Wszystkie kwestie wykonawcze ludobójczej decyzji Biura Politycznego partii bolszewickiej z 5 marca 1940 r. złożono na tzw. Centralną Trójkę. Miała ona zająć się stroną organizacyjną mordu, zadbać o to, by mimo jego kolosalnej skali, szacowanej w notatce Berii na 25 tysięcy osób, dokonany został w sposób tajny – zarówno przed zagranicą, jak i własnym społeczeństwem.
Zorganizowano specjalne grupy siepaczy, kwalifikowanych katów, którzy w pomieszczeniach terenowych siedzib NKWD oraz w innych wydzielonych miejscach mieli mordować polskich jeńców i więźniów. Skompletowanie takich grup nie było trudne. Podobne masowe akcje eksterminacyjne, idące w dziesiątki tysięcy istnień ludzkich, NKWD wykonywało już rutynowo – po doświadczeniach w tym względzie z drugiej połowy lat 30. Jednym z największych tego typu skrytych masowych mordów, którego ofiary liczy się na ca 140 tysięcy, była przeprowadzona w latach 1937–1938 tzw. operacja polska, której ofiarą padli Polacy obywatele Związku Sowieckiego.
W centrali NKWD na Łubiance istniała nawet specjalna komórka – Wydział Komendantury Zarządu Administracyjno-Gospodarczego (AChU – Administratiwno-choziajstwiennoje uprawlenije), pod którą to nazwą ujęto formalnie w strukturze resortu grupę zawodowych morderców, specjalistów akcji masowych. Na jej czele stał major bezpieczeństwa państwowego Wasilij Błochin, z wykształcenia… architekt.
Grupy specjalistów od masowych mordów przysłane do terenowych zarządów (uprawlenija) NKWD w Charkowie, Smoleńsku i Kalininie (Twerze) nie mogły być na tyle liczne, by samodzielnie uporać się z pilnym zadaniem. Z uwagi na ogromną liczbę przeznaczonych do wymordowania osób, wspomagali ich pracownicy miejscowych NKWD, nie tylko tzw. operatywnicy, ale też kierowcy, biuraliści itp. Wszyscy oni po zakończeniu „akcji” zostali „za skuteczne wypełnienie zadań specjalnych” sowicie wynagrodzeni. Odpowiedni rozkaz Berii w tej sprawie wymienia 125 osób wyróżnionych dodatkowym uposażeniem miesięcznym bądź kwotą 800 rubli.
Wzmiankowane w uchwale Biura Politycznego „rozpatrywanie spraw” przez Centralną Trójkę zapewne ograniczało się do podzielenia dostarczonych jej do Moskwy teczek personalnych jeńców i więźniów na partie po około stu i sporządzenie odpowiednich imiennych spisów transportowych – „list śmierci”. Decyzję o kolejności wywózek poszczególnych osób z obozów i więzień zbiorczych do miejsc przeznaczenia podejmowano bez żadnego, możliwego do zidentyfikowania klucza.
Pierwsze siedem list transportów śmierci, zawierających nazwiska jeńców z obozu kozielskiego, podpisanych zostało i wysłanych do komendantury obozu 2 kwietnia. Następnego dnia, 3 kwietnia, podpisanych zostało siedem list śmierci jeńców z obozu starobielskiego i cztery jeńców z Ostaszkowa; 4 kwietnia – trzy listy śmierci jeńców ze Starobielska i sześć jeńców z Kozielska. I tak aż do końca, aż do wyczerpania „kontyngentów obozowych” i zgromadzonych w więzieniach zbiorczych więźniów.
Centralna Trójka szczególnie napracowała się 9 kwietnia, kiedy to podpisano do wykonania aż trzynaście list śmierci: sześć dla obozu kozielskiego, trzy – starobielskiego i cztery – ostaszkowskiego, w sumie przesądzając zagładę trzynastu tysięcy istnień ludzkich. Jeśli zastanowić się nad formułą „rozpatrzenia” ich spraw, wynika, iż w wypadku jednego jeńca zaznajomienie się z dokumentacją i podjęcie decyzji zajmowało Trójce – zakładając 8-godzinny czas jej pracy, bez żadnych przerw – mniej niż dwadzieścia sekund.
