Nareszcie dowiedziałem się, co było przyczyną tego zdenerwowania. Otóż ojciec stał pod groźbą bankructwa – brat jego, związany z ojcem finansowymi sprawami, zrujnował się doszczętnie w interesach i uciekł do Ameryki. W następstwie kilka piekarń ogłosiło także bankructwo, każda narażała ojca na kilka tysięcy rubli – pisze Urke Nachalnik w książce „Życiorys własny przestępcy”.
Epilogiem tego było wystawienie na licytację parowej cegielni stryja, z lasem i zabudowaniami. Po spieniężeniu tego wszystkiego brakowało jeszcze 15 tysięcy rubli, by pokryć długi stryja. Ojciec zaczął więc układy z wierzycielami, które odbywały się u nas w domu, a podczas których nie obeszło się bez awantur.
Widząc to, wierzyciele ojca pośpieszyli także po swoje długi. Pamiętam jak dziś ten przykry dzień. Było to w sobotę wieczorem. Wierzyciele zgłosili się naraz po swe należności. We wszystkich pokojach pełno było ludzi. Powierzyli oni w swoim czasie ojcu swe zaoszczędzone pieniądze na procent, uchodził on bowiem za majętnego człowieka. Teraz zaś, gdy usłyszeli o bankructwach, nie orientując się w sytuacji i nie pytając, czy i ojciec należy do grona upadłych firm, przyszli i krzyczeli, by im natychmiast zwrócił krwawo zapracowane pieniądze.
Ojcu nie dawali dojść do słowa i kto wie, jak by to się skończyło, gdyby w porę nie przybył ksiądz proboszcz Ch., staruszek szanowany w całym miasteczku nawet przez Żydów, jego uwadze nie uszło żadne poważniejsze zdarzenie w okolicy.
Po zauważeniu go wszyscy ucichli i skierowali swe oczy w stronę przybyłego. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” – powitał ich staruszek. Na te słowa obecni, nie wyłączając i Żydów, porwali czapki z głów. Po serdecznym przywitaniu się ze zgromadzonymi ksiądz porozumiał się z ojcem. Potem zwrócił się do obecnych i przemówił:
– Panowie, opamiętajcie się! Strach przed stratą waszych pieniędzy opętał was do tego stopnia, że sami nie wiecie, co robicie. Pan F…cz w zupełności jest w stanie pokryć wszystkie swoje zobowiązania każdej chwili. Możecie więc iść w spokoju do domu, a w poniedziałek o godzinie szóstej wieczór każdy, o ile chce wycofać swe pieniądze, niech przyniesie weksle czy kwity, a otrzyma należność z procentami.
Spojrzeli po sobie pytająco z pewnym niedowierzaniem, wątpiąc, czy nie będzie już za późno. Myśleli, że jak stryj zrobił plajtę, to i ojca może spotkać to samo. Spostrzegłszy wahanie, ksiądz proboszcz jeszcze raz zapewnił ich, że każdy otrzyma swą należność i że on za to bierze na siebie odpowiedzialność. To ich ostatecznie upewniło. Jeden za drugim zaczęli opuszczać mieszkanie. Po tym zajściu w rezultacie zostało kilka połamanych krzeseł.
W poniedziałek o umówionej godzinie ojciec zaczął wypłacać wszelkie należności swym wierzycielom. Każdy otrzymał swoje co do grosza. Większa część prosiła ojca, aby z powrotem wziął pieniądze na procent, lecz ojciec stanowczo odmawiał.
Wspominając dość często przykrą sytuację ojca z owej soboty, zadawałem sobie pytanie, czy ten szanowny staruszek, który wybawił ojca z opresji i zażegnał większą awanturę, także nie posiadał duszy, jak to rebe określił. Mocno zwątpiłem w prawdomówność rebego.
*
„Na początku maja 1918 roku we trzech wyjechaliśmy do miasteczka S. na Litwie. Tam dopiero mieliśmy się dowiedzieć, gdzie i co ma być celem naszej wyprawy. Wspólnik mój, „Szofer”, został tam nagle zawezwany przez znanego mu i zaufanego pasera, aby natychmiast przyjechał z dwoma odpowiednimi wspólnikami, ponieważ „jest dobry interes”, który nie cierpi zwłoki.
Właśnie w tym celu pięknego dnia majowego stanęliśmy przed paserem, który nas przyjął z radością.
Muszę tu określić oryginalną postać pasera. Był to człowiek taki, że gdybym nie wiedział, co on za jeden, nigdy nie uwierzyłbym, że należy do naszej branży. Mógł mieć lat około pięćdziesięciu, średniego wzrostu i tuszy, o zdrowym wyglądzie, z czarnymi przenikliwymi oczyma, długą czarną brodą i tegoż koloru długimi pejsami. Każdy, na pierwszy rzut oka z jego całej powierzchowności, wziąłby go przynajmniej za podrabina.
