To nie było dla mnie i mamy łatwe. Tata jakby grał z UB w chowanego. Pojawiał się u nas tuż przed rewizją lub zaraz po. Albo przychodził w nocy, pakował co było pod ręką i przewoził nas do nowego domu.
— Pamiętam, jak kiedyś słysząc stukanie do drzwi, zerwałam się z łóżka, krzycząc z radością „Tata, tata” — wspomina Barbara Leonowicz-Babiak, córka jednego z bohaterów Lubelszczyzny — porucznika Jana Leonowicza „Burty”. — Mama kazała mi się szybko położyć z powrotem, tłumacząc że to nie tata, tylko funkcjonariusze UB z Tomaszowa Lubelskiego. Pod moją kołdrą schowała broń i granaty. Miałam udawać, że śpię, a gdyby któryś podchodził do łóżka — płakać. Miałam wtedy około pięciu lat.
Rodzinna codzienność
Mama pani Basi, Ludwika, i tato — Jan bardzo się kochali. Jednak nie dane im było nacieszyć się sobą. Zanim jeszcze urodziła się Basia, w 1941 r., pan Leonowicz już walczył poza domem. Brał udział w starciach wrześniowych. Walczył kolejno w szeregach Służby Zwycięstwu Polski, Związku Walki Zbrojnej, Armii Krajowej i Wolności i Niezawisłości. Chronił polską ludność przed atakami ugrupowań ukraińskich, walczył z Niemcami, a potem z narzuconą przez komunistów władzą. W kwietniu 1945 r. założył konny oddział dywersyjny, liczący od 16 do nawet 65 żołnierzy i będący w stałej łączności radiowej z dowództwem w Londynie.
Pani Barbara najlepiej pamięta lata 1945—1946. Mieszkała wtedy wraz z mamą w Koszelach koło Suśćca, zaś oddział stacjonował w Puszczy Solskiej. — Każde działanie w rodzinie było podporządkowane najważniejszej wartości: służbie Ojczyźnie. Nasze nocne wyjazdy w głąb lasu — by dostarczyć ojcu prowiant, rozczarowanie rodziców — gdy do spotkania nie doszło, wychowanie dzieci, które miały udawać głupiutkie, a równocześnie z odwagą i umiejętnością właściwą dorosłym zachowywać tajemnice. — Ojca prawie nie obchodziły nasze sprawy materialne — dodaje pani Barbara. — A to trudne dla żony. Potrafił wynieść z domu ostatnią rzecz, jeśli była potrzebna dla jego żołnierzy. Albo przyprowadzić kilka osób lub nawet cały oddział, którym organizowałyśmy żywność i nocleg.
Owszem, trudne chwile mieszały się z chwilami radości, ciepła i humoru. Jak choćby wtedy, gdy partyzanci pozwolili koniowi komendanta wejść do kuchni i zjeść wszystkie pierogi, przeznaczone na obiad dla oddziału. Albo gdy porucznik robił „psikusy” — nie tylko domownikom. Słynął z poczucia humoru i prowokacyjnej odwagi. Potrafił np. przysiąść się do rozmawiającej przed siedzibą UB w Tomaszowie Lubelskim grupy funkcjonariuszy, by „zasięgnąć języka” o przyczynie ich nagłego zgrupowania. Ta zuchwałość sprawiała, że stawał się coraz bardziej popularny.
