, Ludwik Sobolewski, mógł stworzyć w Łodzi klub piłkarski na miarę europejską?
MAREK WAWRZYNOWSKI: – Sobolewski był działaczem łódzkiego Startu, ale pokłócił się z tamtejszymi działaczami i został ściągnięty do Widzewa. Znany dziennikarz Andrzej Gowarzewski utrzymuje, że został przerzucony przez władze partyjne z przemysłu włókienniczego do Widzewa, by klub odegrał ważną rolę w piłce, ale nie spotkałem się z innym źródłem tej informacji. Dzięki swoim kompetencjom wyrastał ponad innych. Znał się na piłce, miał wizję klubu, trafił na świetnego trenera, Leszka Jezierskiego.
– Nie wystarczy mieć kompetencji, szczęściu trzeba pomóc…
– Znał się na piłce, ale też wiedział jak poruszać się w brudnym świecie futbolu. Jeden z wiceprezesów Widzewa, Krzysztof Kirpsza powiedział nawet, że Sobolewski uwielbiał być kimś w rodzaju ojca chrzestnego, kontrolować sytuację, manipulować i wpływać na wyniki. Dlatego w książce trochę zmarginalizowałem zwycięstwa w kraju, położyłem nacisk na triumfy zagraniczne, bo tam nie mogli ustawić spotkań, szczególnie przeciw tak mocnym drużynom jak Manchester United, Juventus czy Liverpool. Na krajowym boisku mecze były przez lata ustawiane. A może nie tylko były. Ostatnio zadzwonił do mnie jeden z byłych piłkarzy i powiedział, że oglądając mecz ekstraklasy po 5 minutach wiedział jaki będzie wynik.
– Skąd?
– Powiedział, że robił to wiele razy, więc wie, jak wtedy się piłkarze zachowują. To są te same schematy zachowań.
– Widzew w początkowej fazie był budowany na bazie piłkarzy odrzuconych z ŁKS…
– Wtedy drużyny były zaprzyjaźnione, zawodnicy wspólnie imprezowali, ale wiemy, że to przeszłość. Zresztą książka była drukowana w Łodzi. Szef drukarni musiał ustawiać specjalnie pod nią dyżury, bo kibice ŁKS, którzy tam pracują, nie chcieli się do niej dotknąć.
– W latach 70 i 80 silne piłkarsko było lobby wojskowe i górnicze. Jak Widzewowi udało się odnieść sukces?
– Kluczem były kompetencje władz klubu. Tadeusz Błachno, pomiatany i uznawany w Legii Warszawa za słabego piłkarza idzie do Widzewa i zaczyna tam odgrywać niesamowitą rolę. Na ławce w trzecioligowej Polonii Warszawa siedzi Marek Filipczak, przechodzi do Widzewa, strzela jedenaście bramek i staje się jednym z najlepszych strzelców w lidze. Tylko te dwa pierwsze z brzegu przykłady świadczą, że Sobolewski i jego współpracownicy znali się świetnie na swojej pracy. Znajdowali piłkarze nawet na kompletnej piłkarskiej prowincji, np. w Kaliszu Piotra Romke, który w ostatniej chwili odpadł z polskiej reprezentacji na Mundial w 82 r., gdzie zajęliśmy trzecie miejsce.
– Potrafili przejmować piłkarzy takim potentatom jak Górnik Zabrze, któremu zabrali Józefa Młynarczyka…
– Bramkarza, zresztą jednego z najlepszych na świecie, Górnikowi wykradli podstępem. Poza tym co oglądamy na boisku, w kuluarach jest gra działaczy, często bezwzględna. A poza tym ludzie Widzewa mieli swoje wejścia. Stefan Wroński, prawa ręka Sobolewskiego całe życie działał w PZPR w Łodzi, znał wszystkich i wiele potrafił załatwić, a w Łodzi praktycznie wszystko. Władze klubu miały dobre układy z Michaliną Tatarkówką, byłą sekretarz wojewódzką, a potem wciąż bardzo wpływową osobą w Łodzi. Dbali o układy, działacze partyjni, kiedy zaczęły się sukcesy piłkarskie, chcieli ich wspierać i grzać się w blasku ich sławy. Zresztą, układy mieli wszyscy, którzy się liczyli, ale działacze Widzewa przerastali ich kompetencjami. Oczywiście kibice wszystkich klubów lubią zmieniać historię piłki, obrzucać się wzajemnie inwektywami, ale wszyscy mają sporo na sumieniu. Ten był milicyjny, tamten wojskowy i podkradał piłkarzy, a inny kupował mecze na większą skalę. Takie czasy, nikt nie jest czysty.
– Jak im się udało zbudować silną drużynę?
–[quote] Wyszukiwali piłkarzy pod kątem charakteru. Do Widzewa trafiali cwaniacy, uliczni wojownicy, łamacze nóg, ambitni, czasem o chamskim charakterze, tacy co pili, bawili się i byli twardzi w godzinie próby. Mówiło się, że jedynym piłkarzem o miękkim charakterze był „Zito” Rozborski, rozgrywający. Taki sposób budowania drużyny często się sprawdza, przecież nawet sir Alex Fergusson w Manchesterze United dobierał zawsze piłkarzy pod kątem charakteru. [/quote]
– Byli wtedy w Widzewie piłkarze, którzy nie pili?
– Nie. W Anglii usłyszałem takie powiedzenie, że z drużyn lat 70 i 80 najlepsze wygrywały na boisku i w barze
– Potrafili świetnie motywować poprzez środowe gry treningowe…
– Prowadzone w ostrym tempie, na „połamanie nóg”. Chodziło o to, żeby piłkarze byli przyzwyczajeni do ostrego i szybkiego tempa gry w meczu. Opisałem taką sytuację, że Orest Lenczyk, jako trener Wisły Kraków, pod koniec lat siedemdziesiątych pojechał do Niemiec i był zaskoczony, że piłkarze Bayernu Monachium tak trenują. Metody Widzewa były nowoczesne.
