Sztyletnicy byli formacją ściśle zakonspirowaną, swoistą „konspiracją do kwadratu”. Formalnie rzecz biorąc sztyletnicy wchodzili w skład żandarmerii, będącej częścią polskiej policji narodowej (o bardzo skomplikowanej strukturze), jako V Oddział Żandarmerii. Działając w najwyższej tajemnicy, nie pozostawiali po sobie niemal żadnych źródeł.
na obrazie: Zamach na generała Fiodora Berga
Rozkazy w formacji tej przekazywano wyłącznie ustnie, nie tworzono żadnej dokumentacji. Próżno zatem szukać informacji o sztyletnikach w archiwach i wydawnictwach źródłowych. Historycy do dziś nie znają – i zapewne już nie poznają – większości nazwisk osób, zajmujących się wykonywaniem wyroków w imieniu Komitetu Centralnego Narodowego, już po wybuchu insurekcji Rządu Narodowego. Siłą rzeczy niewiele jesteśmy w stanie powiedzieć o ich dalszych losach.
Gdyby pokusić się o portret przeciętnego sztyletnika doby powstania styczniowego, zapewne ukazałby się nam młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna. Pochodziłby najczęściej z Warszawy, zajmował się rzemiosłem jako czeladnik bądź pracował w – mówiąc współczesnym językiem – usługach, jako dorożkarz, cyrulik itp. Cechowałyby go radykalne przekonania polityczne: ideologicznie wywodziłby się z obozu czerwonych. Do takiego portretu pasowaliby Ludwik Jaroszyński, Ludwik Ryll i Jan Rzońca, schwytani i straceni niedoszli skrytobójcy wielkich politycznych tuzów – wielkiego księcia Konstantego i Aleksandra Wielopolskiego.
Sztyletnicy byli formacją od „brudnej roboty”. Mieli wykonywać wyroki śmierci na przedstawicielach rosyjskich władz, carskich agentach, prowokatorach, szpiegach, zdrajcach i najrozmaitszych kolaborantach. Ich rolą było też egzekwowanie wyroków sądów podległych Rządowi Narodowemu i to przede wszystkim w sprawach, w których orzeczono karę śmierci. Ile rzeczywiście takich wyroków wykonali, trudno powiedzieć. Niektórzy przypuszczają, że mogło być ich nawet ponad tysiąc, choć trudno o weryfikację tej hipotezy. Jak już wspomniałem, sztyletnicy nie prowadzili systematycznej dokumentacji swoich działań. Dla zwiększenia strachu, jaki miał być efektem ich działań, przeprowadzali niektóre akcje w biały dzień, a nawet w obecności świadków. Działali brawurowo i pomysłowo. Bardzo rzadko dokonywali kolejnych zamachów w identyczny sposób. Ich podstawową bronią, niczym w antycznym Rzymie, były sztylety (czasem ich ostrza pokrywano trucizną), nie gardzili jednak sznurem, pistoletami, a nawet materiałami wybuchowymi.
Egzekucje dokonywane przez sztyletników wywoływały mieszane uczucia. Wielu Polaków przerażały akty terroru, popierali jednak karanie zdrajców i kolaborantów. Pomimo tego jednoznaczne wskazanie, kto rzeczywiście był carskim sługusem, bywało często trudne. Nawet postawa powszechnie nielubianego margrabiego Wielopolskiego nie była oceniana jednoznacznie. Niektóre jego posunięcia spotykały się z aprobatą, a w momencie, gdy stał się celem zamachowców, towarzyszyło mu współczucie i troska rodaków. Na prowincji działania formacji sztyletników (tam częściej nazywanych żandarmami wieszającymi) niekiedy wywoływały strach tak wielki, iż zrażały lokalną ludność do powstania styczniowego. Oczywiście, zabijanie ludzi z zimną krwią, nawet jeśli – jak wierzono – dokonywane było w słusznej sprawie, nie mogło pozostać bez wpływu na psychikę żołnierzy służących w V Oddziale Żandarmerii.
