Uczestniczyli w wojnie polsko-bolszewickiej oraz kampanii wrześniowej, uratowali przed Niemcami 75 ton złota Banku Polskiego wywożąc je do Francji. Pułkownik Ignacy Matuszewski i major Henryk Rajchman, zasłużeni oficerowie Wojska Polskiego, zmarli na emigracji w Stanach Zjednoczonych. Ich prochy zostały sprowadzone do kraju i 10 grudnia 2016 roku spoczną na wojskowych Powązkach.
Kiedy we wrześniu 1939 r. Polska znalazła się nad przepaścią, w warszawskim salonie politycznym panował niewytłumaczalny optymizm. „Już znalazł się informator – poseł, który z ‚najpewniejszych źródeł’ rozpuścił w całym gmachu Sejmu wiadomość, że gen. Stanisław Skwarczyński, zmobilizowany szef Obozu Zjednoczenia Narodowego, wkroczył do Gdańska, że flota angielska zbombardowała Hamburg, a my jesteśmy w Prusach Wschodnich! Suwereni z radosnym wyrazem twarzy powtarzali sobie te wieści” – zanotował w dzienniku liberalny piłsudczyk senator Tadeusz Katelbach.
Euforyczny nastrój ostatecznie zweryfikował poranny komunikat radiowy z 5 września – Niemcy wzięli Śląsk, Częstochowę, Bydgoszcz i Grudziądz. Władze zdecydowały o ewakuacji ministerstw i urzędów centralnych w kierunku Lublina, choć w przededniu wojny nikt takiego wariantu nie brał poważnie pod uwagę. Na szczęście od pierwszych chwil wojny rozważano zabezpieczenie złota Banku Polskiego. Już 3 września realizację tego zadania otrzymał płk Adam Koc – były oficer wywiadu i prezes Banku Polskiego. Nadzorujący ewakuację urzędów administracji rządowej gen. Aleksander Litwinowicz nie był nawet w stanie odpowiedzieć Kocowi na podstawowe pytania – ile złota w sztabach znajduje się na terenie kraju i gdzie jest ono przechowywane… Tak w obliczu rozbioru Rzeczypospolitej w 1939 r. rozpoczynał się morderczy wyścig z czasem – zakulisowa wojna, której stawką było uratowanie naszego skarbu narodowego: złota Banku Polskiego i walorów Funduszu Obrony Narodowej, które miały zapewnić byt walczącej ponownie o niepodległość Polsce.
GDZIE JEST ZŁOTO?
Płk Koc pocieszał się jeszcze myślą, że spora część polskich aktywów zdeponowana jest za granicą. Szybko się jednak rozczarował. Okazało się, że największy depozyt złota znajduje się w siedzibie Banku Polskiego przy ulicy Bielańskiej w Warszawie (wartość blisko 193 mln złotych z łącznej sumy 462 mln zł). Pozostałe części majątku narodowego zdeponowano za granicą (ponad 100 mln zł), w Siedlcach (ponad 80 mln zł), Lublinie (ponad 20 mln zł), Zamościu (ponad 30 mln zł) i Brześciu nad Bugiem (40 mln zł). W pełnych dramaturgii pamiętnikach zanotował później: „Dowiedziałem się, że gros złota Banku Polskiego było w kraju. Wiadomość bardzo niepomyślna, ponieważ waga złota musiała wynosić około 80 ton. Transportowanie tak dużego ciężaru podczas wojny, po zatłoczonych szosach, podczas ustawicznego bombardowania przez lotnictwo niemieckie, musiało zagrażać bezpieczeństwu złota w trakcie ewakuacji. Ponadto zapewnienie środków transportowych znajdowało się pod wielkim znakiem zapytania. Generał Litwinowicz na moje zapytanie, dokąd mam zwrócić się o samochody ciężarowe w celu wywożenia złota, powiedział, że nie posiada już ani jednej wolnej kolumny samochodowej, żeby ją dać do mojej dyspozycji. Wie tylko, że na Pradze, w parku Paderewskiego (dawny park Skaryszewski), jest kilka samochodów w naprawie, ale nie ręczy, czy nadadzą się do użytku. Niepokoiłem się, czy w tych warunkach uda się przeprowadzić ewakuację. Trudności piętrzyły się i lada chwila mogłem znaleźć się w sytuacji bez wyjścia. Już samo przerzucenie wielotonowego ciężaru, złota w sztabach, przez mosty na Wiśle, na jej prawy brzeg, na Pragę, mogło stać się niewykonalne wobec bombardowania miasta i ewentualnego zniszczenia mostów. Zdawałem sobie sprawę, że zburzenie mostów przekreśli cały plan, gdyż przewożenie przez Wisłę tak wielkiego ładunku na łodziach zajęłoby zbyt wiele czasu, o ile w ogóle można było brać to pod uwagę. Element czasu grał decydującą rolę w powodzeniu przedsięwziętych zamierzeń. Jedynie działanie z największym pośpiechem mogło dawać pewne szanse wykonania ewakuacji, mając wciąż do użycia mosty przez Wisłę”.
