92 lata temu w Nowogródku rozpoczęła się niecodzienna sprawa sądowa. Na ławie oskarżonych zasiadł były funkcjonariusz Policji Państwowej, oskarżony o zabójstwo … dwóch komunistów.
Policjant Józef Muraszko wyciągnął rewolwer i dwukrotnie strzelił w klatkę piersiową dwóch rosyjskich agentów. Od kul padli porucznik Bagiński i podporucznik Wieczorkiewicz. Jak to możliwe, że pozornie rutynowa wymiana szpiegów między Warszawą i Moskwą przekształciła się w krwawą jatkę w wagonie kolejowym? Dlaczego sprawca znalazł się w nim, choć nie wolno było go tam wpuścić?
Według źródeł policyjnych, dwaj schwytani przez stronę polską szpiedzy Rosji, przeznaczeni do wymiany na zatrzymanych przez Moskwę Polaków, zostali wydani o godz. 1.00 w nocy z więzienia w Białymstoku i pod silną eskortą policji wyruszyli pociągiem osobowym w kierunku na Baranowicze i Stołpce. Wymiana miała nastąpić na granicznej stacji Kołosowo, tuż przed leżącą po stronie rosyjskiej stacją Niegarełaje (Niegorzałe).
Jak wynika z relacji świadków, po przybyciu do Stołpców o godzinie 14.00, po dokonaniu niezbędnych formalności i zmiany warty, podstawiono specjalny pociąg, składający się z lokomotywy i jednego wagonu transportowego. Zostali w nim umieszczeni obaj szpiedzy – do niedawna jeszcze oficerowie Wojska Polskiego, teraz otoczeni 8-osobowym kordonem eskortujących policjantów pod komendą aspiranta Szyszkiewicza, a także przedstawiciele polskich władz cywilnych i wojskowych, jadący służbowo w związku z planowaną wymianą. Wśród nich był m.in. szef grupy Kulikowski i starosta Zajączkowski. O godz. 2.50 skład wyruszył do Kołosowa. Do stacji jednak nie dojechał. Na trzecim kilometrze za Stołpcami sprawy wymknęły się spod kontroli. Był 29 marca 1925 roku.
Wracał zmęczony…
Kilka godzin wcześniej Starszy Przodownik Policji Józef Muraszko, szef ekspozytury śledczej w Stołpcach, wracał z dwoma swoimi posterunkowymi do miasta z rejonu wsi Kuczkuny, gdzie prawie dwie doby spędził w zasadzce na sowieckich dywersantów, notorycznie przekradających się do Polski przez pobliską granicę. Tym razem nikogo jednak nie złapał. Z pochmurnego nieba siąpił deszcz, a on był zmoknięty i senny. W swoim 29-letnim życiu przywykł już jednak do niewygody i ryzyka. A komunistów nienawidził szczerze – od samego początku rewolucji w Rosji. W 1917 roku walczył w szeregach „białych” i wiele razy widział skutki sowieckich gwałtów i zbrodni. Zawsze czuł się polskim patriotą i dlatego jako jeden z pierwszych wstąpił do tworzącego się korpusu generała Dowbora-Muśnickiego. Służąc jako zwiadowca widział, jak bolszewicy mordowali schwytanych polskich żołnierzy.
Potem, już w niepodległej Polsce, dosłużył się szarży podchorążego, a po wyjściu z wojska wstąpił do Policji Państwowej z przydziałem na Kresy. Wychowany na wojnie, tępił sowieckie bandy pod Stołpcami z cierpliwym uporem, który zdumiewał, a niekiedy przerażał zarówno jego podwładnych jak i przełożonych. Był podziwiany, ale nie był lubiany. Pracę w policji traktował jak świętość – to był sens jego życia. Zdarzyło się, że kierownictwo udzieliło mu kiedyś nagany za stosowane metody. Zdruzgotany Muraszko o mało nie popełnił wtedy samobójstwa. W sierpniu 1924 r. zbrojna sowiecka partyzantka dokonała bezpośredniego napadu na Stołpce. Dywersanci zabili 7 policjantów, urzędnika starostwa i ograbili mieszkańców. Od tej pory Muraszko zaczął zwalczać sowietów z całą bezwzględnością. Dziś powiedzielibyśmy, że był to taki „Brudny Harry Kresów Wschodnich”. Należał do tych, którzy antykomunizm mieli we krwi. Temu, kto nigdy bezpośrednio nie miał do czynienia z sowietami trudno to pewnie zrozumieć. Jednak tego dnia Józef był po prostu zmęczony i chciał spać. O planowanej za kilka godzin wymianie szpiegów nie miał zielonego pojęcia – tak przynajmniej potem twierdził.