Najmłodsza konspiratorka
Trudnych chwil było coraz więcej. Komuniści szukali go z zaciętością, wysyłali listy gończe. —Pamiętam, jak UB wpadało domu, a my chowałyśmy się w pobliskiej kukurydzy i obserwowałyśmy. Słyszałam, jak dowódca groził, że „Burtę” zabiją, mamę zabiorą na przymusowe roboty, a mnie — do sierocińca na Syberię, i wychowają tak, że „będę pluła na prochy ojca” — wspomina pani Barbara. — Mama bardzo to przeżywała, bojąc się i o mnie, i o tatę — dodaje. — Dla mnie, mimo wszystko, był to jakiś rodzaj przygody, za którą płacę do dziś nadzwyczajną i niepotrzebną czujnością, niemożnością zaufania obcym i ucieczką w pracę. W tej przygodzie „źli ludzie” wpadali do domu, wyrzucali wszystko z szuflad i szukali ojca, broni i zdjęć (dzięki czujności rodziny funkcjonariusze UB nie wiedzieli jak wygląda poszukiwany). Albo tato przychodził niespodziewanie i zabierał mnie do innej miejscowości, gdzie miał załatwić jakieś swoje ważne sprawy; mężczyzna z dzieckiem był mniej podejrzany dla obserwatorów na usługach UB. Nigdy nie wiedziałam, jak to się skończy: pamiętam jak na odpuście w Suśccu tato wręczył mi do ręki świeżo kupioną świstawkę, szepnął: „Poczekaj tu na mnie” i zniknął. Coś musiało się wydarzyć, bo minęło dużo czasu, zanim przyszła po mnie jakaś nieznajoma pani. Miałam wątpliwości, czy mogę jej zaufać. Zanim podjęłam próbę ucieczki, kobieta przekonała mnie do siebie i bezpiecznie odprowadziła do domu.
— Innym razem tato wziął mnie wieczorem do lasu — pani Barbara mówi z uśmiechem na ustach, lecz w jej oczach widać łzy. — Nie mówił, że będę musiała kogoś przyprowadzić, tylko objaśniał drogę. „Zobacz, ta brzoza nie jest zwykłą brzozą. Schyla się i kłania Ci, jakbyś była księżniczką” — mówił. Potem mijaliśmy sosny, których wystające z ziemi korzenie tworzyły coś na kształt pomostu. „A widzisz, tu taki mostek specjalny, żebyś mogła przejechać jako królewna”. Utrwalał mi w ten sposób całą drogę tak, że pamiętam ją do dziś. A o brzasku mama mnie obudziła, mówiąc żebym zaprowadziła trzech panów do oddziału.
Jakby rozpłynął się wśród drzew
Co sprawiło, że „Burta” przetrwał „w lesie” do 1951 r. i UB nigdy go nie aresztowało? Od dziecka przemierzał puszczę, podpatrywał zwierzęta, poznając ich zwyczaje. Z ich zachowania czerpał informacje o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Umiał poruszać się bez szmeru. Był mistrzem w maskowaniu się. I pomagała mu miejscowa ludność. — Pamiętam, szłam kiedyś z rodzicami, gdy tato usłyszał najpierw przestraszony głos ptaków, potem zobaczył, że stado zerwało się i poleciało w określonym kierunku. Za chwilę poderwało się drugie. Wiedział już, skąd ktoś nadchodzi. Kazał nam iść do domu. Obejrzałam się — a on jakby się rozpłynął się wśród drzew. Potrafił wsunąć się pod ściółkę leśną lub pomiędzy paprocie tak, że nawet gdy ktoś stał obok, nie potrafił go dostrzec.
Do Basi docierały opowieści o odwadze i prawości ojca, obserwowała pełne szacunku zachowanie mieszkańców wiosek. Ludzie czuli do niego respekt i sympatię: za to, że nie unikał walki i rozwiązywał sprawy, z którymi przychodzili i za to, że walczył także za ich ideały. Jego oddział współpracował z 600 rodzinami w pięciu powiatach: tomaszowskim, hrubieszowskim, zamojskim, lubaczowskim i biłgorajskim. Pani Barbara z wdzięcznością wspomina reakcje sąsiadów, gdy stacjonujący w domu oddział partyzantów musiał nagle uciekać, ostrzeżony przez patrol, przed nadchodzącymi ubekami. Sąsiedzi natychmiast zbiegali się ze wszystkich stron, z grabiami i miotłami. Zbierali rozstawione na podwórku koryta na obrok dla koni, uprzątali drabiniaste wozy z sianem, grabili ziemię i zasypywali piaskiem wszelkie ślady.
