Ta książka to zapomniane tragedie i katastrofy, których nie dało się przemilczeć. Dramatyczne wypadki, które wstrząsnęły powojenną Polską.
Z labiryntu płonących wyrobisk kopalni Barbara-Wyzwolenie nie mieli dokąd uciec. Zabijał ich tlenek węgla. Pożar ten, w pierwszy dzień wiosny 1954 roku, jest największą tragedią w polskim górnictwie po drugiej wojnie światowej.
W tym samym czasie w USA powstał tajny raport CIA na temat wielkiej katastrofy kolejowej pod Wałbrzychem. Tyle że nikt ze starszych wałbrzyszan takiej katastrofy nie pamięta…
Leszek Adamczewski dalej tropi największe katastrofy w powojennej Polsce – już nie tylko lądowe.
Czas zatarł szczegóły zatonięcia promu Jan Heweliusz, a wiedza o upadku na Poznań bombowca Pe-2FT została ukryta celowo. Informacje o pożarach szczecińskiej Kaskady i zabytkowych spichrzy w Bydgoszczy oraz o wybuchu w warszawskiej Rotundzie PKO i utajnionych przez władze komunistyczne katastrofach kolejowych z licznymi ofiarami, uzupełniają reportaże z tragicznych wypadków samolotów pasażerskich PLL LOT Kopernik i Kościuszko. Autor próbuje wyjaśnić także zagadkę katastrofy samolotu AN-24, który w 1969 roku uderzył w górę Policę w Beskidach.
Leszek Adamczewski – poznański pisarz i dziennikarz. Autor blisko trzydziestu książek. Od 2009 roku współpracuje z Wydawnictwem Replika.
Począwszy od debiutanckich Złowieszczych gór, aż do tej pory pozostawał wierny tematyce zagadkowych i tajemniczych wydarzeń z lat drugiej wojny światowej, w tym nieznanych losów skarbów kultury.
Pracując wiele lat w prasie poznańskiej, wielokrotnie pisał o tragediach i wypadkach w Polsce. Dlatego postanowił poświęcić także dwa opracowania powojennym już katastrofom – największym, a w czasach PRL często utajnianym. Niniejsza książka jest jednym z nich.
1952. Awaryjne Lądowanie
Na początku było słowo. Słowo poufne, zapisane w niewielkiej liczbie egzemplarzy 41. numeru „Biuletynu” Komitetu Miejskiego PZPR w Poznaniu z 13 czerwca 1952 roku. Niechlujnie zredagowana i tak też przepisana na maszynie informacja została zatytułowana Katastrofa lotnicza. Oto jej podstawowa treść (pisownia oryginalna): „W dniu 10. VI. br. o godz. 8:30 spadł wojskowy samolot przy ul. Marchlewskiego a róg Drogi Dębińskiej. Samolot ten nadleciał od strony Starołęki na wysokości 30 mtr. [metrów] obniżając swój lot uderzył podwoziem halę maszyn Robotniczej Spł. [Spółdzielni] Pracy, zrywając dach z tejże hali, następnie uderzył w słup drewniany i z kolei w dwa słupy sieci tramwajowej przez to nastąpił upadek i wybuch, który spowodował śmierć 7 osób są to”.
W poufnym „Biuletynie” wymieniono podstawowe dane, przede wszystkim nazwiska, wszystkich, z tym że autorowi notatki nie udało się ustalić nazwiska jednego członka załogi samolotu i przypadkowej kobiety, pisząc: „Pilot – obsada samolotu, bliższych danych brak; Kobieta – brak bliższych dan[ych]”. Informację o samej katastrofie zamyka następujące zdanie:
„W wyniku katastrofy i eksplozji zostali poranieni i poparzeni 15 osób, w tym 10 robotników MPK”. Niżej jest jednak charakterystyczny dla tamtych czasów dopisek: „Na miejscu wypadku zauważono studenta szkoły inżynierskiej ob. Stasiaka, który usiłował powyższy wypadek sfotografować, co udaremniła jemu Milicja Obywatelska”.