Mówił cicho i z powagą. Nad każdym słowem się zastanawiał, zanim je wyrzekł, głaskał przy tym pieszczotliwie swoją imponującą brodę. Trudnił się lichwą, a kupował tylko, jak sam mówił, od „pewnych ludzi”, i to papiery wartościowe, walutę i „szmuk”. „Szofera” znał jeszcze z czasów lepszych, i jak mówił, tylko jemu ufa, i że my dwaj nie jesteśmy godni znać jego.
Mieszkał bardzo przyzwoicie. Był wdowcem. Dom prowadziła starsza córka, lat dwadzieścia pięć, o której mówiono, że przy potrzebie i dla oszczędności zastępuje mu także i żonę. Widocznie też z tego powodu, pomimo że była niebrzydka i niebiedna, nie wydawał jej za mąż.
Miał jeszcze dwie córki, z których średnia nie była tu obecna, a najmłodsza miała lat siedemnaście i była najładniejsza. Przynajmniej ja tak twierdzę. O niej muszę dużo opisać ze względu na ważną rolę, jaką odegrała w moim życiu, ale o tym później opowiem.
*
Po chwili kobieta wstała i słyszałem, jak otwierała kasę i coś tam robiła. Mężczyzna również po chwili nachylił się razem z nią nad łóżkiem i coś tam w kasie przekładali, słyszałem, jak ją zamknęła, mówiąc do męża:
– Masz klucz.
On zaś powiedział:
– Włóż go pod poduszkę.
Więc klucz jest pod poduszką, myślałem, dobrze idzie. Mężczyzna pierwszy począł się teraz rozbierać, wlazł do łóżka, pod którym leżałem, prosząc, aby i ona się rozbierała.
– Zaraz, zaraz – odparła kobieta, śmiejąc się – nie gorączkuj się tak, mój kochany, ty jeszcze zdążysz swoje zrobić – i zaczęła się powoli rozbierać. Gdy już stanęła w bieliźnie, mężczyzna pociągnął ją do swego łóżka. Roześmiała się i ułożyła do tego samego łóżka. Musiała być odpowiedniej tuszy, gdyż materace wyginały się pod ciężarem i oparły się niemal na moich plecach. Ładny interes, pomyślałem, uduszą mnie.
Zaczęły się jak zwykle w tych chwilach między młodym małżeństwem najprzód pocałunki i zapewnienia miłości, a potem głośne sapania…
Materace raz podnosiły się, to znów opierały się o moje plecy. Pot kroplisty oblewał mnie całego, myślałem, jak tak dalej pójdzie, to nie wytrzymam. Znalazłem się tu bardzo śmiesznie. Domyśliłem się, że to może potrwać dość długo, w czym się też nie myliłem. Sapanie stało się coraz głośniejsze i zawziętsze. Pocałunki odbijały się po pokoju jeden za drugim. Zmysły zaczęły u mnie działać, jak jeszcze nigdy. Musiałem skupić całą swoją siłę woli, by nie popełnić tu głupstwa…
Nagle kobieta zawołała namiętnie urwanym głosem:
– Tie-tie-tie-fer…
Mąż zaś odparł, dysząc ciężko:
– Gut, gut…
Na te słowa zaledwie nie wybuchnąłem śmiechem. Jednakże wstrzymałem się, było mi duszno aż do mdłości, w tej chwili wyrzekłbym się zarobku, aby tylko ktoś mnie wybawił z tej sytuacji.
Zabawa trwałaby, kto wie jak długo, gdyby nie mąż, który zaklinał się, że już na dziś dalej nie może…
„Druga Frania”, pomyślałem.
Miałem straszną ochotę zobaczyć tę kobietę, czy ona jest ładna. Wtem kobieta wyskoczyła z łóżka i z nocnej szafy wyciągnęła miednicę z wodą. Zmiarkowałem, co tu się teraz stanie, i zamknąłem oczy, bałem się, że nie wytrzymam. Słyszę plusk wody i otworzyłem jednak oczy. Mogłem teraz oglądać całe jej kobiece wdzięki i widzieć to, czego może mąż nie widział. Uczuć, których wtedy doznałem, i dzikiej żądzy, która mnie ogarnęła, nigdy nie zapomnę. Byłem, że tak się wyrażę, na ten widok bliski obłędu.
Kobieta mogła mieć z górą lat dwadzieścia trzy, rosła w biodrach i piękna, w całym tego słowa znaczeniu. Dłuższy czas po tym pamiętnym dla mnie obrazie z owej nocy stała mi przed oczyma i spędzała sen z powiek.