Gdyby przyjechał pół godziny później…
wszystko potoczyłoby się pewnie inaczej. Mógł iść do domu, ale jako służbista zajrzał jeszcze na komendę powiatową, a tam spotkał aspiranta Szyszkowskiego. Ten oznajmił mu, że właśnie na polecenie kierownictwa rusza z kolejowym konwojem na wymianę szpiegów – polskich oficerów w służbie sowieckiej. Kogo tym razem wymieniają? Walery Bagiński i Antoni Wieczorkiewicz? Muraszko znał te nazwiska doskonale! Gazety wielokrotnie opisywały sprawę zamachu bombowego na prochownię Cytadeli Warszawskiej, gdzie 13 października 1923 r. zginęło 28 osób – polskich żołnierzy, ale także kobiety i dzieci, a 90 osób zostało rannych.
To był najbardziej krwawy akt terroru w Polsce międzywojennej. Dokonać go miała sowiecka siatka kierowana właśnie przez tych dwóch oficerów – zdrajców, którzy w rzeczywistości byli działaczami Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, przeznaczonymi do działań dywersyjnych. W czasie zamachu siedzieli już wprawdzie w areszcie, ale podobno brali udział w jego przygotowaniu. Mieli też jakoby na sumieniu krwawe ataki na kilka redakcji pism prawicowych i na organizację samopomocową na Uniwersytecie Warszawskim.
Dziś wiemy, choć Muraszko – rzecz jasna – wtedy jeszcze nie wiedział, że w Moskwie działała już w tamtym czasie wyspecjalizowana szkoła, która „kształciła” kadry dla przyszłej „polskiej armii czerwonej” oraz szkoliła szpiegów i dywersantów przerzucanych potem do Polski. Uczono tam strategii wojskowej, organizowania zamachów, taktyki walk ulicznych i prowadzenia sowieckiej agitacji wśród polskich żołnierzy. To absolwentami tej właśnie „uczelni” byli potem m.in. Józef Unszlicht i późniejsza ikona PRL-u – Karol Świerczewski. Sowiecka siatka w Warszawie planowała m.in. – udaremniony na szczęście – zamach na Józefa Piłsudskiego, za który chciała potem zrzucić odpowiedzialność na endecję i wywołać w ten sposób wojnę domową w Polsce.
Muraszko wiedział z gazet, że…
również Bagiński i Wieczorkiewicz byli zdeklarowanymi komunistami i – choć nie szkoleni bezpośrednio w Moskwie – mieli powiązania ze specjalną komórką sabotażową KPRP, tzw. „wojskówką”, pracującą dla wywiadu sowieckiego. A przecież obaj mieli chwalebną przeszłość! Bagiński studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim i Warszawskim, działał w Związku „Strzelec” i Polskiej Organizacji Wojskowej. W 1915 r. wstąpił do Legionów i w 1917 r. był internowany w Szczypiornie. Walczył przeciwko bolszewikom w 1920 r. i wykazał się bohaterstwem. Dostał za to order Virtuti Militari. POW-iakiem był również Wieczorkiewicz, uczestniczył w II Powstaniu Śląskim. A jednak obaj zdradzili?
Historycy do dziś nie są tego pewni…
gdyż według niektórych źródeł, obaj ci oficerowie przeszli wprawdzie na stronę komunistów (co wtedy w polskim wojsku nie było aż taką rzadkością) – to jednak nie oni organizować mieli zamach w Cytadeli, zaś ich proces był jedynie prowokacją. Po tak strasznej zbrodni trzeba było kogoś skazać, a oni byli akurat pod ręką. Głównym świadkiem oskarżenia, który ich pogrążył, był niejaki Józef Cechnowski, niegdyś członek kierownictwa komunistów w Warszawie i sowiecki sabotażysta, przewerbowany następnie przez warszawskiego podinspektora policji Piątkiewicza, odpowiedzialnego za zwalczanie komunistycznych bandytów. To właśnie Piątkiewicz – oficer prowadzący Cechnowskiego – miał jakoby sfabrykować całe oskarżenie, wykorzystując tego skruszonego terrorystę jako swojego świadka koronnego. Tak przynajmniej twierdziła specjalna komisja sejmowa, którą powołano w tej sprawie pod kierownictwem posła PPS Adama Pragiera. Co więcej, Pragier przypuszczał nawet, że to sam Cechnowski podkładał bomby, aby dać policji zielone światło dla działań odwetowych.
