Prezes Antykomunistycznego Związku Więźniów Politycznych w Częstochowie Henryk Baldowski nie ukrywa, że patriotyzm wyssał z mlekiem matki. Szczyci się tym, że już jego pradziad walczył o Polskę w powstaniu styczniowym i oddał życie za Ojczyznę.
[quote]— Jego partię powstańczą rozbili Kozacy, a on sam został zesłany na Sybir — mówi. — Jak wsiadł do kibitki, to go już więcej nikt nie widział. Listów nie pisał, bo pewnie mu zakazano. Nie wiadomo, co się z nim stało. Najprawdopodobniej zmarł na katordze. Dla całej rodziny było to tym bardziej przykre, że idąc walczyć, pradziadek zostawił w domu brzemienną żonę. Moja babcia swojego ojca na oczy nie widziała. On też nigdy nie zobaczył córki. Moi przodkowie kultywowali tę opowieść, ja także przekazuję ją dzieciom, wnukom i prawnukom. Tych ostatnich mam już jedenastu. Staram się dla nich ożywiać historię i przekazywać prawdę.[/quote]
Henryk Baldowski stale podkreśla, że pochodzi ze starej częstochowskiej rodziny, związanej ze służbą cywilną na rzecz Wojska Polskiego.
[quote]— Mój ojciec Franciszek pracował w intendenturze — wspomina. — Cała nasza rodzina była związana z jednostką wojskową. Mieszkaliśmy na Aniołowie, po drugiej stronie drogi, przy której stacjonowały batalion saperów i batalion łączności. W tej jednostce moja mama tuż przed wojną wzięła w ajencję kasyno oficerskie. Ojciec zmarł bowiem w 1937 r. i to mama odpowiadała za całą naszą rodzinę. Jako dziecko poznałem wszystkich oficerów i podoficerów jednostki, czułem się w tej jednostce jak u siebie w domu.[/quote]
Gdy wybuchła wojna, miałem piętnaście lat. Ponieważ nie miałem ojca, musiałem bardzo szybko dorosnąć. W 1939 r., kiedy wybuchła wojna, matka (licząc się z najgorszym, a zwłaszcza z tym, że będziemy musieli uciekać i się rozdzielimy) podzieliła wszystkie oszczędności na trzy części. Jedną wręczyła mnie, drugą siostrze, a trzecią wzięła dla siebie i najmłodszego brata. Pamiętam, że gdy siostra zobaczyła niemieckie samoloty, wpadła nie tyle w panikę, co wręcz w histerię. Jakoś udało mi się ją uspokoić. Wtedy właśnie zadecydowałem, że nigdzie nie będziemy uciekać, tylko pozostaniemy na miejscu.
Uważałem, że uciekając, wystawimy się tylko na niemieckie bombardowania. Mama przyznała mi rację i wkrótce okazało się, że to była słuszna decyzja. Sąsiedzi, którzy wybrali ucieczkę, zginęli pod bombami. Zanim jednak do Częstochowy wkroczyli Niemcy, przybiegł do nas żołnierz, którego nazwisko pamiętam do dzisiaj: był to Rudolf Jończyk z Piotrkowa Trybunalskiego, który mieszkał w tym mieście przy ulicy Słowackiego. W zaufaniu powiedział on mamie, że koszary zostaną wysadzone i powinniśmy przynajmniej na jakiś czas opuścić dom i wrócić kilka godzin później.
Myśmy wtedy pobiegli do sąsiadów, by ich też uprzedzić. Wycofaliśmy się razem jakieś półtora kilometra i czekaliśmy.
Ostatecznie koszary nie zostały wysadzone, a do Częstochowy wkroczyli Niemcy. Po kilku dniach wróciliśmy do domu. Trzeba było jakoś żyć. Zacząłem się uczyć zawodu kaletnika w warsztacie rzemieślniczym i jednocześnie (na początku 1940 r.) uczęszczać do szkoły zakładowej. Wtedy takie rozwiązanie wydawało się najrozsądniejsze. Innych szkół nie było, a jako mężczyzna, za którego się uważałem, powinienem był zdobyć jakiś zawód, by utrzymać rodzinę.
W szkole nawiązałem kontakt z podziemną instytucją niepodległościową walczącą z Niemcami, Narodową Organizacją Wojskową. Wstępując od niej, nie kierowałem się jakimiś kwestiami ideowymi czy politycznymi. Po prostu na nich trafiłem i uznałem, że powinienem się przyłączyć, głównie ze względów patriotycznych. Złożyłem przysięgę i przyjąłem pseudonim „Wolf”. Początkowo byłem szeregowym członkiem, szybko jednak zostałem awansowany na sekcyjnego. Zastąpiłem kolegę, który nie dawał sobie rady. Wkrótce udało mi się zbudować nie tylko sekcję, ale i drużynę. Chodziłem do szkoły, pracowałem, a wieczorami uczęszczałem na szkolenia w organizacji. Odbywały się one w różnych punktach miasta, a prowadzili je oficerowie i podoficerowie rezerwy; nikt z nich się oczywiście nie przedstawiał i po dziś dzień nie wiem, jak się nazywali. Zdobytą wiedzą dzieliłem się z kolei z członkami mojej drużyny, których regularnie szkoliłem.