Jak pisze w książce Rok 1863 jeden z pierwszych historiografów powstania styczniowego – Walery Przyborowski, we wsi Lipie niedaleko Opoczna zdarzyła się sytuacja, gdy miejscowa ludność naprowadziła carski patrol na trop miejscowych partyzantów. W odpowiedzi grupa „żandarmów wieszających” przystąpiła do pacyfikacji wsi. Akcją dowodził Konrad Błaszczyński (ps. Bohdan Bończa), a całe przedsięwzięcie wyglądało następująco:
…otoczono nieszczęsną wieś, dostatnią i dobrze zabudowaną, spalono doszczętnie, a głównego winowajcę, żyda, krawca z Białczewa, powieszono (…) egzekucya ta przykre na oddział wywarła wrażenie, tym przykrzejsze, że teraz młodzież szlachecka drugiego szwadronu po raz pierwszy się dowiedziała, że należy do „żandarmów wieszających”…
Niewiele mamy relacji pamiętnikarskich samych sztyletników, możemy jednak domyślać się, jak wyglądała ich codzienność i jak zadanie egzekutorów wpływało na umysłowość tych młodych ludzi, dostrzegając analogię między nimi a wykonawcami wyroków dla Polski Podziemnej, służących w Armii Krajowej w latach II wojny światowej. Bojownicy AK dokonujący egzekucji stawali się albo ludźmi o zwichniętej psychice, albo tracącymi empatię i wrażliwość na ludzką krzywdę maszynkami do zabijania.
Jak szacuje badająca temat dr Zofia Strzyżewska, w Warszawie od stycznia 1863 do stycznia kolejnego roku sztyletnicy dokonali 47 zamachów, w wyniku których zginęły 24 osoby, a 23 zostały ranne. Nieco przesadzone wydaje się być stwierdzenie, że:
…żaden miejscowy zdrajca albo generał lub oficer carskiej policji, poborca podatkowy czy ktokolwiek współpracujący z zaborcą nie był pewien dnia ani godziny i drżał ze strachu w obawie, że zbliżający się akurat policjant, urzędnik, lokaj albo dostojna dama niosą mu właśnie śmierć.
Faktem jest, iż funkcjonariusze rosyjskiej administracji oraz współpracujący z nimi Polacy nie mogli – nawet w całkowicie kontrolowanej przecież przez wojsko carskie Warszawie – spać spokojnie.
SZTYLETY, PISTOLETY I BOMBY
Pierwszym spektakularnym zamachem dokonanym przez sztyletników był atak z 27 czerwca 1862 r., dokonany w Ogrodzie Saskim. Celem – namiestnik Królestwa Polskiego Aleksander Nikołajewicz von Lüders. Zamachowcem – były oficer rosyjskiej armii, Ukrainiec Andrij Potebnia. Zamach miał być odwetem za politykę terroru, jaką Lüders wprowadził w Królestwie celem spacyfikowania spisków. Potebnia oddał do Lüdersa strzał z bliskiej odległości, trafiając carskiego urzędnika w kark, po czym szybkim krokiem oddalił się z miejsca zdarzenia. Poszczęściło mu się. Nie został ujęty. Sam Lüders ciężko ranny przeżył jednak zamach, choć został odwołany ze stanowiska namiestnika i wrócił do Petersburga, gdzie został członkiem Rady Stanu – organu ustawodawczego i doradczego carów rosyjskich. Jego następca, sam wielki książę Konstanty, młodszy syn cara Mikołaja I i brat Aleksandra II, zasiadającego wówczas na tronie w Petersburgu, również stał się celem ataku sztyletnika i to tuż po przybyciu do kraju.