Po tym, co się stało, myślałem, że teraz na pewno już koniec zabawy, że ona ułoży się do swego łóżka na spoczynek, ale pomyliłem się. Wlazła z powrotem do łóżka męża i zaczęły się różne wynurzenia. Trwało to dość długo, a jak mi się wydawało, wieki całe.
Zegar wybił dwunastą. Myślałem, kto wie, kiedy zasną. Cieszyło mnie tylko to, że o ile zasną, to będą na pewno spać po takich zawziętych atakach jak zabici. Po dłuższej chwili rozmowa zaczęła się urywać. Mąż odpowiadał jej sennym głosem, prosząc ją, aby nareszcie dała mu spokój i że chce spać, potem nastąpiły dwa głośne pocałunki i cisza…
Było już w sam czas, bo czułem, że dłużej tam nie wytrzymam w żaden sposób. Jednakże musiałem jeszcze leżeć pod łóżkiem dość długo, zanim usłyszałem głośne oddechy, a potem chrapanie śpiących. Byłem teraz pewny, że po takiej fizycznej pracy, której byłem świadkiem, tak prędko nie przebudzą się.
Ostrożnie i cichutko wylazłem spod łóżka, z wysiłkiem prostując członki i ocierając pot z czoła, pozwoliłem sobie na głośniejsze oddychanie. Spojrzałem na śpiącą parę. Żona, leżąc przy brzegu łóżka, miała zarzuconą prawą rękę na szyi męża. Pierwszą moją czynnością było odsunąć ze środka rygiel i potem kluczem otworzyć drzwi wychodzące do ogrodu, te same, przez które tu wszedłem.
Drzwi skrzypnęły tak silnie, że obawiałem się, iż się przebudzą. Wspólnicy, jak dwa cienie, cichutko wsunęli się do pokoju i zaraz za nimi drzwi przymknąłem. Pokazałem palcem na miejsce kasetki. „Szofer” machnął głową na znak, że rozumie, iż myślę, że w bardzo złym miejscu jest ona umieszczona i trudno będzie do niej dostąpić. Na domiar złego leżeli oboje w łóżku od ściany. Gdyby nie to, można by było łóżko odsunąć nieznacznie od ściany, ale z nimi trudno to będzie zrobić. Nachylać się nad nimi jest bardzo ryzykowne, mogą się przebudzić. Staliśmy tak chwilę bezradni, patrząc jeden na drugiego. „Szofer” cicho szepnął do ucha Antkowi, aby poszedł do drugiego pokoju trzymać straż nad służącą, która może się obudzić, co też wykonał. Ja zaś próbowałem klucze wydostać spod poduszki, jednak daremnie, nie mogłem na nie trafić. Najpierw odsunęliśmy łóżko próżne, a następnie próbowaliśmy całym wysiłkiem od strony nóg i tamto łóżko odsunąć. Po wielkich wysiłkach odsunęliśmy je ostrożnie, aby ich nie obudzić. Udało się.
„Szofer” stanął teraz nad nimi z rewolwerem w ręku, a ja, mając już dostęp do ściany, podniosłem dywan zakrywający kasetkę i przystąpiłem do roboty. Pracowałem cicho i sprawnie, tylko palce nerwowo mi drgały. Robota szła bardzo opornie. „Rak” był źle hartowany, a kasetka z twardej i grubej stali, tak że bór ślizgał się, zanim zaczął borować.
„Szofer”, widząc, że się denerwuję, podał mi rewolwer i sam wziął się do pracy. Z początku szło mu lepiej niż mnie. Tu muszę zaznaczyć, że był on z zawodu wykwalifikowanym ślusarzem-mechanikiem, mimo to po chwili tak samo spocił się, a „raki” nie chciały brać. Znów zluzowałem go, będąc silniejszy niż on, chciałem się dołożyć więcej siłą, ale on szarpnął mnie ze ramię, gdyż robiłem dużo hałasu.
Borowałem dziurę jedną przy drugiej, tak aby „rak” mógł prędzej brać. Zegar wskazywał już po wpół do drugiej, tu źle idzie, lada chwila „dolatorzy”1 mogą się przebudzić. Będąc coraz bardziej zdenerwowany, robiłem więcej hałasu przy pracy. Upłynęło już pięćdziesiąt minut, jak pracowaliśmy, a oni spali, zacząłem już nabierać otuchy, że robota się uda. Jeszcze jedna strona pozostała do rozprucia, a dostanę się do środka. Wtem bór mi się nagle poślizgnął i korba upadła z hałasem na podłogę, odbijając się o krawędź łóżka tak silnie, że oboje jednocześnie przebudzili się i wydali okrzyk:
– Oj!…
Na widok rewolweru dalszy okrzyk zamarł im na ustach.