KIERUNEK ŁUCK
Czas naglił, a płk Koc nie dysponował na dobrą sprawę jakimkolwiek taborem samochodowym, mechanikami, kierowcami i ochroną. Zaoferowano mu kilkanaście autobusów PKP i samochodów osobowych, które wymagały ekspresowych napraw. Mimo wszystko pułkownik zachował zimną krew i, wbrew narzekaniom otoczenia, wyznaczył datę ewakuacji złota na godz. 18:00 w dniu 5 września. Tej dacie podporządkował całość swoich wysiłków. Przywdział mundur oficera Wojska Polskiego, który w warunkach wojennych pozwalał bez trudu pokonać wiele przeszkód – sprawnie omijać patrole drogowe, poruszać się podczas alarmów i nalotów oraz korzystać z wojskowych stacji benzynowych. Z Warszawy wyruszyły samochody po złoto przechowywane w Brześciu. Zabrały ze sobą jego część, wartości 80 mln zł. Jednocześnie do Brześcia dotarł depozyt z Oddziału Banku Polskiego w Siedlcach, by później wspólnie skierować się w stronę Łucka – stolicy województwa wołyńskiego, gdzie – według założeń Koca – miała nastąpić koncentracja transportu. Z kolei 5 września o godzinie 18:00 „złota kolumna” wyruszyła z Warszawy do Łucka przez Lublin. Niezależnie od kolumny warszawskiej zorganizowano też bezpośredni transport złota z Zamościa do Łucka. 8 września 1939 r. w Łucku zameldował się transport ze złotem z Warszawy i Lublina. Sytuacja wciąż była napięta. Pod naporem niemieckim padały kolejne miasta, a Wehrmacht stał już u wrót Warszawy. W drodze na południowo-wschodnie rubieże Rzeczypospolitej była kolumna z Brześcia, Siedlec i Zamościa, a Łuck stał się obiektem nalotów Luftwaffe. Wokół polskiego złota dodatkowo zaczęły aktywizować się niemieckie tajne służby. Płk Koc głowił się, jak w tej tragicznej sytuacji zabezpieczyć skarb. „[Kolumna] zaparkowała w miejskim ogrodzie pod drzewami, pod gołym niebem, mając niewyładowane złoto – wspominał – Obsługa wozów, doszczętnie wyczerpana ciężką drogą i bezsennymi nocami, spała kamiennym snem. Nie było posterunków straży, ale nikt nie niepokoił transportu – magiczny urok złota już nie działał wobec groźby ustawicznego bombardowania. Samochody były w bardzo złym stanie, niezdolne do dalszej drogi. Nie było paliwa ani smarów. Radio niemieckie nadawało wiadomości, gdzie znajduje się złoto – ‚Piąta Kolumna’ działała. Bombardujące eskadry niemieckie krążyły nad miastem. Musiałem za wszelką cenę wyprowadzić z Łucka kolumnę ze złotem”.