2 lipca 1862 r. na Dworzec Kolei Petersburskiej w Warszawie podjechał specjalny pociąg. Z salonki wyszedł wielki książę Rosji. Witały go tłumy rekrutujące się nie tylko spośród administracji rosyjskiej, ale też ludu Warszawy. Wśród witających był współpracownik Jarosława Dąbrowskiego, zwolennik rychłego powstania i wyrzucenia Rosjan z Polski – czeladnik krawiecki Ludwik Jaroszyński. Miał przy sobie broń. Gotowy był użyć jej, aby nowego namiestnika w pierwszych chwilach w Warszawie pozbawić życia. Zawahał się jednak, gdy zobaczył Konstantego idącego pod rękę ze śliczną, będącą w zaawansowanej ciąży żoną, księżną Aleksandrą. Ostatecznie podjął decyzję o odłożeniu zamachu. Dzień później wielki książę uczestniczył w przedstawieniu na deskach Teatru Wielkiego. Jaroszyńskiemu palec na spuście tym razem nie zadrżał, kula nie wyrządziła jednak namiestnikowi wielkiej szkody, trafiając w szlify munduru. Tak opisywał to wydarzenie liberalny i szeroko komentujący wydarzenia w Królestwie Polskim „Dziennik Poznański”:
21 czerwca [wg kalendarza juliańskiego, przypis autora] o wpół do dziesiątej wieczorem, kiedy JC wysokość, w. ks. Konstanty Mikołajewicz, po ukończeniu drugiego aktu przedstawienia w Teatrze Wielkim, wyszedłszy z podjazdu wsiadał do powozu celem udania się do Pałacu Belwederskiego, jeden spośród stojących przy podjeździe kilku ludzi, po cywilnemu ubrany, jak się później okazało Ludwik Jaroszyński, wystąpił naprzód i zbliżywszy się do samego powozu, wyciągnął złożone ręce, jakby dla podania prośby, a tymczasem w tejże samej chwili dał wystrzał z rewolweru do JC wysokości. (…) Schwytali go i przyaresztowali.
Konstanty przeżył i zarządzał Królestwem jeszcze przez ponad rok. To właśnie on był tym, który formalnie zatwierdził decyzję o przeprowadzeniu branki do wojska carskiego według list imiennych, realizując inicjatywę Wielopolskiego. Nie udało mu się jednak zapobiec wybuchowi insurekcji. Odwołany w jej trakcie, wrócił do Petersburga, gdzie objął stanowisko dowódcy marynarki wojennej, które piastował przez kolejne kilkanaście lat. Sam Jaroszyński dostał się w ręce policji, czekało go zatem więzienie w Cytadeli, ciężkie śledztwo na Pawiaku i proces, którego wynik od początku wydawał się być przesądzony.
7 i 15 sierpnia 1862 r. ręce zamachowców targnęły się na margrabiego Aleksandra Wielopolskiego, jednak ani Ludwikowi Ryllowi, ani Janowi Rzońcy nie udało się pozbawić życia naczelnika Rządu Cywilnego. Pierwsze z tych wydarzeń prasa zagraniczna (a taką był przecież „Dziennik Poznański”) relacjonowała następująco:
Dziś o godzinie trzy kwadranse przed trzecią do J.W. naczelnika rządu cywilnego, wysiadającego z powozu przy głównych schodach gmachu komisji rządowej przychodów i skarbu, strzelono z pistoletu. Sprawcę zamachu ujęto, J.W naczelnik rządu cywilnego raniony nie został. Sprawcą zamachu przeciw naczelnikowi był Ludwik Ryll, litograf, mający lat dziewiętnaście, w szkołach nie był, czytać i pisać umie.