W czasie procesu nie udowodniono obu oficerom udziału we wcześniejszych zamachach, ale „za Cytadelę” sąd wojskowy skazał ich na śmierć. Oprócz mocnych zeznań Cechnowskiego i aktywności obu oskarżonych w KPRP dwa dodatkowe fakty świadczyły na ich niekorzyść: Bagiński był wykładowcą Centralnej Szkoły Zbrojmistrzów znajdującej się właśnie w Cytadeli, a na odgłos detonacji obaj aresztanci, którzy przebywali wtedy w pobliskiej celi więzienia przy ulicy Dzielnej, poderwali się na baczność i odśpiewali „Czerwony Sztandar”, hymn czerwonych terrorystów.
Prezydent Stanisław Wojciechowski, do którego należało ostateczne słowo w tej sprawie, miał więc poważny dylemat: czy wierzyć policji czy Pragierowi? W końcu skorzystał z prawa łaski i zamienił im wyrok śmierci na 15 lat więzienia. Na początku 1925 r. Wieczorkiewicza i Bagińskiego przeznaczono do zaproponowanej przez rząd sowiecki wymiany więźniów politycznych.
Dopaść Cechnowskiego
Wkrótce potem trzech kolejnych komunistycznych bojówkarzy usiłowało w Warszawie zgładzić Cechnowskiego. Doszło do wymiany ognia, w której strzelający na oślep komuniści zabili dwie osoby, a 9 zranili. Zostali jednak zatrzymani. Tym razem prezydent Wojciechowski wątpliwości już nie miał i zatwierdził wyrok śmierci wydany przez Sąd Okręgowy w Warszawie na terrorystów Hibnera, Kniewskiego i Rutkowskiego. Rozstrzelano ich w sierpniu 1925 r.
Po wojnie komunistyczne władze PRL-u uczciły tę rozstrzelaną trójkę znacznie bardziej, niż Bagińskiego i Wieczorkiewicza. Jej nazwiskami „uhonorowano” prestiżowe ulice w warszawskim Śródmieściu, czyli dawne (i obecne) ulice Zgoda, Złota i Chmielna. Natomiast PRL-owskie ulice Bagińskiego i Wieczorkiewicza noszą dziś nazwy gen. Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza i gen. Antoniego Chruściela „Montera”. Wieczorkiewicz był jednak w PRL-u patronem głównej ulicy Rembertowa, a w 1960 r. Oficerska Szkoła Uzbrojenia w Olsztynie otrzymała imię Bagińskiego i Wieczorkiewicza.
Współpracujący z policją Cechnowski nie uniknął jednak śmierci: 11 dni po pierwszym nieudanym zamachu został zamordowany we Lwowie przez żydowskiego komunistę Izaaka Naftalego Botwina. Wkrótce i Botwin został schwytany i skazany na rozstrzelanie, a śmierć tego mordercy upamiętnił potem „komunistyczny wieszcz” Władysław Broniewski w wierszu „Na śmierć rewolucjonisty”, doskonale znanym każdemu, kto pobierał naukę w PRL-owskiej szkole.
Czy zabijali dla sowietów?
Wróćmy jednak do Bagińskiego i Wieczorkiewicza. Jeśli nie pracowali dla Rosjan to dlaczego sowieckie władze upomniały się o nich, proponując ich wymianę za więzionego na moskiewskiej Łubiance byłego polskiego konsula honorowego w Gruzji Józefa Łaszkiewicza wraz jego z żoną i córkami oraz katolickiego księdza Bronisława Ussasa? Dlaczego też sowieci z takim uporem usiłowali zgładzić Cechnowskiego?
Wiadomo też, że por. Bagiński pracował przed zamachem właśnie w magazynach amunicji w warszawskiej Cytadeli. Można by też wysunąć tezę, że gdyby Bagiński i Wieczorkiewicz nie byli ludźmi Moskwy to PRL-owskie władze nie kreowałyby ich po wojnie na „rewolucyjnych bohaterów”. Ten ostatni argument zdaje się być jednak najsłabszy, biorąc pod uwagę fakt, że propaganda PRL-u potrafiła przerobić na komunistów dowolne postacie historyczne, nie tylko Tadeusza Kościuszkę czy Adama Mickiewicza, ale nawet Leonarda da Vinci. Mogło więc być i tak, że Bagiński i Wieczorkiewicz zostali czerwonymi bohaterami niejako „siłą poślizgu”, jako logiczny dodatek do Hibnera, Kniewskiego i Rutkowskiego.