Odczytywaniu list w obozach i kompletowaniu transportów towarzyszyły nastroje niemal euforii jeńców do nich zakwalifikowanych i ogromnego zawodu tych, których pominięto. Panowało powszechnie przekonanie, że wreszcie kończy się niewola, iż wyjazd ma związek z przeprowadzoną w marcu wspomnianą wyżej ankietą, zawierającą pytanie: gdzie dany jeniec zamierza udać się po zwolnieniu z obozu. Pewność ocalenia i wyjścia na wolność ugruntował fakt przeprowadzenia na przełomie marca i kwietnia ponownych szczepień jeńców przeciwko tyfusowi brzusznemu i cholerze. Akcję tę, w kontekście następnych wydarzeń, należy zapewne złożyć na bezwładność aparatu biurokratycznego NKWD; realizację decyzji podjętej zapewne znacznie wcześniej i w porę nieodwołanej, lub odwołanej zbyt późno.
Cudem ocalały ze Starobielska podchorąży Zdzisław Peszkowski, późniejszy kapelan Rodzin Katyńskich, tak opisuje wyjazd transportu z obozu:
„Kazano nam stanąć na zbiórkę z rzeczami: »Sobirajties’ s wieszcziami«. Zrobili nam porządną rewizję, przy której zabierano wszystkie ostre narzędzia, takie jak noże, nożyczki, żyletki. Sprawdzono nasze fotografie i wyprowadzono dwójkami za bramę obozu. Załadowano nas do wagonów więziennych, które już na nas czekały. Wpakowano wszystkich do środka, po ośmiu do jednego przedziału. Pozamykano na specjalne rygle zakratowane drzwi, które wychodziły na korytarz. Na korytarzu pilnowali żołnierze z NKWD. Byliśmy zupełnie jak w klatce dla dzikich zwierząt. Tak jak pamiętam, było w przedziałach coś w rodzaju prycz. Okna były zamalowane i zakratowane”.
Stanisław Swianiewicz swój wyjazd transportem śmierci z Kozielska zapamiętał następująco:
„Gdy mnie już oficjalnie wezwano do transportu, stawiłem się na wskazane miejsce. Przekazanie nowej eskorcie odbywało się w sposób poniekąd uroczysty. Przekazywano nie tylko osobę, lecz również jej teczkę personalną. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, były brutalne twarze naszej eskorty […] Przeprowadzono w sposób dość brutalny, lecz sprawny bardzo ścisłą rewizję osobistą, odbierając wszystkie ostre przedmioty i potem pod o wiele bardziej wzmocnionym konwojem niż ten, do którego byliśmy przyzwyczajeni, odprowadzono do ciężarówek, które czekały za bramą obozu. Przywieziono nas na bocznicę, gdzie czekało już sześć przygotowanych wagonów […] nie miały one okien w poszczególnych przedziałach, lecz jedynie czasem malutki otwór pod samym sufitem; drzwi do przedziałów były zamykane tylko od zewnątrz i miały charakter żelaznej kraty. Okna były jedynie od strony korytarza, w którym dyżurowali strażnicy”.
Obaj ocaleli. Ostatni transport z Kozielska (12 maja), w składzie którego znalazł się Peszkowski, podążył nie do Smoleńska, lecz w kierunku Moskwy – zapewne przekierowany już w trakcie drogi, pod wpływem jakiejś trudnej do wyjaśnienia generalnej zmiany polityki wobec Polaków. Swianiewicz prawdopodobnie ocalał z uwagi na swą wiedzę, renomę wybitnego znawcy gospodarki państw totalitarnych, szczególnie Niemiec, którą w ostatniej chwili ktoś uznał za istotną.
3 kwietnia do komendantów trzech obozów specjalnych dotarły z moskiewskiej centrali pierwsze, przekazane telegraficznie listy śmierci. Kolejne napływały niemal co dzień, aż do zakończenia „akcji”. Na ich podstawie jeńców i więźniów dzielono na partie po około stu osób, które w okresie od 4 kwietnia do 15 maja przewożono pod konwojem wojsk NKWD do miejsc zagłady. Znane są listy transportów śmierci z Kozielska i Ostaszkowa oraz stanowiący podstawę ich sporządzania ogólny wykaz wymordowanych jeńców obozu starobielskiego. Dysponujemy też podobnym wykazem 3435 nazwisk więźniów z więzień tzw. Zachodniej Ukrainy, wymordowanych w ramach tej samej „akcji”. Podobnej listy z Białorusi nadal jakoby nie odnaleziono.