Jan Rzońca zaatakował Wielopolskiego tydzień później, gdy ten w towarzystwie żony jechał wieczorem karetą ulicami Warszawy. Zamach z łatwością udaremniono, a przy Rzońcy znaleziono sztylet pokryty trucizną – strychniną. Zapewne celem takiego zabiegu było uśmiercenie margrabiego nawet w wypadku, gdyby rana mu zadana była lekka i powierzchowna. Strychnina użyta do ataku na margrabiego była silną toksyną. „Jeden gram tej masy, zadany dwumiesięcznemu szczenięciu spowodował śmierć natychmiastową” – napisał o wyniku przeprowadzonych ekspertyz historyk rosyjski i kronikarz powstania styczniowego Nikołaj Berg. „Dziennik Poznański” natomiast donosił:
Dnia wczorajszego nastąpił nowy zamach na życie JW. Naczelnika rządu cywilnego Królestwa. JW. Margrabia wyjechawszy wieczorem o zwykłej godzinie wraz z małżonką swoją, otwartym powozem w Ujazdowskie Aleje, napadnięty został ok. 7 ½ przez człowieka, który wybiegł ku powozowi, trzymając oburącz wymierzony w margrabiego duży sztylet. Zanim dobiegł do powozu, stangret na koźle siedzący uderzył złoczyńcę biczem przez głowę. Tenże zachwiany (…) ujęty został. Nazwisko mordercy jest Jan Rzońca, robotnik w tejże samej litografii, co sprawca poprzedniego zamachu – Ryll.
Jaroszyńskiego, Rylla i Rzońcę skazano na karę śmierci i stracono na stokach Cytadeli. Miało to zastraszyć mieszkańców Warszawy i służyć przestrodze, przestrzegać przyszłych zamachowców przed pójściem w ślady nieszczęśników. Wywołało jednak też skutek odwrotny od zamierzonego. Jak słusznie zauważa Zofia Strzyżewska:
Jakieś współczucie w stosunku do nich było. Tak jak w Czeczenii teraz. Kiedy Rosjanie zabijają Czeczenów, to pokazują potem w telewizji, szczycą się tym. To głupota, bo każdy Czeczen, dziecko czy dorosły, patrząc na to, hoduje w sobie nienawiść do Rosjan. Bo skazany to przecież czyjś brat lub wujek. Tak samo było z publicznym wieszaniem Polaków.
Po Warszawie krążył nawet wierszyk:
Jeszcze Polska nie zmarniała
Kiedy w jednym dniu wydała
Tak obfity plon.
Trzech młodzieńców – dzieci gminu
Wybujałych kwieciem czynu,
Gotowych na skon.
Ich kolebką była chata,
Niemym świadkiem kazamata
Ich ostatnich chwil.
A na krwawej tarczy słońca
Trzy imiona błyszczą: Rzońca,
Jaroszyński, Ryll.
I rzeczywiście, cień trzech powieszonych nie przesłonił innym bojownikom kolejnych celów, jakimi były osoby publiczne współpracujące z carską administracją.
8 listopada 1862 r. zginął namiestnik kancelarii tajnej policji Paweł Felkner, zajmujący się inwigilacją spiskowców. Zaatakowany w bramie własnego domu przy ul. Twardej został śmiertelnie ugodzony sztyletem. Całą akcją dowodził 22-letni wówczas konspirator Władysław Kotkowski. Felknerowi zabrano dokumenty, a Kotkowski postanowił uzyskać jeszcze jeden, makabryczny i zaczerpnięty jakby żywcem ze średniowiecza dowód, że egzekucję wykonano. Własnoręcznie odciął ucho carskiego policjanta i zabrał to trofeum z miejsca zbrodni. Ujęto go wiele miesięcy później, skazując na dożywotnią katorgę, jednak młody bojownik nie pogodził się z losem. Należał później do kadry kierowniczej powstania zabajkalskiego, za udział w którym został skazany na śmierć i rozstrzelany w Irkucku. Udział w zabójstwie Felknera wyszedł na jaw w trakcie śledztwa komisji badającej wypadki zabajkalskie i stanowił dodatkową okoliczność obciążającą Kotkowskiego, która najprawdopodobniej zadecydowała o posłaniu go przed pluton egzekucyjny.