– Jak było z rzekomą sprzedażą meczu przez Bońka?
– Nie można powiedzieć wprost o sprzedaży meczu, ale o podejrzeniach potwierdzonych przez kilka osób. Pogoń Szczecin chciała kupić mecz od Widzewa. Kilku piłkarzy się zgodziło, kilku nie. Była kłótnia i zdecydowali, że nie sprzedają.
[quote]Pierwszy raz w życiu na stoperze grał Boniek i popełnił prosty błąd. Świadkowie zdarzenia opowiadali, że do szatni wszedł Krzysztof Surlit i rzucił się na Bońka. Groziło to brutalnym pobiciem. Z jednej strony człowiek silny jak tur, a z drugiej „Zibi”, silny do momentu, w którym ktoś go nie zaatakuje. Facet, który mi to opowiadał, powiedział, że gdybyśmy go nie przytrzymali, to Surlit by Zbyszka zatłukł. Później poszła delegacja do Sobolewskiego, że nie chcą grać z Bońkiem, ale Sobolewski to był facet, który potrafił liczyć i przeliczył, że opłaca mu się gra Bońka. Miał rację, późniejszy transfer Bońka do Juventusu, ponad 1,8 miliona dolarów były przez wiele lat rekordową kwotą za polskiego piłkarza. Przeczekał ich, Boniek wrócił do drużyny i wszystko się wyciszyło.[/quote]
Z tą historią jest związana zabawna sprawa. Chodziłem za tym bardzo długo, początkowo nikt nie chciał o tym mówić. Ludzie mają jakiś strach przed Bońkiem, nie wiem czym spowodowany. Surlit i Burzyński nie żyją, Tłokiński wyjechał do Szwajcarii, już nie ma się kto Bońkowi przeciwstawić.
– Z czego wynika ten strach?
– Z przekonania, że Boniek wszystko może, że potrafi każdego załatwić. Ale z drugiej strony wśród wielu ludzi Boniek wzbudza pozytywne emocje. To postać bardzo skomplikowana.
– Boniek potrafił zachować się honorowo, jak wtedy, gdy piłkarze Juventusu obiecali Widzewowi po meczu koszulki…
– Dali im jakieś stare, treningowe. Boniek zebrał je i wrzucił im do szatni ze słowami: „nie chcemy tego ścierwa”. Kiedy grali o Puchar Polski w Poznaniu, Boniek nie strzelił decydującego karnego, piłkarze stracili przez to duże pieniądze. Po meczu wszedł do szatni i powiedział, że odda wszystkim premię za zwycięstwo ze swoich pieniędzy. Trener się nie zgodził, ale gest zapamiętano.
– Jest niejednoznaczną postacią…
– Boniek potrafi być prawdziwym liderem i przywódcą, ale też, mimo sporej inteligencji, postępować nieracjonalnie. Wynika to z jego złożonej osobowości. Mam wrażenie, że działa instynktownie, patrzy co w danej sytuacji jest dla niego korzystne lub niekorzystne. Tak zachowywał się na boisku, dostawał piłkę i wtedy zastanawiał się jak dotrzeć do bramki najprostszymi środkami. Z powodu swojej osobowości poniósł klęskę jako trener, bo piłkarze wolą trenerów poukładanych, z planem, którzy nie zdają się na przypadek. Zresztą nie ma przypadku w tym, że Zibi sam dziś dość regularnie marginalizuje rolę trenerów w piłce, wygląda to na podświadome działanie.
– Wielu piłkarzy drużyny nie trawiło Bońka…
– Władzy Bońka nie uznawali choćby Surlit, Burzyński, Tłokiński. Mówi się, że Widzew to Boniek, po części tak było, był absolutnie najlepszym piłkarzem, Hubert Kostka mówił, że wyrastał ponad ligę. Nie był to przypadek, że to właśnie on, a nie ktoś inny z Widzewa poszedł do tak wielkiego klubu, jakim był wtedy Juventus. Inni też grali na zachodzie, ale nie w tak silnych zespołach.
– Drużyna złożona z takich indywidualności musiała kipieć od konfliktów…
– Konflikty były częste, żarli, kłócili, bili, ale dochodzili do porozumienia i drużyna na tym nie traciła. Surlit, człowiek, który wykręcał korki rękoma, zginał pręty, dla kawału wiązał sznurówki, tak by nie dało się ich już rozwiązać. Słynnym jego dowcipem było przywitanie się z dziennikarzem, najlepiej nie lubianym, który po uściśnięciu dłoni przez Surlita płakał z bólu.
– Czyj artykuł z „Piłki Nożnej” nosił w portfelu?
[quote]- Stefana Szczepłka. Surlit w meczu z Juventusem strzelił dwie bramki. po meczu wszedł dumny jak paw do szatni, a tam wszyscy się z niego śmiali. Nie wiedział o co chodzi, podsunęli mu kawałek gazet, relacji z Piłki Nożnej, podczas czytania zaczął zmieniać kolory, w końcu zrobił się blady, przeczytał „paradoksalnie najsłabszy zawodnik na boisku zdobył dwie bramki”. Wyrwał kartkę, włożył do portfelu i powiedział „on to wpierdoli”. Świątek, który był świadkiem tego zdarzenia i opowiadał mi to, mówił, że dziesięć lat później spotkał Surlita, który wyjął kartkę z portfela i powiedział „Jeszcze go nie spotkałem, ale jak go spotkam to to wpierdoli”.[/quote]
źródło: tygodnik „Nasza Polska”
(1889)