Zły i doprowadzony do ostateczności tym, co się stało, zawołałem groźnie:
– Proszę dać klucz od kasy!
Nie odpowiedzieli.
Powtórzyłem; i teraz nie otrzymałem odpowiedzi. Szarpnąłem go wówczas za ramię, zdawało się, że odzyskał przytomność umysłu. Na widok lufy rewolweru potracili oboje mowę, a może myśleli, że śnią.
– Nie mam klucza przy sobie – odparł.
Kobieta patrzyła na mnie ze strachem w oczach, a zarazem jakby mnie błagała o coś. Bez słowa podniosłem poduszkę i złapałem za klucze. Kobieta na widok kluczy w mojej ręce wydała straszny okrzyk i dostała spazmów, czy też je udawała. Z pokoju, gdzie Antek stał nad służącą, dolatywały również do nas wołania o pomoc:
– Gwałt! Gwałt! Bandyci!
Mąż, widząc nasze wahanie, począł na całe gardło tak samo wzywać o pomoc. Wszystko tu było stracone, nie było czasu do namysłu, pociągnąłem „Szofera” za sobą, który, jak zauważyłem, miał chęć używać broni, i rzuciłem się do ucieczki.
Koniec końcem ledwie z życiem stamtąd uszliśmy, dążąc ku naszemu pojazdowi.
Furman spał smacznie na wozie, widać marzył o łupie, co miał nadejść, obudziliśmy go i ruszyliśmy stąd jak najprędzej. Furman domyślił się, że źle i że nic się nie udało. Wspólnicy robili mi po drodze wyrzuty, że przeze mnie robota się nie udała i że trzeba było nie uciekać, a walić w łeb. Próbowałem tłumaczyć, że ta robota i tak by się nie udała i że ja, leżąc tam kilka godzin pod łóżkiem, więcej ryzykowałem niż oni. Opowiadałem im też o całym zajściu, którego byłem świadkiem. To ich trochę rozweseliło, ale nie na długo. Dla nich nie było to nic nowego. Niemal każdemu złodziejowi, który chodzi na „ślam”,2 zdarza się widzieć podobne sceny, i to często.
Tak w smutnym nastroju wróciliśmy do pasera. Stary, słysząc o naszym niepowodzeniu i że do tego ja się przyczyniłem, skakał ze złości, pluł, zesmarkał się i groził, że nam tego nigdy nie przebaczy.
*
Wyobrażam go sobie tak, jakby „Wampir z Düsseldorfu” był jego synem, albo jakby on sam nim był. Wyglądał na lat czterdzieści, słusznego wzrostu, brunet, wąsy nosił po angielsku. Chodził z fajką w ustach, sztywny, jakby kij połknął, a twarz jego zdawała się zawsze wyrażać zdziwienie. Mówił chrapliwym głosem.
Bił strasznie i torturował więźniów za byle jakie przewinienie. Z jakąś sadystyczną rozkoszą upajał się jękami katowanych. Podczas egzekucji mierzył w najboleśniejsze miejsce. Oczy jego iskrzyły się wtedy jakimś osobliwym, nie dającym się określić blaskiem. Szatański uśmiech wykrzywiał wtedy jego zwierzęce usta. Brak mi słów, by tego potwora w ludzkim ciele określić. Wystarczy, jeżeli powiem, że ten niemiecki nasz wychowawca podczas egzekucji był raczej podobny do średniowiecznego kata niż do człowieka dwudziestego wieku, i do tego urodzonego „w kulturalnym Vaterlandzie”.
Nie! Tu zupełnie nie przesadzam w określeniu go. Do dziś dnia, na samo wspomnienie, co więźniowie od niego wycierpieli, dreszcze mnie przechodzą po całym ciele. Nieraz bił mnie do utraty przytomności, do dziś dnia noszę na sobie ślady jego katowskiej dłoni, mam bębenek w lewym uchu pęknięty.
Jestem tego zdania, że więzień, który przesiedział rok podczas okupacji w więzieniu, piekła się już nie zlęknie. Ról tu był naprawdę samowładnym panem życia i śmierci, był też i naczelnik, ale nikt z więźniów go nie widział nigdy, nawet kary dyscyplinarne przysyłano więźniowi zaocznie, nie pytając go ani słowa.
O ile czasami więzień próbował hardo się postawić, czując się skrzywdzonym, natychmiast zlatywała się ich cała gromada, a wtedy był bity i kopany do utraty przytomności, o czym na własnej skórze się przekonałem. A jeżeli więzień umarł po takiej kaźni, pewno pisali w raporcie, że powiesił się, co się często tu zdarzało. Nie było nawet tygodnia, by się ktoś się powiesił. Nikt się już nigdy o tym nie dowiedział, w jaki sposób niektórzy umierali. Grube mury „Czerwonaka” i lochy podziemne potrafiły wchłonąć w siebie tę tajemnicę śmierci, nie dzieląc się tym z nikim. Straszne, włosy mi teraz dęba stają na głowie, gdy to piszę. Moje oczy patrzyły i na tę bezradną mękę.