W wypadku więzień procedura była podobna, ale dla części skazanych na zagładę więźniów dochodził jeszcze jeden szczebel – więzienie zbiorcze. Zarówno na terenie tzw. Zachodniej Białorusi, jak i tzw. Zachodniej Ukrainy przeznaczeni do wymordowania więźniowie byli rozproszeni po wielu miejscach karnego odosobnienia. Koncentrowano ich w dwóch–trzech więzieniach każdej z republik, na pewno w Mińsku i Kijowie, by stamtąd dopiero wyprawić w ostatnią drogę pod nadzorem konwoju. Jak wynika z zachowanych dokumentów Wojsk Konwojowych NKWD, listy tych transportów, wraz z listami transportów z obozów specjalnych, tworzyły jeden „grafik operacji”, miały wspólną, ciągłą numerację.
Jeńców ze Starobielska mordowano w terenowym zarządzie NKWD w Charkowie, a grzebano w masowych grobach w lesie koło miasta. Oficerów przybywających transportami z dworca charkowskiego przewożono specjalnymi samochodami (woronki) do tzw. więzienia wewnętrznego NKWD. Tam sprawdzano ich tożsamość, odznaczano na liście transportu (liście śmierci), krępowano ręce na plecach i wprowadzano do specjalnego pomieszczenia piwnicznego, gdzie oczekiwali już na nich kaci. Pozbawiano ich życia strzałem oddanym w tył głowy, poniżej potylicy – zgodnie z zaleceniem resortowych ekspertów. Taki bowiem strzał był najbardziej praktyczny; kula przechodząc przez kręgosłup i wychodząc ustami powodowała skurcz mięśni, hamujący niemal całkowicie krwawienie. Nie było więc potrzeby uprzątania za każdym razem skutków egzekucji, które kolejny wprowadzany jeniec mógł zauważyć i zacząć stawiać opór, a przez to zmniejszać efektywność pracy, wydłużać jej czas.
Czasu zaś nie było zbyt dużo, bowiem cały transport należało zlikwidować jak najszybciej. Mordem dowodzili przysłani z Moskwy „eksperci” z Wydziału Komendantury oraz komendant więzienia wewnętrznego Timofiej Kuprij, szef lokalnego NKWD Piotr Safonow oraz jego zastępca P. Tichonow. W odróżnieniu od Katynia i Tweru, w Charkowie „rozstrzeliwano z broni sowieckiej, z rewolwerów marki nagan” (zeznanie Mitrofana Syromiatnikowa). Zwłoki zamordowanych, z głowami obwiązanymi ich własnymi płaszczami, ładowano na samochody i wywożono do podmiejskiej strefy leśno-parkowej, koło wsi Piatichatki. Czas przejazdu trwał zaledwie 15 minut. Tam na odgrodzonym, strzeżonym terenie czekały zawczasu przygotowane doły, znacznie mniejsze niż zwyczajowe w okresie tzw. operacji polskiej z lat 1937–1938 masowe wykopy. Wszystko to odbywało się nocą.
Jeńców z obozu kozielskiego mordowano zasadniczo na terenie ośrodka wypoczynkowego NKWD w Lesie Katyńskim koło Smoleńska (stacja kolejowa Gniezdowo), bezpośrednio nad dołami śmierci lub w znajdującym się nieopodal podpiwniczonym budynku. Jedynie część z nich, zapewne niewielką, wymordowano w więzieniu wewnętrznym zarządu terenowego NKWD w Smoleńsku. Ta procedura, różna niż przyjęta w Charkowie czy Ostaszkowie, spowodowała, iż tylko w wypadku śmierci jeńców z Kozielska dysponujemy relacjami osób postronnych, pracowników kolei i mieszkańców okolicznych wsi. Relacje te zebrała od miejscowej ludności w 1943 r. niemiecka komisja śledcza. Zostały one następnie opublikowane w wydanym przez niemieckie biuro informacyjne tomie dokumentów Amtliches Material zum Massenmord von Katyn (Berlin 1943); ich częściowego przedruku dokonano w Zbrodni katyńskiej w dokumentach (Londyn 1948 i kilkanaście kolejnych wydań). Wynikające z tych zeznań okoliczności zbrodni, jej epizody, wcześniej trudne do weryfikacji, znalazły zasadniczo potwierdzenie w postsowieckich materiałach archiwalnych, odtajnionych na początku lat 90.