Jednak wtedy – 29 marca 1925 roku – w pociągu pod Stołpcami, obaj konwojowani oficerowie jeszcze żyli i nie marzyli raczej o takiej „wiecznej pamięci”. A po drugiej stronie granicy, w Niegarełem, na przybywających rosyjskich szpiegów czekała już sowiecka orkiestra, komitet honorowy i kwiaty…
„Przyznaję się do zabójstwa dwóch wściekłych psów…”
Podobno tak Józef Muraszko oceniał na sali sądowej dokonany przez siebie zamach. Wiarygodne źródła nie potwierdzają jednak tej wypowiedzi. Zdaje się też ona niezbyt pasować do jego osoby. Sięgnijmy więc do stenograficznej rekonstrukcji jego zeznań:
„Za zgodą Szyszkiewicza, który miał asystować przy wymianie, pojechałem na stację, gdzie na peronie dworca, a następnie na posterunku policyjnym tamże zobaczyłem pierwszy raz Bagińskiego i Wieczorkiewicza. Będącemu na peronie staroście powiatu stołpeckiego Zajączkowskiemu zdałem sprawozdanie z przebiegu spraw służbowych i przytem zapytałem go, czy mogę razem jechać na granicę, gdzie nastąpi wymiana więźniów. Dostałem na to odpowiedź twierdzącą, przeto wsiadłem do wagonu, gdzie już byli Bagiński i Wieczorkiewicz z eskortą i dużo przedstawicieli władz. W drodze przyglądałem się cały czas aresztowanym. Widziałem ich twarze – dumne, ironiczne i z pogardą patrzące na otoczenie. Czułem jak wzbiera we mnie złość, myśli się plączą. Nie mogłem pojąć jak to jest, że zbrodniarze triumfują. Im dalej, tym większa złość mnie opanowywała, czułem, że nienawidzę ich i muszę choć w jakikolwiek sposób ich zhańbić, poniżyć. Przysunąłem się bliżej do nich i przeleciała mi myśl by schwycić ich za głowy i uderzyć jedną o drugą. Lecz raptem, jakby pchnięty przez kogo, wyrwałem z kieszeni rewolwer i strzeliłem, nie celując, nie rozumując, nie pamiętając, byłem jakby w omroczeniu i dziś nie mogę sobie przypomnieć, co było dalej, byłem jakby we śnie. Do chwili tej nie miałem zamiaru zabicia ich, nikt mnie nie namawiał do tego i jak to stało się, sam nie wiem – naszło to nagle.
Ale nie żałuję swego czynu, boć przecie zabiłem wrogów mojej Ojczyzny, zbrodniarzy, na których zemściłem się za wszystkie krzywdy wyrządzone przez nich Polsce. Jako Polak i katolik nie mogłem inaczej postąpić.
Z opisu zeznań świadków:
„Po upływie kilku minut od wyruszenia, gdy pociąg przebiegł trzeci kilometr za Stołpcami, w części wagonu, zajętej przez eskortę padły dwa, jeden po drugim strzały, poczem dał się słyszeć krzyk przeraźliwy. Bagiński upadł na twarz, a Wieczorkiewicz osunął się i trzymając się za bok stał skulony w kącie wagonu. Na zapytanie Prezesa Delegacji Kulikowskiego, kto strzelał, odezwał się starszy przodownik Urzędu Śledczego przy Komendzie Policji w Stołpcach Józef Muraszko, który oświadczył, że strzelał on i jednocześnie podając otaczającym go osobom na rozwartej dłoni rewolwer, w słowach prędkich i bezładnych tłumaczył powód swego czynu chęcią odwetu za wyrządzone przez bolszewików krzywdy oraz obawą, by tak niebezpieczni przestępcy, jak Bagiński i Wieczorkiewicz, nie szkodzili nadal Polsce: Zabiłem zdrajców Ojczyzny. Nie mogłem dopuścić aby nas zgubili. Oni znają najważniejsze tajemnice. Biorę to na swoją odpowiedzialność – mówił Muraszko.
Kiedy następnie, po rozbrojeniu Muraszki przez aspiranta policji Szyszkiewicza, ktoś z obecnych zwrócił uwagę, że właśnie czyn jego (Muraszki) może zaszkodzić Polsce i spowodować nieobliczalne następstwa, Muraszko prosił o zwrot rewolweru, zapewniając, że sam się zastrzeli. Wobec powyższego zajścia i konieczności okazania rannym rychłej lekarskiej pomocy, pociąg cofnięto do Stołpców, gdzie byli telefonicznie wezwani lekarze i powiadomiono władze bolszewickie, że wymiana dnia tego nie nastąpi. Po przybyciu lekarzy, dokonaniu opatrunków i zastrzyknięciu kamfory, Bagiński i Wieczorkiewicz zostali przeniesieni do samochodu mającego ich przewieźć do szpitala miejskiego, celem dokonania operacji. Bagiński jednak, nie dojeżdżając do szpitala, o godz. 4.30 zmarł w drodze, zaś Wieczorkiewicz o godz. 7-ej wieczorem został poddany operacji, lecz pomimo pomyślnego jej przebiegu, zmarł dnia 30 marca o godz. 7-ej”.