Ról, przychodząc na służbę rano, przynosił pęk witek moczonych w wodzie, a do wieczora miał wszystkie potrzaskane. Gdy bił, starał się bić po twarzy, jęki katowanych i wołanie „o Jezus” było słychać niemal co chwilę z innych cel. Przed Rólem drżeli niemal dozorcy, Polacy, których było tam już kilku. Ci ostatni starali się ulżyć więźniom, w czym tylko mogli.
Muszę tu także wspomnieć ze wstydem, że było tam dwóch podłych dozorców Żydów, a nawet po nazwisku muszę tu tych nazwać: Lipszyc i Lustig. Ten ostatni to był istny typ „Judasza”, miał służbę tylko po nocach, od apelu wieczornego do rana. Więźniowie zadowoleni, że Róla nie ma, wieczorem często ryzykowali oknem wyglądać. A Lustig po cichutku podchodził do judasza i zapisywał numer celi. Przez tego gada i ja kilku obiadów nie dostałem i kilka razy siedziałem w karcu po siedem dni.
Co prawda wolałem być w karcu niż w celi, tam przynajmniej dostawałem czterysta gramów chleba i wody.
Trzeba było się kłaść spać o godzinie czwartej po obiedzie, musieliśmy leżeć do dziewiątej rano, siedemnaście godzin, i to o głodzie w zimnej celi, co za męki przechodziłem, a gdy więzień próbował wstać, to Lustig go zaraz sobie zanotował, a kara była już pewna.
Rano dawano nam ćwierć litra kawy, a na obiad litr śmierdzącej kapusty, o godzinie czwartej kartoflanka, albo raczej woda od kartofli, i siedemdziesiąt pięć gramów chleba, na raz ugryźć. Wystarczy, gdy powiem, że do oddziału, gdzie siedziało sto osób, garbaty więzień nosił chleb dla wszystkich w małej skrzynce, na sznurku przez ramię przewieszonej. Jak cień garbus ten przesuwał się od lufcika do lufcika we drzwiach, gdzie chleb kładł bez słowa. Przy kolacji zaraz musiał więzień wypić zupę i wyłożyć łyżkę i ubranie, łyżkę, którą teraz już każdy miał.
*
„Czerwoniak” – pod tą skromną nazwą rozumie się wielkie więzienie w Łomży. Z czasów rosyjskich było ono znane jako straszne w swej grozie. Z głębi Rosji przysyłano tu za karę katorżników za bunty. Niejeden człowiek, który miał zaszczyt go poznać, czuje dreszcze przerażenia na sam dźwięk słyszany o nim. „Czerwoniak” został wykończony lat kilka przed wybuchem wojny światowej. Zbudowany jest na wzór cel pojedynczych więzień niemieckich. Stoi on w formie rosyjskiej litery T, co zapewne miało znaczyć „Turma”.
Zrewidowano mnie i załatwiono formalności, o których już nie warto tu wspominać, gdyż z pewnością we wszystkich więzieniach chyba całego świata odbywa się rytuał przyjęcia w tej samej formie. Naruszają wtedy całą familię, która często nic nie jest winna, że w ich rodzie znalazł się przestępca, a jednak musi bezwiednie figurować po archiwach i księgach więziennych.
Zaprowadzono mnie na skrzydło pojedynek, po lewej ręce, jak się wychodzi z kancelarii. Jest tam sześćdziesiąt pojedynczych cel, gdzie za czasów rosyjskich siedziały wyłącznie kobiety. Teraz siedzieli tam mężczyźni, pojedynczo i po dwóch w jednej celi. Główne dwa skrzydła cel pojedynczych i cel ogólnych stały podówczas puste, przeprowadzano tam bowiem remont, gdyż z powodu wojny wszystkie urządzenia cel były zdemolowane. Więźniów wszystkich było wtedy około stu kilkunastu, wliczając więźniów siedzących w dwóch ogólnych celach, w pobliżu tychże pojedynek, gdzie za czasów rosyjskich tak samo siedziały kobiety. Mnie osadzono na trzecim piętrze, samego, w celi pod numerem 245.
W celi nic nie było oprócz łóżka, stołka i podartego siennika. Sama cela była podobna do znanych mi już pojedynczych cel. Zimniej tu było niż na dworze. Centralne ogrzewanie nie funkcjonowało zupełnie i nigdy tu nie palono. Grube mury i asfaltowa podłoga wiały chłodem przejmującym do kości. Teraz nie rozpaczałem już jak dawniej, gdy mnie tylko przymknięto do celi. Za dużo już piekła przeszedłem, bym się miał teraz na widok tej celi przelęknąć. Uznawałem zasadę: „Jakoś to będzie”.