PRZYJACIELE DWÓJKARZE
9 września w Łucku zapadła ostateczna decyzja o ewakuacji złota na terytorium sojuszniczej Rumunii. Przed przekroczeniem granicy zaplanowano koncentrację wszystkich transportów ze złotem w Śniatyniu – powiatowym miasteczku w województwie stanisławowskim. Jednak płk Koc, który formalnie objął stanowisko wiceministra skarbu, otrzymał nowe wytyczne – miał przez Rumunię wyjechać na Zachód, by negocjować dla Polski pomoc finansową i wojskową. Zastanawiał się, komu powierzyć złoto. Na szczęście spotkał w Łucku swoich dawnych przyjaciół – byłego szefa wywiadu i kierownika Ministerstwa Skarbu płk. Ignacego Matuszewskiego oraz byłego attache wojskowego w Tokio, ministra przemysłu i handlu mjr. Henryka Floyar-Rajchmana. Mimo że po śmierci Piłsudskiego w 1935 r. obaj znaleźli się w opozycji do sprawujących rządy kolegów, Koc – wiedząc o ich „energii, odwadze i umiejętności pobierania decyzji w trudnych warunkach i niecofaniu się przed napotykanymi przeszkodami” – bez wahania zaproponował im kierowanie dalszą ewakuacją złota.
Koc miał na myśli przede wszystkim Matuszewskiego, ale ten zwrócił mu uwagę, że dla dobra sprawy lepiej będzie oddać formalne kierownictwo transportu niższemu rangą Rajchmanowi. Jak się wydaje, nie chodziło jedynie o mundur, który – mimo braku wojskowego przydziału – miał na sobie Rajchman. Matuszewski, choć był piłsudczykiem, dla wielu sukcesorów marszałka spod znaku Śmigłego-Rydza, Becka czy Mościckiego był po prostu niestrawny. Nie zgadzał się zarówno z etatystycznym kursem wicepremiera Kwiatkowskiego, jak i z całym systemem rządów po 1935 r. Podpadł już Piłsudskiemu, kiedy jako szef resortu skarbu opowiadał się za radykalnymi cięciami wydatków i hołdował ideom liberalnym w gospodarce. W 1931 r. Piłsudski kazał wyrzucić go z rządu. Później Matuszewski zawarł podobno „tajny pakt” z Walerym Sławkiem, który po objęciu prezydentury miał go zamianować premierem. Obaj pułkownicy snuli plany pozbawienia Becka funkcji szefa polityki zagranicznej i zastąpienia go ambasadorem RP w Berlinie Józefem Lipskim, że ministrem skarbu zostanie Leon Barański, że dogadają się z endecją… U schyłku II RP Matuszewski nawiązał bliską znajomość z wileńskimi konserwatystami – Stanisławem Catem Mackiewiczem i Władysławem Studnickim. Studiował myśl geopolityczną i, podobnie jak oni, uważał, że obowiązkiem władz jest przede wszystkim uniknąć wojny z Niemcami. Był proroczym pesymistą, którego obóz rządzący nie chciał słuchać i marginalizował. We wrześniu 1939 r. Matuszewski zwierzył się Michałowi Sokolnickiemu: „nie mieliśmy samolotów, nie mieliśmy czołgów, nie dosyć armat. Kwiatkowski przeznaczył miliardy na inwestycje a nie dawał powiększać budżetu wojskowego. COP był nonsensem, pytałem: czy będziecie COP-em strzelać?”. Kiedy indziej powiedział: „Wszyscy mnie uważali za czarnowidza, za pesymistę, gdym prorokował, że będziemy rozbici po trzech miesiącach, a tymczasem nasza wojna trwała trzy tygodnie, a właściwie była przegrana już po trzech dniach”.