Wycofany w ostatniej chwili z transportu kozielskiego prof. Stanisław Swianiewicz tak wspomina moment przybycia eszelonu do Gniezdowa:
„Z zewnątrz zaczęły dochodzić odgłosy poruszania się większej ilości ludzi, warkot motoru, urywane słowa komendy […] Pod sufitem ujrzałem otwór, przez który można było zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz […] Przed nami był plac gęsto obstawiony kordonem wojsk NKWD z bagnetem na broni. Była to nowość w stosunku do naszego dotychczasowego doświadczenia [..] Z drogi wyjechał na plac pasażerski autobus […] Okna były zasmarowane wapnem […] podjechał tyłem do sąsiedniego wagonu, tak że jeńcy mogli wychodzić bezpośrednio ze stopni wagonu, nie stąpając na ziemię […] Po pół godziny autobus wracał, aby zabrać następną partię”.
Wstrząsający zapis ostatnich dwóch godzin życia jeńca wywiezionego transportem śmierci z Kozielska zawiera kalendarzyk znaleziony przy ekshumowanych zwłokach majora Adama Solskiego. Są w nim zapiski poczynione wczesnym rankiem
9 kwietnia w Gniezdowie i w drodze niemal na skraj dołów śmierci:
„9.04. Paręnaście minut przed piątą rano – pobudka w więziennych wagonach i przygotowanie do wychodzenia. Gdzieś mamy jechać samoch[odem]. I co dalej? 9.04. Piąta rano. Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne!). Przywieziono [nas] gdzieś do lasu: coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano [mi] zegarek, na którym była godzina 6.30 (8.30). Pytano mnie o obrączkę, którą… Zabrano ruble, pas główny, scyzoryk…”.
Dalej był już tylko strzał w tył głowy i zbiorowy dół śmierci.
Najdokładniejszą wiedzą dysponujemy o zagładzie jeńców z obozu specjalnego w Ostaszkowie. Mordowano ich w Twerze (podówczas Kalininie), a grzebano w pobliskiej wsi Miednoje.
Jak zeznał przed śmiercią, ślepy już wówczas, ale sprawny umysłowo były szef twerskiego zarządu NKWD Dmitrij Tokariew, operacja przebiegała w sposób następujący.
Po przewiezieniu jeńców z dworca kolejowego więźniarkami (awtozaki) zamykano ich w zatłoczonych celach więzienia wewnętrznego, czyli w przystosowanych do tego celu piwnicach zarządu NKWD. Przedtem opróżniono je z aresztowanych, przenosząc ich do więzienia miejskiego. Z cel pojedynczo, zgodnie z numerem na liście śmierci, wyprowadzano kolejne osoby do tzw. czerwonej świetlicy (agitpunkt, kącik leninowski). Tam sprawdzano personalia, zakuwano w kajdanki i odprowadzano do pobliskiego, starannie wygłuszonego pomieszczenia, w którym byli mordowani. Regulaminowo dokonywano tego strzałem w tył głowy. Często osobiście strzelał sam dowodzący operacją Błochin, starannie do tej pracy przygotowany: „w brązowej skórzanej czapce, długim skórzanym brązowym fartuchu, skórzanych brązowych rękawicach z mankietami powyżej łokci”.
Pierwszej nocy rozstrzelano 300 osób, kończąc już po brzasku. Dlatego kolejne nocne mordowanie ograniczono do maksimum 250 osób – tak, aby przed świtem ostatni samochód ze zwłokami opuścił miasto. Zwłoki wożono pięcioma bądź sześcioma odkrytymi ciężarówkami, ładując na każdą po około 25 zamordowanych i przykrywając płachtą brezentu. Wymagało to wykonania co noc dziesięciu kursów. Po przewiezieniu zwłok do wsi Miednoje, oddalonej o około 15 km na północny zachód od Tweru, zrzucano je do wykopanych koparką ogromnych dołów. Każdy z dołów miał co najmniej 3 metry głębokości i mieścił około 250 zwłok, a więc efekt pracy katów w ciągu jednej nocy.
Jak dotąd nie udało się ustalić, gdzie mordowano i gdzie pochowano wspomnianych wcześniej 7305 więźniów, obywateli polskich. Na podstawie prac archeologicznych i ekshumacyjnych przeprowadzonych w latach 2005–2011 z dużą dozą prawdopodobieństwa uznać można, iż wymordowanych na tzw. Zachodniej Ukrainie więźniów obywateli polskich grzebano w podkijowskiej wsi Bykownia, największym – obok Babiego Jaru – miejscu kaźni na sowieckiej Ukrainie. Zapewne też we Włodzimierzu Wołyńskim, co sugerują odnajdywane tam resztki polskich mundurów i mobilia wojskowe (orzełki, guziki). Polacy z więzień tzw. Zachodniej Białorusi prawdopodobnie spoczywają w Kuropatach, w pobliżu Mińska, od połowy lat 30. rutynowym miejscu pochówku ofiar dokonywanych przez NKWD masowych mordów.