Za jakieś pół godziny po moim przybyciu rozdawano obiad. Przez otwór w drzwiach podawano mi w zardzewiałej bańce litrowej od konserw jakąś wstrętną zupę. Zapach, który bił od tej zardzewiałej bańki, wystarczył, aby być już najedzonym. Łyżek do jedzenia zupełnie tu nie używano, pomimo głodu nie mogłem tego przełknąć. Była to suszona kapusta i jeszcze jakieś korzenie, których rozpoznać nie potrafiłem.
Żołnierze na warcie zmieniali się co dwie godziny, na każdym oddziale stał Niemiec z karabinem, a gdy więzień ciągnął klapę, puszczał go raz na dwie godziny na swoją naturalną potrzebę, ponieważ w celi naczynia do tegoż użytku wcale nie było. Nikt tu nie dbał o porządek. Więźniowie byli w rękach wojskowych. Sierżant niemiecki był tu jako komendant. Do pomocy zaś oprócz warty, która zmieniała się co czternaście dni, miał trzech żołnierzy. Niemiec, na wpół ślepy, trzymał dozór nad więźniami, którzy podawali nam raz na dwa dni szczotki, by wymiatać celę. Drugi był naszym karmicielem, miał kuchnię i prowiant pod swoim dozorem. Trzeci zaś, ogromnego wzrostu Niemiec, był pomocnikiem sierżanta, a chodził stale, jak i komendant, z bykowcem w ręku.
Muszę tu koniecznie scharakteryzować osobę komendanta. Nazy-
wał się Szram. Mógł mieć około czterdziestu czterech lat, średniego wzrostu, nosił „szpicbródkę”, a wąs miał na wzór swojego monarchy. Suchy na twarzy, a oczy świeciły mu się jak u kota syberyjskiego. Podkradał się tak cichutko pod cele i podglądał przez judasza, po czym tak sprawnie otwierał drzwi, że więzień stojący na stole i wyglądający oknem nic nie słyszał i prawie nigdy nie zdążył zeskoczyć w porę, zanim ten stanął w celi.
Za rozmowę i wyglądanie oknem nigdy nie darował. Bykowiec, który trzymał stale w ręce, nigdy nie próżnował. Przez więźniów był przezywany „Zdrajcą”.
Skarżyć się tu nie było do kogo. Od pierwszej chwili, gdy Niemcy weszli do Łomży, był on tu panem życia i śmierci. Niejeden z więźniów zmarł z jego ręki. Dopiero gdy ja tu przybyłem, chodziły już pogłoski, że więzienie mają objąć władze cywilne, co też się wkrótce sprawdziło.
Jeżeli człowiek na wolności utracił zbyt wiele, pozostaje mu zawsze jeszcze jakakolwiek nadzieja i ma rozwiązane ręce do działania. Ale gdy człowiek utraci wolność, popada wtedy w stan odrętwienia, pozostając nieczuły dla otoczenia… Tak samo ja, po paru dniach pobytu tamże, stałem się nieczuły na własny ból. Dość byłem przybity własnym smutkiem, by myśleć o innych. Jednakże były chwile, że uszy sobie zatykałem, by nie słyszeć jęków katowanych. Dosyć nas tu bił głód. Otrzymywaliśmy dwieście gramów chleba dziennie, litr zupy i dwa razy dziennie po pół litra kawy.
Spaceru żadnego nie było. Raz jeden tylko pamiętam, „Zdrajca” kazał wszystkich wypuścić niespodzianie na „Freistunde”. Ustawił nas po czterech w rząd, następnie oprowadził dwa razy wokoło więziennego podwórza. Koniec zaś tego spaceru był straszny, może z kilkunastu więźniów „Zdrajca” razem ze swoim pomocnikiem zbili do utraty przytomności za to, że przemówili ze sobą.
Był to pierwszy i ostatni spacer za rządów „Zdrajcy” i prokuratora Lichnera. Obaj dobrali się. Tylko ten ostatni miał tę dobrą stronę, że o ile więzień miał ładną siostrę, żonę lub kochankę, wyrabiali u niego wszystko, nawet i wolność.
Tak przesiedziałem przeszło dwa tygodnie. Całymi godzinami stałem przy oknie, nie bacząc na to, że „Zdrajca” może mnie nakryć.
Żadna siła i kara nie jest zdolna powstrzymać więźnia, by nie wyjrzał oknem choćby ukradkiem. Najwięksi tchórze z więźniów to czynią, tym bardziej, gdy nie mają innego zajęcia.