Mój pierwszy dowódca nazywał się Tadeusz Jędrzejczyk. Gestapo szybko, niestety, wpadło na jego trop. Został aresztowany, a następnie rozstrzelany w ramach akcji „AB”, w której Niemcy chcieli zniszczyć inteligencję. Spoczywa teraz w zbiorowej mogile w Olsztynie koło Częstochowy albo w Apolonce koło Janowa, i odkąd zostałem prezesem naszego związku, czyli od osiemnastu lat, organizujemy w Janowie patriotyczną uroczystość ku czci pomordowanych. Ofiara ich życia nie powinna pójść na marne i popaść w zapomnienie.
Nie zakończyliśmy jednak naszej działalności po aresztowaniu Jędrzejczyka. 14 lutego 1942 r. została utworzona Armia Krajowa i nasza organizacja, podobnie jak kilkadziesiąt innych, do niej wstąpiła. Wszyscy się z tego cieszyliśmy. Wierzyliśmy, że oto powstała podziemna organizacja, która w odpowiednim czasie wyzwoli Polskę.
Po scaleniu mniejszych organizmów podziemia Armia Krajowa stanowiła przecież siłę.
W 1943 r. ukończyłem osiemnaście lat, w związku z czym groziła mi wywózka do Niemiec na roboty albo powołanie do jakiejś formacji; dostałem się do niemieckiej służby budowlanej „Baudienst”. Komórka AK załatwiła mi jednak przydział w LHD, czyli służbie obrony przeciwlotniczej. Mieściła się ona w koszarach dawnego pułku kawalerii. Służbę w nich zacząłem chyba, o ile pamiętam, w listopadzie 1943 r. Za długo tam nie byłem, bo w naszej komórce całkiem przypadkowo nastąpiła wsypa. W ręce gestapo wpadło moje zdjęcie. Akurat byłem wtedy na urlopie. Dopiero co z niego wróciłem i położyłem się spać w koszarach, gdy coś mnie tknęło. Zjechałem po poręczy przy schodach na plac apelowy, zdjąłem buty i na bosaka, żeby nie wzbudzić zamieszania, przeskoczyłem przez parkan i piechotą podyrdałem na Aniołów.
Tamtej nocy gestapo przyjechało do koszar i zaczęło mnie szukać. Na wartowni powiedziano funkcjonariuszom, że jestem w koszarach i nigdzie nie wychodziłem. Ja tymczasem zatrzymałem się u znajomych w Aniołowie. Spędziłem u nich jakieś dwa tygodnie, i wtedy otrzymałem rozkaz udania się do lasu. Wstąpiłem do oddziału AK „Ponurego”, czyli Jerzego Kurpińskiego, działającego w Obwodzie Częstochowskim.
Został on utworzony jesienią 1943 r. i był już znany w całej okolicy. Dokonał ataku na mieszczącą się w Myszkowie szkołę junkrów, zabijając kilkudziesięciu niemieckich kandydatów na oficerów. Do szkoły tej Niemcy wysłali synów pochodzących z niemieckich rodzin mieszkających na terenie powiatu częstochowskiego. Zmusili także do szkolenia w niej volksdeutschów. Z Aniołowa do tej szkoły wstąpił niejaki Korn. Zginął w czasie ataku „Ponurego”. Jego rodzice ogłosili potem, że do śmierci doszło w wypadku samochodowym.
O szczegółach ataku na Myszków dowiedziałem się dopiero po kilku latach, gdy z „Ponurym” na ślubie kolegi poszliśmy na wódkę. Akcja była skuteczna, ale jednocześnie wzbudzała kontrowersje.
„Ponury” za jej przeprowadzenie dostał naganę od Komendanta Głównego AK, którym był wówczas Tadeusz „Bór” Komorowski. Po akcji Niemcy wpadli bowiem w popłoch i rozstrzelali kilkadziesiąt osób. „Ponury” odwołał się do Londynu, od którego dostał nie naganę, ale pochwałę za przeprowadzoną akcję. To były trudne sprawy i każdy dowódca musiał ważyć, co ma robić…
Inspektorat Częstochowski AK
Dawać świadectwo prawdzie
Marek A. Koprowski, Żołnierze Wyklęci. I znów za kraty, Replika, Poznań.
Książkę można kupić TUTAJ.
(193)