Hotchkiss-Brandt1 i pułkownik Kozłow
Czekaliśmy na dostawę amunicji. Zabijaliśmy czas opatrywaniem rannych Jemeńczyków i leczeniem ludności. Ze wszystkich wąwozów Beni Matar zwracano się do nas o pomoc. Lekko rannych przyprowadzano nam na opatrunki. Wzywano nas do rannych nie nadających się do transportu. Sowieccy piloci zbombardowali targowisko w jednej z dolin, mimo że nie było tam ani jednego mężczyzny. Same kobiety i dzieci.
Ufność, jaką Jemeńczycy pokładali w naszej wiedzy, była wzruszająca. W takich warunkach robiliśmy, co było można, choć nie było między nami ani jednego lekarza. Podziwialiśmy hart Jemeńczyków, nawet małych dzieci. Hart i niezwykłą odporność na ból. A przy tym przerażenie nas ogarniało na widok niesłychanego wprost braku higieny osobistej. Oni się nigdy nie myją! Nigdy! Mimo tego, dzięki penicylinie, rany goiły się nad podziw dobrze. Trudniej nam było leczyć przypadki chorób wewnętrznych, których również nie brakowało.
Codziennie w towarzystwie szejka Ahmeda wdrapywałem się na górę el Huar. Obliczałem na zapas współrzędne przyszłych celów bombardowania. Wieczorami kolacja: baranina, cza’aj i papieros.
I długie rozmowy z przyjaciółmi. Czasem partia szachów z René, który – od kiedy wyczytał, że w sowieckich akademiach wojskowych szachy są obowiązkowe – nauczył się zupełnie nieźle grać. Nie byliśmy jednak na wczasach: wśród rozmów dominowała tematyka wojenna. Jak dokuczyć wrogom. Wspaniałe rezultaty osiągnięte przez nasz moździerz napawały nas optymizmem. Mogliśmy zdezorganizować życie w stolicy, mogliśmy uniemożliwić wrogowi korzystanie z lotniska. Byle była amunicja! Ale czerwoni sprowadzali zaopatrzenie drogą z zachodu, z portu Al-Hudajda nad Morzem Czerwonym. Drogi do Al-Hudajdy moździerzem zamknąć się nie dało. Powoli w wieczornych rozmowach dojrzewała w nas myśl: trzeba uniemożliwić transport drogowy!
Książę Mohammed dał się przekonać. Przydzielił nam kilkuset wojowników i powierzył René dowództwo. Sprawa wydawała się prosta: dwanaście kilometrów na zachód droga wiodła przez most nad niewielkim wąwozem. Należało most ów wysadzić, a grzbiet górski po obu stronach góry obsadzić wojownikami. Ich zadaniem miałoby być niedopuszczenie do odbudowy mostu.
Zamknięcie drogi Al-Hudajda – Sana mogło spowodować przełom w całej wojnie. Stolica odcięta, bez zaopatrzenia, nie mogła się długo bronić.
* * *
Otrzymaliśmy transport amunicji do moździerza. Tego samego dnia o zmierzchu zniszczyliśmy miejską elektrownię. W stolicy na moment zapanowała ciemność. Później generatory elektryczne warsztatów i fabryczek zarekwirowane przez władze zaopatrywały w prąd budynki urzędowe. Następnego dnia René otrzymał zgodę emira na zaatakowanie ambasady sowieckiej i egipskiej. Z dziką radością kierowałem ogniem. Ambasadę sowiecką zniszczyliśmy do fundamentów. Nie przerwałem ognia nawet wtedy, gdy wedle wszelkiej logiki strzały nie były potrzebne. Bałem się, że może przeceniam zniszczenie, że może jeszcze coś zostało z tego gniazda szerszeni. Egipską ambasadę otoczyłem już mniejszą troską. Przy okazji oberwały inne przedstawicielstwa, jako że mieściły się przy tej samej alei.
Wieczorem we francuskim dzienniku radiowym usłyszeliśmy wiadomość, która wprawiła nas w doskonały humor: …„ze względu na bezpieczeństwo personelu, przedstawicielstwa dyplomatyczne ewakuowały się ze stolicy”. Zniszczenie sowieckiej ambasady w Sanie uważam za osobisty sukces. Egipska cieszyła mnie już mniej. Natomiast to, że inne ambasady oberwały „przy okazji” uznaję za sprawiedliwe: po co było z takim pośpiechem uznawać komunistyczny, narzucony przez obcą armię reżim? Powiedzmy, że był to tylko rozrzut…
Fragment rozdziału Hotchkiss-Brandt i pułkownik Kozłow z książki Rafała Gan-Ganowicza Kondotierzy, która po 14 latach dzięki wysiłkowi Wydawnictwa Prohibita wreszcie doczekała się kolejnego wydania.
Książkę można kupić w księgarni Multibook.pl – KLIKNIJ
(51)