W sumie transportami śmierci wywieziono i zamordowano w pomieszczeniach obwodowych Zarządów NKWD (Charków, Smoleńsk, Twer), bądź na kontrolowanym przez nie terenie (Las Katyński) 4609 jeńców z obozu kozielskiego, 3896 jeńców z obozu starobielskiego i 6287 jeńców z obozu ostaszkowskiego. Było to ponad 97 proc. osób przetrzymywanych w trzech obozach specjalnych.
Natomiast 395 polskich jeńców wojennych z trzech obozów specjalnych wyłączonych zostało (na przełomie marca i kwietnia 1940 r.) z operacji „rozładowania” i ujętych w tzw. ewidencję kontrolną obozów. W rezultacie ich akta nie trafiły na rozpatrzenie Centralnej Trójki, oni zaś uniknęli zagłady. Wysłani zostali do obozu zbiorczego w Griazowcu, skąd w połowie czerwca 1940 r. przewieziono ich do obozu juchnowskiego (Pawliszczew Bor) NKWD.
Kryteria wyodrębnienia tej grupy nie są do końca jasne.
Znaleźli się w niej jeńcy reklamowani przez Ambasadę Trzeciej Rzeszy w Moskwie (47 osób) lub Misję Litewską (19 osób). Na listy śmierci nie trafiło też 91 osób wyreklamowanych na osobiste polecenie wicekomisarza Wsiewołoda Mierkułowa. Kolejne 47 osób nie znalazło się na nich na skutek interwencji 5. Wydziału Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego NKWD ZSRR, któremu podlegały sprawy „rozpoznania zagranicznego” (wywiad). Wydział ten wyreklamował też jeńców, którzy przy sporządzaniu ankiet w obozach zadeklarowali narodowość niemiecką oraz jeńców o stwierdzonych szerokich kontaktach międzynarodowych (24 osoby). Dopełniające całości 167 osób w dokumencie wewnętrznym NKWD, zawierającym powyższe uzasadnienia, zostało określonych enigmatycznie jako „pozostali”.
Można domniemywać, iż w tej ostatniej grupie znaleźli się jeńcy, którzy załamali się w trakcie licznych przesłuchań i w jakiejś formie podjęli współpracę agenturalną z obozowymi oddziałami specjalnymi. Zważywszy, iż było to około 1 proc. wszystkich przetrzymywanych w trzech obozach specjalnych, należy z uznaniem odnieść się do postawy polskich jeńców wojennych jako całości.
W gronie ocalałych znalazła się grupa oficerów, skupiona wokół płk. Zygmunta Berlinga, która w przyszłości miała stać się jądrem organizacyjnym 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki.
Charakterystyczne, iż mimo bezpośredniego zaangażowania w realizację mordu katyńskiego ponad stu osób (nie licząc żołnierzy Wojsk Konwojowych) informację o nim przez dziesięciolecia udawało się ukryć. Nikt nie ośmielił się, a zapewne też – z uwagi na swój współudział bądź zaniechanie – nie chciał informować o tej strasznej tajemnicy. Znamy tylko jeden udokumentowany przypadek działań pośrednich, tworzących przesłankę do jej ujawnienia. Tłumacz i kontroler polityczny (cenzor korespondencji) obozu starobielskiego Danił Czecholski w czerwcu 1940 r. próbował listownie powiadomić część rodzin, iż ich krewnych wywieziono z obozu i dalsze pisanie do nich już nie ma sensu. Zawiadomienia te NKWD przechwyciło, a o samym Czecholskim słuch zaginął.
Dopiero w latach 90., po wszczęciu śledztwa przez sowiecką Naczelną Prokuraturę Wojskową, zaczęto szukać świadków i uczestników mordu katyńskiego. Miało to miejsce pół wieku po dokonanej zbrodni, po dziesięcioleciach skrupulatnego zacierania jej wszelkich śladów. Odnaleziono zaledwie kilka takich osób, z których tylko jedna (Dmitrij Tokariew) złożyła zeznanie sprawiające wrażenie szczerego.
Wojciech Materski, Katyń. Od kłamstwa ku prawdzie, Rytm, Warszawa.
(2089)