2 maja 1863 r. „karząca ręka sprawiedliwości”, przynajmniej w mniemaniu kierownictwa powstania, dosięgła Józefa Aleksandra Miniszewskiego, jednego ze współpracowników Wielopolskiego, pisarza i pamflecistę piszącego w rządowym „Dzienniku Powszechnym” zjadliwe i kąśliwe artykuły na temat manifestacji patriotycznych, konspiracji i powstania (jak chcieli jego przeciwnicy: „obrzucającego cały naród błotem zniewagi”). Miniszewskiego zasztyletowano na werandzie jego domu przy ul. Rymarskiej.
Rano dnia 2 maja zakradli się [sztyletnicy] do galeryi oszklonej, a gdy Miniszewski wychodził w szlafroku i naturalnie bez broni, wypadli z ukrycia i zadali mu trzy śmiertelne rany w szyję, serce i piersi, tak, że nie wydawszy najmniejszego okrzyku, jak piorunem rażony, runął na ziemię. Sztyletnicy najspokojniej zeszli z galeryi i napotkanemu w bramie policjantowi powiedzieli, by poszedł na górę, gdyż komuś tam zrobiło się słabo!
– tak śmierć Miniszewskiego opisywał Nikołaj Berg.
Spektakularna była śmierć Aleksandra Mirzy Tuhan-Baranowskiego, polskiego Tatara pozostającego lojalnym wobec władzy carskiej, służącym na wysokim stanowisku w rosyjskiej policji. Tuhan-Baranowski odpowiedzialny był m.in. za zarządzenie wysokich kontrybucji dla mieszkańców Warszawy w czasie trwania powstania. Mimo policyjnej ochrony, jaka została mu przydzielona, zamachowiec wdarł się do jego mieszkania i zadał śmiertelne ciosy. W wyniku zaistniałej szamotaniny raniona szablą została także Bogu ducha winna żona Mirzy.
Niekiedy akcje sztyletników nie przebiegały po myśli ich zwierzchników. Rząd Narodowy na ogół nie odcinał się od czynów swojej Straży Przybocznej, choć zbędny rozlew krwi był wyraźnie nie w smak przywódcom powstania. Zdarzały się w oddziale V Oddziale Żandarmerii akty niesubordynacji, w niektórych akcjach nie brakowało niczym nieuzasadnionej przemocy. Tak było w przypadku akcji ukarania Konstantego Wicherta, który wraz z siostrą został skazany na chłostę za wydanie w ręce carskie poborcy podatku narodowego. Gdy sztyletnicy pojawili się w ich domu na ul. Świętokrzyskiej, aby wymierzyć karę, Wichert podniósł krzyk, wzywając policję na pomoc. Bojąc się dekonspiracji i aresztowania, zamachowcy sami wykonali surowszy wyrok, używając sztyletów. Od śmiertelnych pchnięć stracił życie nie tylko Wichert i jego siostra, ale też niewinna służąca, która akurat przebywała w domu. Wojna i konspiracja często ujawniają w ludziach najgorsze instynkty. W formacji takiej jak sztyletnicy o ich ujście było łatwiej niż gdzie indziej.
Sztyletnicy trzymali okupanta w szachu nie tylko dokonując zamachów na ważne osobistości Królestwa Polskiego, ale też stosując pogróżki, zastraszanie i nękanie. Wspominany już przez nas historyk rosyjski Nikołaj Berg cytuje adiutanta namiestnika Konstantego, gen. Jewgienija Rożnowa: „Raz przysłano mi woreczek, zawierający porąbane na drobno kości jednego z moich ajentów”. Tego typu akcje miały na celu sianie paniki wśród administracji rosyjskiej. Był to akt bez wątpienia terrorystyczny.