Dziwne i smutne są kresowe losy…
Jak to jest, że w Polsce nie ma szubienicy? Bo przecież szkoda kuli dla takich zbrodniarzy! – mówił w śledztwie Józef Muraszko. Nie mieściło mu się w głowie, że prezydent RP ułaskawił obu sowieckich dywersantów i że mogli oni zostać przekazani Rosji, gdzie czczono by ich jak bohaterów. W Niegorzałem czekał już podobno na nich sowiecki komitet honorowy i orkiestra. Z drugiej strony wiadomo, że oprócz Bagińskiego i Wieczorkiewicza rząd polski planował wymienić z sowietami jeszcze 7 osób w zamian za 36 osób więzionych przez Rosjan. Po akcji Muraszki całą wymianę wstrzymano.
Sąd Okręgowy w Nowogródku, przed którym toczyła się sprawa Muraszki, skazał go w końcu na dwa lata pozbawienia wolności w zakładzie o łagodnym rygorze. Sąd uznał, że działał on pod wpływem silnych emocji, w stanie niepoczytalności. Jak na Kresy Wschodnie, niezwykle „ulgowy” był to wyrok, kiedy w tym samym czasie nasz kresowy pisarz-bohater Sergiusz Piasecki za pospolity napad rabunkowy o miedzę dalej dostał karę śmierci (Na szczęście i tym razem litościwy prezydent – za wstawiennictwem polskiego wywiadu – zamienił Piaseckiemu wyrok na 15 lat więzienia, a w końcu Ignacy Mościcki ułaskawił go po 11 latach).
W czasie kiedy antykomunista Piasecki siedział w Świętym Krzyżu, skrobiąc swojego „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy”, antykomunista Muraszko, który nie miał talentu literackiego, po 2 latach w więzienia na wileńskich Łukiszkach wyszedł na wolność. Zmienił nazwisko i zatrudnił się w Korpusie Ochrony Pogranicza, a następnie w dyrekcji policji w Warszawie. Ale w tej kresowej historii wszyscy muszą umrzeć. W końcu lat 30. Muraszko został prawdopodobnie zwerbowany przez Gestapo i już jesienią 1939 roku jawnie występował jako oficer policji niemieckiej. Pewnie nienawiść do komunizmu była w nim silniejsza nawet od miłości do własnego kraju. Wkrótce potem Polskie Podziemie wykonało na nim wyrok śmierci.
Czy Józef Muraszko był polskim patriotą, który działał w porywie emocji, czy killerem antykomunistycznej konspiracji? Niektórzy twierdzą, że należał do tajnej faszyzującej organizacji Pogotowie Patriotów Polskich i to właśnie z jej polecenia dokonał egzekucji na rosyjskich szpiegach. Jak to się stało, że za podwójne zabójstwo dostał tylko dwa lata więzienia i potem wrócił do służby? Czy był potem w Gestapo i rzeczywiście został zlikwidowany przez AK? Czy jego ofiary – por. Bagiński i ppor. Wieczorkiewicz, kiedyś bojownicy o polskość, byli potem tylko „platonicznymi” komunistami, czy także sowieckimi terrorystami mającymi na rękach krew dziesiątków ofiar? Co tak naprawdę miało miejsce w wagonie kolejowym pod Stołpcami? To jedna z wielu zagadek Kresów Wschodnich, którą być może rozwiążą kiedyś historycy.
W książce „Sowieci” opisałem historię zabójstwa dwóch agentów sowieckich – Wieczorkiewicza i Bagińskiego. Oficerów Wojska Polskiego, którzy przeszli na stronę bolszewików i dokonali w Polsce serii zamachów terrorystycznych.
Zgodnie z umową między rządami II RP i ZSRS Bagiński i Wieczorkiewicz mieli być 29 marca 1925 roku wymienieni na granicy na dwóch aresztowanych Polaków. Przed samą granicą, w pociągu, zostali jednak zastrzeleni przez policjanta Józefa Muraszkę. Zabójca zeznał , że nie mógł pozwolić aby dwaj zdrajcy uszli bezkarnie z Polski.
Problem w tym, że Muraszko nie przewidział, iż bolszewicy za jego czyn mogą zemścić się na polskich zakładnikach. Tak się niestety stało – co potwierdza dokument z Centralnego Archiwum Wojskowego.
(1547)