POD OKIEM RAJCHMANA
Zaprzyjaźnieni ze sobą oficerowie „bez przydziału” szybko podzielili się zadaniami. Ustalili też, że mjr Rajchman kieruje „złotą kolumną” na odcinku Łuck – Śniatyń, zaś płk Matuszewski ze Śniatynia aż do Francji. W obawie przed bombardowaniami, przerwaniem ciągów komunikacyjnych z Rumunią, dywersją i agenturą przystąpili od razu do reorganizacji kolumny transportowej. Zmniejszyli liczbę pojazdów, większość samochodów benzynowych wymienili na dieslowskie autobusy, pozbyli się zbędnego balastu (bagaży), dokonali selekcji personelu, zmniejszając go do ok. 30 osób, sformowali eskortę policyjną, a później ściągnęli cysternę kolejową z paliwem z Równego. Mieli rezerwy paliwa na 350 km podróży! W nocy z 9 na 10 września kolumna transportowa ruszyła w stronę Dubna. Według niektórych relacji jednym z autobusów miała kierować żona Matuszewskiego – Halina Konopacka, która była pierwszą polską złotą medalistką olimpijską w rzucie dyskiem (Amsterdam, 1928 r.). Podczas postojów Rajchman kilkakrotnie zwoływał naczelników wydziałów drogowych i policjantów z okolicznych powiatów, by przedyskutować z nimi stan dróg i mostów. Ustalono marszrutę: Brody – Tarnopol – Tłuste – Horedenka – Śniatyń. W międzyczasie Matuszewski krążył między kolumną a Tarnopolem i Krzemieńcem, gdzie próbował nawiązać łączność telefoniczną z przedstawicielami władz centralnych i samorządowych, Ambasadą RP w Bukareszcie, a podczas osobistych spotkań uzgadniał szczegóły dalszej podróży, w tym pomocy ze strony Anglików i Francuzów (m.in. z wiceministrem spraw zagranicznych Janem Szembekiem). 12 września kolumna dowodzona przez Rajchmana dotarła do Śniatynia. Następnego dnia wieczorem, mimo nękających nalotów Luftwaffe, dołączył do niej tzw. transport brzeski, siedlecki i zamojski, z którego wcześniej Naczelne Dowództwo WP na potrzeby wojska wyłączyło 70 skrzyń złota (o wartości ok. 23 mln zł). W ten sposób całość ewakuowanego skarbu, zgodnie z planem, została skoncentrowana w jednym miejscu w pobliżu granicy polsko-rumuńskiej. Późnym wieczorem 13 września na stacji kolejowej w Śniatyniu przeładowano około 75 ton złota do wagonów kolejowych, które zamknięto na kłódkę, zaplombowano i przydzielono im ochronę. O godz. 23:40 Rajchman przekazał kierownictwo transportu Matuszewskiemu, któremu pomagał główny skarbnik Banku Polskiego Stanisław Orczykowski. Razem z nimi w podróży brało udział jeszcze 16 pracowników banku, a także dziewięć dodatkowych osób (m.in. żona pułkownika Halina Konopacka oraz majorowa Zofia Rajchmanowa). Pociąg z polskim złotem wyruszył ze Śniatynia do rumuńskiego portu w Konstancy nad Morzem Czarnym. Wkrótce później Niemcy zbombardowali stację kolejową w Śniatyniu.
OCALIĆ FUNDUSZ OBRONY NARODOWEJ!
Ale misja mjr. Henryka Floyar-Rajchmana nie zakończyła się w Śniatyniu. W Tarnopolu otrzymał rozkaz odszukania i przejęcia kontroli nad transportem złota, srebra i innych kosztowności (m.in. rękopisów, szabel i drogocennych eksponatów z tzw. Muzeum Belwederskiego) Funduszu Obrony Narodowej, który był w drodze z Tarnopola do Horodenki. 16 września 1939 r. Rajchman wyjechał do Horodenki z zadaniem wyekspediowania skarbów FON za granicę. Odnalazł złożoną z trzech ciężarówek kolumnę FON i cudem nie wpadł w ręce Sowietów. „Na krótko przed zajęciem Horodenki przez bolszewików – wspominał Rajchman – transport ten wraz z jednym eszelonem walorów Banku Polskiego, wyprowadziłem i skierowałem do Kut, gdzie przyłączył się do końcowej fazy ewakuacji w nocy z 17 na 18 września. Transport FON-u przybył do Czerniowiec i łącznie z transportem Banku Polskiego znalazł się na dziedzińcu koszar żandarmerii”. Walczył później o zgodę Rumunów na przewóz FON-u do Ambasady RP w Bukareszcie. Pomagał mu w tym spotkany w Czerniowcach płk Wacław Jędrzejewicz. Po kilku dniach perypetii walory FON-u przewieziono wreszcie do ambasady. Ze zbiorów wydzielono 2,5 tony srebra i ukryto w piwnicach ambasady, natomiast złoto i pieniądze postanowiono niezwłocznie przekazać do dyspozycji prezydenta Władysława Raczkiewicza w Paryżu. Po kilku tygodniach „pod pozorem, że są to przedmioty kultu i przedmioty artystyczne” Rumuni zezwolili na przewóz FON-u drogą morską do portu w Marsylii. Tak też się stało. Już pod koniec października 1939 r. Rajchman z Jędrzejewiczem mogli z satysfakcją zameldować ministrowi skarbu: „FON został ocalony przed dostaniem się w ręce bolszewików, uchroniony przed sekwestrem rumuńskim, uporządkowany, sprotokółowany”.