TERROR ZA TERROR
Najbardziej „widowiskowy” i chyba najsłynniejszy wyczyn sztyletników miał miejsce 19 września 1863 r. Można półżartem powiedzieć, iż dnia tego tradycji stało się zadość. Trzeci, kolejny namiestnik Królestwa Polskiego, powołany w miejsce wielkiego księcia Konstantego, niemłody już, ale niezwykle energiczny i zdeterminowany w działaniach na rzecz stłumienia buntu, gen. Fiodor Berg, przeżył zamach na swoje życie. Berg był postacią ponurą. Od początku budził strach w wielu mieszkańcach Warszawy. Już latem 1863 r. mówiło się w salonach Petersburga, że zastąpi cesarskiego brata na stanowisku namiestnika, gdy będzie potrzebne rozpętanie brutalniejszego terroru w Królestwie. Berg budził w Warszawie mieszane uczucia – lęk przed nim mieszał się z podziwem. Generał, mimo swoich 73 lat, świetnie trzymał się w siodle. Mówił mocnym, gromkim głosem i kategorycznie domagał się egzekwowania swoich poleceń. Podobno kazał policjantom wyłapywać mieszkańców Warszawy, którzy nie kłaniali mu się, gdy pokazywał się publicznie. W różnego rodzaju manifestacjach i pochodach zwykł jechać konno ulicami Warszawy. Krążył nawet po stolicy wierszyk:
A dalej Berg jedzie, mumia ze szlifami,
Oczy jak tygrysie świecą pod rzęsami.
Wąsy farbowane, a mina Mefista,
Wygląda, jak gdyby miał lat tysiąc trzysta.
Inicjatorem zamachu na namiestnika był Ignacy Chmieleński, radykalny rewolucjonista, zwolennik krwawych akcji przeciwko caratowi. Wieczorem 19 września, gdy Berg wracał ze służbowego objazdu miasta na Zamek Królewski, na jego powóz z poddasza domu należącego do niegdysiejszego prezesa Towarzystwa Rolniczego, hr. Andrzeja Zamoyskiego, zwanego Pałacem Zamoyskich (choć w praktyce nie był on rezydencją, a kamienicą czynszową) spadły bomby i butelki z płynem zapalającym (chciałoby się powiedzieć: koktajle Mołotowa). Namiestnik nie został jednak nawet ranny. Poszkodowane zostały jedynie konie z eskorty, lekko ranny został też adiutant generała. Zamach okazał się spektakularną klapą. Szczęśliwie dla Chmieleńskiego i dowodzącego samą akcją Pawła Landowskiego, nie zostali oni schwytani. Niestety Fiodor Berg wziął srogi odwet na mieszkańcach potężnej kamienicy.
Jak podaje S. Kieniewicz, w Pałacu Zamoyskich mieszkało wówczas 660 osób, w tym profesorowie, arystokraci, burżuazja miejska, a w nieco gorszych mieszkaniach na górnych piętrach studenci i niżsi urzędnicy. Wkrótce po zamachu do domu wtargnęło carskie wojsko. Wszyscy mężczyźni zostali aresztowani i osadzeni w Cytadeli, natomiast kobiety, dzieci i starcy wyrzuceni z mieszkań. Kwatery splądrowano doszczętnie. Cenniejsze rzeczy zabierano, a te, których nie dawało się wynieść, niszczono. Przez okna carscy żołdacy wyrzucili wiele cennych mebli czy obrazów. Książki, rękopisy i pozostałe ruchomości znajdujące się w mieszkaniach zebrano w wielki stos pod pomnikiem Kopernika. Spłonął on jeszcze tej samej nocy, przepadła w ten sposób m.in. biblioteka cenionego polskiego orientalisty Józefa Szczepana Kowalewskiego. Płomień według świadków zdarzenia miał sięgać dzwonnicy św. Krzyża. Żołnierze carscy jeszcze przez wiele dni sprzedawali za bezcen ukradzione z kamienicy srebra i lepszą odzież. Jedwabną suknię można było podobno kupić za jednego rubla srebrem. Najtragiczniejszym i mającym najsilniejszą symboliczną wymowę wydarzeniem było jednak wyrzucenie przez okno fortepianu należącego niegdyś do Fryderyka Chopina. Zniszczeniu uległy też pamiątki po artyście, zebrane przez zamieszkującą Pałac Zamoyskich siostrę Fryderyka, Izabellę z Chopinów Barcińską. Smutnemu temu wydarzeniu poświęcił poemat Fortepian Chopina Cyprian Kamil Norwid. Pozwólmy sobie zacytować fragment tego poruszającego wiersza.
