O świcie wstałem i wyszedłem na drogę. Wieś była uśpiona. Wydawało się, że nic się nie dzieje. Znienacka słyszę jednak straszny, rozdzierający powietrze krzyk: Uciekajcie, mordują!
Patrzę na ulicę, a biegnie kobieta i znów krzyczy: Uciekajcie, mordują! Tak, jakby chciała ostrzec sąsiadów. Banderowcy mordowali w tym czasie rodzinę Chomczyńskich. Zaczęli od niej, bo liczyli na niezły łup. Uchodziła ona za zamożną, mającą sporo ukrytych kosztowności. Chomczyńscy ukryli się jednak w solidnej piwnicy, jak gdyby coś przeczuwając, i nie dali się łatwo wykurzyć. Banderowcy, chcąc ich zmusić do wyjścia, wytracili czas i nie zdążyli przyjść o świcie do Giergielewiczów. Natychmiast pobiegłem do wujostwa i mówię im, co się dzieje i też krzyczę, że trzeba uciekać. W progu spotkałem Władka, który też się obudził, ale on tylko wzruszył ramionami. Wpadłem do wujostwa, krzycząc, że musimy się ratować. Wuj jednak tylko wzruszył ramionami i ofuknął mnie: Czego ty się boisz? Mnie Ukraińcy powiedzieli, że mogę spać spokojnie, bo jestem im potrzebny. Beze mnie nie będzie miał kto kuć im koni, wykonywać obręczy żelaznych na koła do wozów. Ja wtedy, nie czekając na nic, wsiadłem na konia i do Włodzimierza. Władek też zdecydował się zaprząc konia do wozu i z żoną i dzieckiem pogalopował za mną. W okolicy, gdzie banderowcy mordowali kolejne polskie rodziny, rozległy się strzały i już nikt nie mógł mieć wątpliwości, że we wsi dzieje się coś złego. Gdy banda zbliżała się do domu Giergielewiczów, wujenka, jakby coś przeczuwając, uciekła w zboże. Była niewidoczna, ale mogła obserwować, co dzieje się na podwórku jej domostwa. Ukraińcy jak wpadli na nie, od razu zastrzelili wujka Giergielewicza. Zrobił to Ukrainiec o nazwisku Trofimiuk. Zbrodniarze rozbiegli się po całym obejściu, szukając pozostałych domowników, w tym mnie. Byli wściekli, że nikogo oprócz wujka Giergielewicza nie było. Wściekali się również, że na stole nie znaleźli wódki i śniadania, które ja miałem przygotować. Zbrodniarze chcieli zapewne dokończyć mord w Smołowej u wujostwa, a następnie wszystkich zabić.
Gdy przybyłem do Włodzimierza, był on już cały zapchany uchodźcami. Przedstawiali straszliwy widok. Byli zakrwawieni, mieli odrąbane ręce, niektórzy wykłute oczy. Znajdowali się w szoku, a od tego, co mówili, włosy stawały dęba. Zezwierzęcenie Ukraińców przerastało wszystkie ludzkie wyobrażenia. Dowiedziałem się nawet, co działo się w Chrynowie, do którego tego dnia, bo zapomniałem dodać wcześniej, że była to niedziela, wybierałem się do kościoła. Banderowcy napadli na kościół podczas mszy św. Zabili księdza Jana Kotwickiego przy ołtarzu. Ich ofiarą padło też wiele moich koleżanek. Bestialsko zabito m.in. Elizę Kruczyńską. Ranna w rękę została Aniela Janusz. Janinę Winiarz, mieszkającą obok Mrozów, banderowiec trafił najpierw w nogę, gdy uciekała w stronę lasu. Padła na plecy i banderowiec chciał ją dobić i trafił w oko. Oblaną krwią znalazł Mróz i zaniósł do rodziców. Ci wpadli w popłoch i uznali, że naprawdę trzeba uciekać do Włodzimierza. W innej wsi, Kałusowie, banderowcy spędzili mieszkańców pod pozorem zebrania do dwóch stodół. Mężczyzn do stodoły Grabowskiego, a kobiety do stodoły Fila. Taka Adela zdołała uchylić deskę w ścianie stodoły i uciec w zboże. Pozostałych mieszkańców zamkniętych w stodołach zamordowano, strzelając do nich z broni maszynowej. Rannych dobijano siekierami, widłami, bagnetami. Łącznie Ukraińcy zamordowali w Kałusowie ponad sto osób. Z masakry uratował się m.in. Władysław Drożdżowski, któremu w trakcie spędzania mieszkańców wioski do stodół udało się ukryć. Przeżył także ranny Jan Sikora. Tego dnia po mordzie zostali jednak odkryci przez penetrujących teren upowców i ciężko ranni. Upowcy myśleli, że dobili ich już ostatecznie, i pozostawili. Z postrzeloną, zmasakrowaną twarzą Drożdżowski doczołgał się do studni, bo chciał napić się wody, i wpadł do niej. Wyciągnął go Polak, Ignacy Łaniucha, który ranny wyczołgał się spod zwału trupów. Następnie umieścił go na furmance wraz z Grabowskim i zawiózł do Włodzimierza.
Obserwując tragedię Polaków, szukających we Włodzimierzu schronienia przed ukraińskimi zwyrodnialcami, 18-letni chłopak, jakim był wówczas Zygmunt Maguza, musiał wykazać sporo hartu, żeby nie postradać zmysłów. Najgorsze było jednak dopiero przed nim. Po kilku dniach postanowił z wujkami pojechać do Witoldowa, żeby zobaczyć, co dzieje się u dziadków Stankiewiczów. To, co ujrzał, przerosło jego najgorsze oczekiwania.
Fragment wspomnień Zygmunta Maguzy „Uciekajcie, mordują”!
Marek A.Koprowski, Wspomnienia ocalałych. Tom I, Replika, Poznań 2016.
Książkę można nabyć TUTAJ.
(1349)