MISJA MATUSZEWSKIEGO
15 września płk Ignacy Matuszewski i jego ekipa bez przeszkód dotarli z transportem złota do Konstancy. W porcie przy molo oczekiwał już na załadunek zarekwirowany przez Brytyjczyków na potrzeby Polaków statek „Eocene”. Anglicy podporządkowali Matuszewskiemu kapitana statku. Zaczęły się jednak pierwsze kłopoty. Niemcy zaczęli wywierać presję na Rumunów w sprawie polskiego złota i straszyli ostrzałem statku. Później, w obawie przed zatopieniem statku, z pokładu uciekło sześciu członków załogi, co opóźniło wypłynięcie z portu. Z kolei Matuszewski otrzymał rozkaz z ambasady polskiej w Bukareszcie, by po dopłynięciu do Turcji przekazać cały ładunek konsulowi RP w Konstantynopolu. Pułkownik nie podporządkował się tej decyzji, obawiając się zarówno stanowiska Turcji naciskanej przez Niemców, jak i Anglików, którzy mogliby potraktować tę sytuację za formalne zwolnienie ich z dalszego obowiązku pomocy. Matuszewski uznał nalot Luftwaffe za mało prawdopodobny. Nakazał kapitanowi natychmiast wypłynąć z portu i bez świateł oraz sygnałów radiowych kierować się na Stambuł. W Turcji piętrzyły się kolejne kłopoty. Matuszewski nie mógł długo zejść na ląd, władze tureckie ograniczyły możliwość postoju „Eocene” do 24 godzin i zaoferowały „pomoc”, polegającą na przechowaniu polskiego złota w Banku Ottomańskim, zaś Brytyjczycy oznajmili, że ich statki nie mogą wypływać na Morze Śródziemne bez eskorty wojennej. Na dodatek wszystkiego 17 września Matuszewski dowiedział się o napaści sowieckiej na Polskę i wyjeździe tureckiego ministra spraw zagranicznych do Moskwy. Matuszewski dwoił się i troił, aby uratować skarb. Wpadł na pomysł, żeby ambasador polski w Ankarze Michał Sokolnicki przejął odpowiedzialność za całość transportu na terenie Turcji. Miał też podjąć starania dyplomatyczne w Ankarze umożliwiające przerzut złota drogą lądową z Turcji przez Syrię do Libanu, a stamtąd do Francji za niezbyt wygórowaną opłatą. Już 19 września Sokolnicki zrealizował ten plan niemal w stu procentach. Pojawiła się tylko jedna przeszkoda – Turcy zażądali od Polaków natychmiastowej wypłaty 30 tys. dolarów amerykańskich za transport koleją. Takim funduszem nie dysponowała ambasada, a Matuszewski odmówił spieniężenia części skarbu. Pieniądze wyłożył od razu Amerykanin Archibald Walker, który reprezentował w Turcji firmę Vacuum Oil Company (późniejszy Mobil). Nasi sojusznicy z Paryża i Londynu, którzy tak jak Polska byli już wówczas w stanie wojny z Niemcami, dali gwarancję bezpiecznego transportu do Francji. Złożony z 12 wagonów pociąg (w tym dwa sypialne i restauracyjny) dotarł 23 września do libańskiego miasta Rayak. Tu przeładowano złoto na dwa składy kolei wąskotorowej i jeszcze tego samego dnia dotarły one do Bejrutu. Dzięki uporowi płk. Matuszewskiego złoto podzielono na części i na pokładzie trzech okrętów francuskiej marynarki wojennej – krążownika „Emil Bertin” i kontrtorpedowców „Vauban” i „Epervier” – w odstępie czasu bezpiecznie dotarło wreszcie do portu w Tulonie. Operacja przerzutu złota do Francji zakończyła się 5 października 1939 r.