Oto — patrz, Fryderyku!… to — Warszawa:
Pod rozpłomienioną gwiazdą
Dziwnie jaskrawa — —
— Patrz, organy u Fary; patrz! Twoje gniazdo (…)
I znów widzę, acz dymem oślepian,
Jak przez ganku kolumny
Sprzęt podobny do trumny
Wydźwigają… runął… runął — twój fortepian!
Ten!… co Polskę głosił, od zenitu (…)
Ten sam — runął — na bruki z granitu! (…)
Ideał — sięgnął bruku” — –
Krwawe rozprawienie się z niewinnymi lokatorami Pałacu Zamoyskich nie przeszło bez echa w Europie. Powszechnie krytykowano rząd rosyjski za nadmierną brutalność, choć samych aktów terrorystycznych, jakich dopuszczali się powstańcy, także nie pochwalano. Oto, jak wydarzenia z września 1863 r. relacjonował w ich rocznicę (a więc już po wygaśnięciu powstania) „Dziennik Poznański”:
Rok blisko mija, jak po znanym zamachu na hr. Berga przejeżdżającego przez Nowy Świat w Warszawie, zniszczono z barbarzyńską dzikością pałace hr. Andrzeja Zamoyskiego i popędzono do cytadeli wszystkich mężczyzn, lokatorów tych obszernych gmachów.
Zamach na Berga i brutalna pacyfikacja Pałacu Zamoyskich rozpętały w Warszawie prawdziwy krwawy szał. We wrześniu i październiku sztyletnicy dokonali kilkunastu zamachów na szpiegów i oficerów policji. Z drugiej strony Rosjanie rozstrzeliwali aresztowanych żandarmów narodowych. 30 września na pięciu placach miasta plutony egzekucyjne wykonały wyroki na 5 żandarmach: Janiszewskim, Kosińskim, Jegoszewskim, Raczyńskim i Zelnerze. Nie było tygodnia, by nie stawały nowe szubienice. Wydano specjalne ustawy, wprowadzające elementy odpowiedzialności zbiorowej. I tak od września wszyscy świadkowie mieli odpowiadać za zamach na równi ze sprawcami czynu. Dom, w którym popełniono zbrodnię, podlegał konfiskacie. Właściciel odpowiadał karnie za wszystkich swoich lokatorów, mógł za to dokonywać u nich rewizji w poszukiwaniu broni. Postanowiono nawet, iż jeśli zamachowiec ucieknie przez sklep na podwórze, towar danego kupca miał być rekwirowany przez wojsko. Gdy doszło do zamordowania szpiega w Hotelu Europejskim, cały gmach natychmiast zajęto na potrzeby wojska. Jak często w takich sytuacjach bywa, terror rebeliantów pociągnął za sobą brutalne akcje odwetowe sił rządowych, w których najbardziej ucierpiała postronna ludność cywilna.