Z okna mojej celi co prawda nic nie mogłem zobaczyć, gdyż wychodziło na dziedziniec więzienia, pola tylko widziałem z daleka. Jednakże nieraz całymi godzinami stałem i patrzyłem w jeden punkt. To na wodo-kaczkę stojącą na podwórku więziennym naprzeciw mojego okna, to obserwowałem jakiegoś przechodzącego chłopa, to znów kobietę, tak długo, aż zniknęła mi zupełnie z oczu. Często też z zimna biegałem po celi jak potępieniec, z jednego rogu do drugiego.
Jako pociechę w tym smutnym życiu miałem to, że żywiłem nadzieję, iż mnie zwolnią. Byłem tego nawet pewny, zadowolony też byłem, że ubrany jeszcze jestem we własne ubranie. Zawsze mniej odczuwałem zimna niż w więziennym. Każdy tu siedział we własnym ubraniu. Ten, co bielizny nie otrzymywał z domu, to chodził w jednej bieliźnie całe miesiące. Byli tacy, co jeszcze po roku chodzili w tej samej bieliźnie. Nawet wszy pogardzały tymi strzępami, a przenosiły się do świeżych gości. Z tego też powodu, pomimo że byłem zaciętym przeciwnikiem jakiej bądź wojny, to jednak tu musiałem rozpocząć wojnę z pchłami i pluskwami. W dzień ścigałem je zawzięcie, mordując bez litości, a za to one odwzajemniały się, szturmując mnie w nocy i nie dając mi spokoju.
Takie oto życie pędziłem w tym więzieniu od pierwszego dnia. Ale zdaje mi się, że uprzedzam tu wypadki, więc teraz przystąpię do opowiadania kolejności wypadków.
Punktualnie za tydzień zawezwano mnie ponownie do miasta na śledztwo. Prowadził mnie do komendantury żołnierz, po czym oficer delikatnie, aż za delikatnie wybadał mnie. Śledztwo trwało z godzinę,
po czym odprowadzono mnie z powrotem do więzienia.
Po upływie trzech dni znów zawezwano mnie, tym razem objaśniono, że ma się odbyć rozprawa przed sądem. Włosy zjeżyły mi się na głowie na samo słowo „sąd”, a tu sąd wojenny. Myślałem, kto wie, czy mi nie dadzą kary śmierci, a może oni wiedzą jeszcze więcej o mnie, niż mi się to wydaje. Smutne domysły mnie gnębiły. A nawet gdy mi dadzą wyrok, co wtedy? W takich warunkach jest niemożliwe siedzieć ani roku. Tu myśl przelotna zabłysła: „Spróbujesz, a może stąd ci się uda zwiać, w gorszych opałach byłeś, a wydostałeś się”. Jednak myśl inna: „Raz ci się tylko udało, a więcej ci się to nie uda. Pamiętasz, jak przysięgałeś w karcu w ostatnią chwilę, że gdy się stąd wydostaniesz, to staniesz się uczciwym człowiekiem? A coś zrobił? Znów nabroiłeś. Nie, teraz nic nie pomoże, musisz teraz tu zgnić”. Zgnębiony takimi mniej więcej myślami, stanąłem przed sądem.
W skład sądu wchodziło kilku oficerów i jeszcze jakiś wojskowy. Czytano mi może jakieś pół godziny akt oskarżenia, z tego wszystkiego odróżniłem tylko słowo „Diebstahl”3 i znów „Diebstahl”. Więcej z tego ani słowa nie zrozumiałem. Potem pytano mnie, czy przyznaję się. Odpowiedziałem, że nic o niczym nie wiem. Znów tam coś pisano. Panowie sędziowie podszeptywali sobie coś na ucho, po czym odczytano wyrok: – „Zwei Jahre Gefängnis für schweren Einbruchdiebstahl”4, po czym odprowadzono mnie z powrotem do więzienia.
Byłem tak przygnębiony i przybity tym wyrokiem, że nie byłem nawet zdolny do myślenia. W drodze z sali sądu aż do zamknięcia mnie w celi znajdowałem się w stanie nieprzytomnym. Sam nie pamiętam, kiedy mnie z sądu wyprowadzono, kiedy szedłem ulicami z powrotem do więzienia, dopiero w celi oprzytomniałem. Potarłem sobie ręką czoło, jakbym chciał sobie coś przypomnieć. Tu dopiero sobie zdałem sprawę, co się ze mną stało.
Z rozpaczy począłem głową tłuc o mur. Nie mogłem się pogodzić z myślami, że zamiast spodziewanej wolności dostałem aż dwa lata, i to będąc zupełnie niewinny. Przysięgam, że nie byłem winny. Dziś już wszystko jedno, bo to już dawno minęło. Jednakże te dwa lata otrzymałem dlatego, że potrzebna była ofiara, by zaspokoić kogoś. No i ja nią byłem.