Po latach Jerzy Stasiak powiedział, że na miejscu katastrofy nie wykonał żadnego zdjęcia: „Od razu mnie zatrzymali. Próbowałem tłumaczyć, ale nie chcieli słuchać. Milicjanci zawieźli mnie do siedziby UB na Kochanowskiego. Wypuścili dopiero po długim przesłuchaniu. Traktowali mnie jakbym nie wiadomo co zrobił. Aparatu mi nigdy nie oddali. A i tak byłem szczęśliwy, że to się tak dobrze skończyło. To były takie czasy, że ludzie trafiali do więzień za mniej poważne sprawy”.
Rok 1952 był szczytowy w dziejach stalinizmu w Polsce. Więzienia pękały w szwach od faktycznych i wyimaginowanych wrogów komunizmu, sądy taśmowo wydawały wyroki śmierci, z których większość wykonano. Wszędzie węszyli etatowi agenci i tajni współpracownicy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego oraz Informacji Wojskowej. Sytuacja gospodarcza kraju, który dźwigał trud odbudowy po zniszczeniach wojennych i kosztowną militaryzację, stawiając głównie na rozwój przemysłu ciężkiego, była opłakana. W sklepach brakowało podstawowych towarów powszechnego użytku. Problemem był zakup pary butów i najzwyklejszego garnituru. Miesiąc przed katastrofą samolotu wojskowego w Poznaniu wprowadzono kartki na mydło, proszek do prania i słodycze dla dzieci. Według propagandy Polska była jednak krajem dobrobytu, który z radością przygotowywał się do przyjęcia nowej konstytucji i zmiany nazwy z Rzeczypospolitej Polskiej na Polską Rzeczpospolitą Ludową.
W tych warunkach społeczno-politycznych doszło do katastrofy samolotu wojskowego, nie gdzieś na odludziu, ale niemal w samym centrum Poznania: mniej więcej kilometr od Starego Rynku, w pobliżu pospiesznie wykańczanego mostu drogowego przez Wartę, który planowano uroczyście otworzyć na lipcowe święto 8. rocznicy proklamowania manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i nadać tej nowoczesnej przeprawie imię komunistycznego rewolucjonisty Juliana Marchlewskiego. Do 22 lipca czasu nie zostało wiele. Prace koncentrowały się między innymi na budowie sieci telefonicznej oraz linii tramwajowej przez nowy most na prawy brzeg Warty i dalej w kierunku Starołęki.
To właśnie robotnicy pracujący na budowie obu inwestycji miejskich około godziny 8:30 we wtorek, 10 czerwca 1952 roku, zauważyli nisko lecący samolot, za którym ciągnęła się smuga dymu i którego pilot najwyraźniej szukał miejsca do awaryjnego lądowania. Tak przynajmniej zdawało się dwunastoletniemu wówczas Ryszardowi Szeflerowi, który mimo wczesnej pory wraz z kolegami grał w piłkę na Łęgach Dębińskich.
Szefler nie mógł słyszeć rozmowy, którą w tym mniej więcej czasie pilot bombowca Pe-2FT, chorąży Zdzisław Lara, prowadził przez radio ze znajdującym się na lotnisku Ławica, prawie osiem kilometrów na zachód od mostu Marchlewskiego, kierownikiem lotów, kapitanem pilotem Henrykiem Jabłońskim.
– Prawy silnik szlag trafił – krzyknął chorąży, wyłączył iskrownik i wypuścił podwozie.
– Nie rób zwisów! Idź po prostej! – Lara usłyszał głos kapitana Jabłońskiego.
– Mam problemy z prawym silnikiem – zameldował pilot Pe-2FT.
Gdy mówił te słowa, także drugi silnik odmówił posłuszeństwa. Lara zdążył jeszcze ostrzec swoją załogę – nawigatora chorążego Stanisława Kucia i strzelca radiotelegrafistę Józefa Bednarka – by przygotowała się do lądowania w przygodnym terenie, po czym zameldował Jabłońskiemu:
– Nie mam drugiego silnika. Do lotniska nie dociągnę. Będę się starał usiąść nad rzeką, na Łęgach Dębińskich.
Do katastrofy brakowało już tylko sekundy. (…)
(541)