Wybór
Gdy rozwiązano AK, większość żołnierzy „Burty” ujawniła się. On, z zasłużonym zastępcą „Paskiem” i kilkoma żołnierzami nie złożył broni. Zaczęły dochodzić do nich informacje, że wiele osób, które się ujawniły, osadzano w więzieniach, torturowano, pozbawiano życia. Wkrótce do porucznika zaczęli się zgłaszać zagrożeni aresztowaniem ludzie, którzy chcieli walczyć z reżimem. To był zalążek późniejszego WiN-u.
— Przeżywałyśmy, gdy kogoś aresztowano lub gdy ginął. Był, śmiał się, żartował, a wkrótce okazywało się, że go nie ma. Niektórzy nie wytrzymywali, bali się, zdradzali. Nieraz trudno się było dziwić — wspomina Barbara Leonowicz-Babiak.
W 1946 r. dziadek pani Barbary postanowił, że rodzina przeprowadzi się w olsztyńskie. Zaniepokojony wiadomościami o planowanych przez UB zaostrzonych akcjach na Leonowiczów, chciał sam zorientować się w sytuacji i zgłosił się do UB pod pozorem ustalenia, na jakich ewentualnych warunkach „Burta” mógłby się ujawnić. Zakomunikowano mu, że dostanie mniejszą karę pod warunkiem, że zda całą broń, ujawni się z całym oddziałem i zdradzi współpracujących z nim, głęboko zakonspirowanych ludzi: gospodarzy, urzędników, nauczycieli. Stało się jasne, że porucznik Leonowicz nie podejmie innego wyboru niż ten, by pozostać w lesie. Do momentu wybuchu trzeciej wojny światowej, co wówczas jeszcze było prawdopodobne, lub do śmierci. „Chcesz, żeby was wzięli jako zakładniczki i w ten sposób zmusili Jana do ujawnienia się?” — tym argumentem dziadek pani Barbary ostatecznie przekonał jej mamę.
Rozstanie
Pani Leonowicz z goryczą opowiada o trudnej sytuacji Wyklętych. O tym, jak wierzyli, że zbudują wolną Polskę — taką na wzór tej z lat 20. O sytuacji rządu w Londynie, którego autorytet zależał od tego, czy Polacy w kraju walczą o wolną Ojczyznę, o decyzjach aliantów, politycznym graniu Żołnierzami Wyklętymi jak pionkami na szachownicy. — Czy Pani wie, jak to jest: czuć się zdradzonym przez wszystkich? — pyta.
Na ostatnim spotkaniu z mamą i nią „Burta” już zdawał sobie sprawę, że wkrótce zginie. Wiedział, że ma zdrajcę w oddziale. Nie chciał tylko dostać się w ręce wrogów żywy, dlatego gdy strzelał, liczył kule. Tę ostatnią przeznaczał dla siebie.
Zginął w zasadzce, w szkole w Nowinach, 9 lutego 1951 r. Miał 39 lat. Został zdradzony przez nauczycielkę, którą prawdopodobnie zmuszono do współpracy i opłacono. Tak samo nagrodzono innych kilkadziesiąt osób, które wzięły udział w zorganizowanej obławie. Ciało wywieziono do Tomaszowa i wystawiono na widok publiczny przed budynkiem UB, następnie zakopano nocą w nieznanym miejscu.
Rodzina także zapłaciła wysoką cenę: oprócz utraty ojca i męża — zagrożeniem własnego zdrowia, życia, upokorzeniami, kłopotami ze znalezieniem pracy, inwigilacją. Gdy pytam panią Barbarę, czy uważa, że ojciec podjął słuszną decyzję, mówi: — Tak, było warto. Pomimo wszystko. Tylko taka postawa pozostawia w kolejnych pokoleniach ślad. Zapala, by w razie potrzeby także oddać za ojczyznę życie.
(778)