KARA ZA SUKCES
Jesienią 1939 r. bohaterscy organizatorzy ewakuacji polskiego złota znaleźli się na Zachodzie. W ostatnich dniach września płk Adam Koc został ministrem skarbu w gabinecie gen. Władysława Sikorskiego. Chcąc przypodobać się Sikorskiemu pozował na krytyka „sanacji” i atakował swoich niedawnych przyjaciół sugerując nadużycia finansowe przy wywozie złota z kraju. Mimo tego już w grudniu stracił stanowisko ministra. Z kolei płk Ignacy Matuszewski po przyjeździe do Paryża, zamiast zasłużonych podziękowań i uznania, został oskarżony o nadużycia finansowe w trakcie transportowania złota. Otoczenie premiera zarzucało mu „przewiezienie na koszt Banku wielu osób postronnych”, „zbyt hojne wydawanie pieniędzy”, zakup z kasy państwowej proszków od bólu głowy (rachunek z apteki przez pomyłkę dołączono do rozliczenia), nazbyt wysoki koszt lemoniady, którą wypili tragarze niosący polskie złoto czy też „bezprawną wymianę złotych polskich na walutę”. Matuszewski był tym wszystkim wstrząśnięty, tym bardziej że już wkrótce okazało się, iż z chwilą kapitulacji Francji jego oskarżyciele nie zdołali ewakuować polskiego złota na Wyspy Brytyjskie! Mjr Henryk Floyar-Rajchman już w marcu 1940 r. dotarł do Londynu. Wprawdzie za uratowanie FON-u dziękował mu minister obrony narodowej, gen. Marian Kukiel, ale i jego dosięgła wkrótce „sprawiedliwość” nowej ekipy rządowej, która postawiła go przed komisją badającą odpowiedzialność za klęskę wrześniową 1939 r. Późniejsze losy rzuciły obu przyjaciół za ocean. Współtworzyli Instytut Piłsudskiego w Nowym Jorku i Komitet Narodowy Amerykanów Polskiego Pochodzenia, który wkrótce stał się największą organizację polonijną w Stanach Zjednoczonych. Po latach wyjątkowej wręcz aktywności publicznej, represji ze strony Sikorskiego i Mikołajczyka, inwigilacji FBI i wymierzonych w niego tajnych operacji wywiadu sowieckiego płk Matuszewski zmarł nagle na atak serca 3 sierpnia 1946 r. Jego ciało spoczęło na cmentarzu Calvary w Nowym Jorku. 23 marca 1951 r. odszedł mjr Floyar-Rajchman. Zgodnie ze swoją ostatnią wolą spoczął w jednym grobie z Matuszewskim. Pamięć o nich przykryła niewielka płyta nagrobna. Po 1989 r. nie upomniała się o nich wolna Polska. Ich grobu nie odwiedza żaden konsul czy ambasador RP. Nie mają w Polsce ulic swojego imienia, pamiątkowych tablic ani pomników. Nikt nie pomyślał choćby o opracowaniu gry planszowej poświęconej ewakuacji złota w 1939 r. Podejmowane przed laty próby przewiezienia szczątków obu wybitnych Polaków spotkały się z niezrozumieniem. Pewien minister obrony narodowej zapytał mnie kiedyś: „A kim był ten Matuszewski?”. Zapomniani przez rodaków Matuszewski z Rajchmanem, w ciszy nowojorskiego skwaru – jak pisał Wacław Zbyszewski – „śnią dalej swój sen o Polsce wielkiej, potężnej, wolnej, szczęśliwej i rządnej, o Polsce, która by przyniosła pokój i prawo i sprawiedliwość nie tylko swym ziemiom, ale i bezkresnym obszarom całej Europy Wschodniej”.
Sławomir Cenckiewicz / źródło: wzzw.wordpress.com
(975)