Przyznaję się też i do tego, że chcąc policzyć przestępstwa, które popełniłem bezkarnie, należałby mi się o wiele większy wymiar kary. Jednak w tym, za co mnie skazali, nie byłem winny.
Pierwszą noc po wyroku ani na sekundę oka nie zmrużyłem, strachem objęty nie mogłem zasnąć. Ciężkie myśli jak stosy kamienne przygniatały mi głowę i spędzały sen z powiek. Wsłuchiwałem się tylko w miarowe kroki straży z okutymi butami. Każde uderzenie butem o bruk odbijało się o mój mózg, jakby mi po głowie deptał. O, jak straszne są bezsenne noce w więzieniu, sto razy straszniejsze niż w trumnie. Jedna taka noc wystarczy, by człowieka zrobić anormalnym na całe życie. Wiele takich nocy bezsennych przepędziłem, doprowadzały one mnie niemal do wariactwa. Zresztą po co się skarżyć, sam uznaję przysłowie:
„Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”.
Upłynęło znów dni kilka, zupełnie oswoiłem się z dwoma latami. Myśląc, że mam dwa lata tylko, a nie dziesięć lat, jak już było poprzednio, zacząłem godzić się z losem. W takich chwilach ciężkich zawsze potrafiłem opanowywać wolę i patrzyłem na życie ze strony filozoficznej. Chcąc zapanować nad smutną rzeczywistością, pogrążyłem się w rozmyślaniach. Przypomniałem sobie aforyzm Konfucjusza: „Ściśnij serce i trwaj”. A ja wtedy sobie mówiłem: „Ściśnij żołądek i trwaj”. Zdaje mi się doprawdy, że żołądek ścisnąć jest jeszcze trudniej niż serce.
Do diabła! Znów filozofuję! Jak mi jest ciężko od tego się odzwyczaić! Ale proszę cię, Czytelniku, przebacz mi, to nie ja temu winien. Każdy, kto przesiedział długie lata w pojedynczych celach, jak nie zidiocieje zupełnie, to staje się wtedy filozofem bez żadnych tam dyplomów.
Zacząłem sobie regulować życie w ten sposób: dwieście gramów chleba otrzymanego rano chowałem na wieczór, gdyż głód spać nie pozwalał. Wypiłem tylko kawę. Do obiadu prowadziłem wojnę z pluskwami, po obiedzie było już pochmurno w celi, więc do wieczora spędzałem czas na wałęsaniu się po celi i wyglądaniu przez okno. Książek tu nie dawano żadnych, żeby sobie nie uprzyjemniać czasu.
Urke Nachalnik, ŻYCIORYS WŁASNY PRZESTĘPCY, Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ.
Urke Nachalnik, a właściwie Icek Boruch Farbarowicz, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, nie był przykładnym obywatelem. Jego sumienie obciążało wiele przestępstw, włamania, kradzieże, krwawe porachunki, napady, prucie sejfów. To wszystko zaprowadziło go na w sumie 15 lat do kryminału. Podczas ostatniego pobytu za kratami rawickiego więzienia napisał pamiętnik o swym burzliwym życiu, który zatytułował „Życiorys własny przestępcy”. Książka jest nie tyle świadectwem jego występków, co całego procesu demoralizacji, który doprowadził go na złą drogę.
Czytając ją, należy zwrócić uwagę również na to, że wspomnienia Nachalnika nie są zwykłą autobiografią osoby żyjącej z kodeksem karnym na bakier. To także odzwierciedlenie obyczajów panujących w ówczesnym świecie przestępczym. Całość tła, na którym autor naszkicował swój życiorys, uzupełniają podrzędne spelunki, złodziejskie meliny i domy publiczne. To właśnie w nich Nachalnik lubił miło spędzać czas, grając w karty i uczestnicząc w alkoholowych orgiach, w towarzystwie upadłych dziewcząt. Zresztą kobiety w jego życiu odgrywały wyjątkową rolę i często poruszał ich temat, przez co niektórzy krytycy uznawali jego wspomnienia wręcz za literaturę pornograficzną.
„Życiorys własny przestępcy” został po raz pierwszy wydany w styczniu 1933 roku. Urke Nachalnik miał wtedy 35 lat, z czego 15 spędził za kratami, a to akurat nie było dla złodzieja powodem do dumy. Zamieniając wytrych na pióro, Nachalnik dokonał najlepszego możliwego wyboru. Odkąd zaczął pisać, nigdy więcej nie wrócił do więzienia, a to świadczy tylko o tym, że był lepszym literatem niż złodziejem.
(3312)