SPACYFIKOWANI I POKONANI
Ostatecznie terror rosyjski, prowadzony znacznie większymi siłami i przy zastosowaniu różnorodnych metod, zwyciężył. W starciu terroryzmu państwowego i niepaństwowego górą był ten pierwszy. W październiku, gdy upadł Rząd Narodowy, władzę przekazano Romualdowi Trauguttowi, który samodzielnie i w ukryciu kierował powstaniem. Działalność sztyletników w zasadzie wygasła, choć pojedyncze akty terroru jeszcze się zdarzały. Epilog dziejów tej formacji napisany został niemal rok po upadku powstania, kiedy to śmierć na szubienicy poniosła najbardziej bodaj malownicza postać wśród sztyletników – Emanuel Szafarczyk, ostatni naczelnik warszawskich sztyletników. Jeszcze w listopadzie 1863 r. przygotowywał on zamach na oberpolicmajstra Trepowa, a w styczniu 1864 r. operację podpalenia schodów w Pałacu Namiestnikowskim. Obie akcje nie były udane, ale Szafarczyk i tak, cytując Węgłowskiego, był „ścigany przez Rosjan niczym Osama bin Laden”[22]. Smaczku całej historii dodaje fakt, że Szafarczyk był inwalidą: od dzieciństwa cierpiał bowiem na niedowład prawej ręki. Ostatecznie, zadenuncjowanego bojownika ujęto, gdy jechał dorożką. Mimo próby oporu, kaleki partyzant nie miał szans uniknąć aresztowania. „Dałem w mordę oficerowi, dozorcy, lecz obaj nawiesili się jak pijawki w gardło i bronić się już nie mogłem, gdyż opadłem z sił (…)”[23]. Czekało go ciężkie śledztwo na Pawiaku. Jak sam wspominał w grypsach, które jego matka wynosiła z więzienia pod obcasem:
Twarz mi zapuchła jak bulwa, oczy sine, że patrzeć nie mogłem, przez kilka dni nic nie słyszałem – ból głowy nieustanny, po tych kontuzjach wzięli mnie na rózgi i co dzień przez 3 dni po 40 odbierałem.[24]
Emanuel Szafarczyk został powieszony 17 lutego 1865 r. na stokach Cytadeli wraz z Aleksandrem Waszkowskim, ostatnim powstańczym naczelnikiem miasta Warszawy, trwającym na posterunku nawet po aresztowaniu Traugutta. Zachowały się sprzeczne relacje dotyczące jego zachowania w ostatnich chwilach życia. Niektórzy świadkowie zapamiętali, że do samej śmierci zachowywał się niezwykle godnie, inni wspominali, że nie wytrzymał nerwowo i w szpetnych słowach złorzeczył na powstanie. Tak oto w ostatniej publicznej egzekucji w Warszawie doby powstania styczniowego stracił życie ostatni przywódca sztyletników.
OCENY
Ocena działań omawianej przez nas formacji nie jest sprawą łatwą. Stosowane przez nią akty terroru w oczach wielu budziły odrazę. Trudno jednak odmówić bojownikom rewolucyjnego zapału i odwagi w walce o niepodległość Polski i zniesienie barier klasowych między polskimi chłopami, mieszczanami i ziemiaństwem. Różnie sztyletnicy byli oceniani przez współczesnych, różnie też patrzą na nich potomni:
W oczach bourgeois z zachodniej Europy, skądinąd przychylnego Polsce, skrytobójstwa sztyletników i wieszających żandarmów” były czymś gorszącym i haniebnym. Nie umiano sobie uświadomić w tamtych ustabilizowanych społeczeństwach, że walczące, „podziemne” państwo nie może, tak jak państwo jawne, wymuszać posłuchu groźbą więzienia albo też gilotyny ustawionej na placu publicznym. Państwo podziemne mogło karcić błahe wykroczenia grzywną albo chłostą; potem zostawał już tylko sztylet albo stryczek – pisał prof. Stefan Kieniewicz.
Trzeba podkreślić, iż to właśnie sztyletnicy i żandarmi wieszający ponieśli największe straty na szafotach carskich. Jednak, jak zaznacza dr Jarosław Klejnocki, dyrektor Muzeum Literatury w Warszawie:
Podobnie jak sprawa likwidatorów z AK podczas II wojny światowej, to też nie jest taka do końca chlubna karta; to się wyciąga z pewną dwuznacznością. Na poziomie edukacji w ogóle tego nie ma.
Jedyne, co w przypadku sztyletników jednoznaczne i nie wzbudzające kontrowersji, to fakt, iż pamięć o nich nie powinna całkowicie wygasnąć.
Kamil Potrzuski, źródło: Dzienniki Powstania
opublikowane na licencji CC BY-SA 3.0.
(1119)