Alfons Heck miał dziesięć lat, gdy wyruszył na norymberski Reichsparteitag – doroczny uroczysty wiec narodowych socjalistów przypominający ogromną mszę ku czci Führera.
Jako członek Jungvolku, młodszej sekcji Hitlerjugend, wraz z tysiącami zafascynowanych młodych ludzi słuchał przemowy swego najwyższego przywódcy, boga nowego ładu świata, Adolfa Hitlera:
„Wy, moja młodzieży” – krzyczał i wydawało mi się, że wbija oczy prosto we mnie – „jesteście dla narodu najcenniejszą gwarancją wspaniałej przyszłości”. (…) Nie mieliśmy żadnych szans. Od tej chwili byłem duszą i ciałem oddany Adolfowi Hitlerowi.
Uderzająco szczera relacja chłopca, którego pochłonęły idee narodowego socjalizmu. Maszerując razem z nim w szeregach Hitlerjugend, poznajemy ukrytą stronę nazizmu, o której niewiele się pisze. Bardzo nieliczni, zapaleni niegdyś członkowie organizacji młodych nazistów, publicznie opowiadali o tamtych latach i swojej fascynacji hitleryzmem.
Niniejsza książka pokazuje, jak wyglądało ich życie w tamtych czasach; kim byli, w co wierzyli i dlaczego dokonywali takich, a nie innych wyborów.
W Niemczech Hitlera, moich Niemczech, dzieciństwo kończyło się w wieku dziesięciu lat przyjęciem do Jungvolku, młodszej sekcji Hitlerjugend. Odtąd my, dzieci, zostawaliśmy politycznymi żołnierzami III Rzeszy.
Jednak tak naprawdę podstawowe szkolenie prawie każdego dziecka zaczynało się w szkole podstawowej, gdy miało ono lat sześc. W moim przypadku nastąpiło to w roku 1933, trzy miesiące po mianowaniu Adolfa Hitlera kanclerzem. Pierwsze lata jego rządów pamiętam oczami dziecka, chociaż dokładnie przypominam sobie powszechny zapał 7 marca 1936 roku, kiedy wojska niemieckie maszerowały przez miasto, odbierając Nadrenię znienawidzonym Francuzom, których oddziały wycofały się w 1932 roku.
Urodziłem się w Wittlich, winiarskim miasteczku czterdzieści kilometrów na wschód od granicy z Francją, w nadreńskiej dolinie Mozeli. Przodkowie od strony ojca przywędrowali do wioski Wittlich z okolic Bordeaux około roku 1770. W 1933 ludność wynosiła zaledwie około ośmiu tysięcy, ale miejscowość, o charakterze wyraźnie średniowiecznym, stała się siedzibą władz landu i ważnym ośrodkiem handlowym.
Zgodnie z traktatem wersalskim z 1919 roku Nadrenia została zdemilitaryzowana i przez piętnaście lat znajdowała się pod okupacją francuską. Francja (i w pewnym stopniu przyglądający się wszystkiemu obojętnie Brytyjczycy) umożliwiła Hitlerowi pierwsze bezkrwawe zwycięstwo, pozwalając niecałym trzem tysiącom niemieckich żołnierzy na ponowne wkroczenie do regionu bez utrudnień ze strony znacznie liczniejszej armii francuskiej. Kolejne przykłady appeasementu – Sudety, Austria, Czechosłowacja – utwierdziły Hitlera w przekonaniu, że jest niezwyciężony i że może bezkarnie zaatakować Polskę. To złudzenie kosztowało życie pięćdziesiąt milionów ludzi.
Mieszkańcy Wittlich w roku 1936 nie mieli rzecz jasna o tym wszystkim najmniejszego pojęcia. W tamten marcowy wieczór, usadowiony na barkach stryja Franza patrzyłem na oświetloną pochodniami defiladę żołnierzy w brunatnych mundurach i oddziałów Hitlerjugend przez zawieszony flagami plac, na który wyległa chyba cała ludność miasta. Gromady ludzi wychylały się z okien i balkonów, a nieustanne okrzyki „Heil Hitler” zagłuszały muzykę pierwszej wojskowej orkiestry, jaką ludzie widzieli od czternastu lat. To długi dla Niemca czas bez marszowej muzyki z prawdziwego zdarzenia, ale do autentycznej gorączki doprowadzał ludzi człowiek stojący przed średniowiecznym ratuszem w otwartym czarnym mercedesie. Był to sam Führer, reagujący na hołdy oszalałego tłumu bladym uśmiechem i wyciągniętą ręką. Wtedy widziałem go pierwszy raz i chociaż wiele lat później spotkałem się z nim osobiście, nigdy nie zapomnę ekstazy, jaką wzbudzał owego wieczoru. Najbardziej ponurzy obywatele, którzy często na pozdrowienie odpowiadali ledwie widocznym skinieniem głowy, wrzeszczeli co tchu w płucach. Hitler z pewnością symbolizował zapowiedź nowych Niemiec, dumnej Rzeszy, która na nowo odnalazła należne sobie miejsce.
W odróżnieniu od starszych my, dzieci lat trzydziestych, nie demokratycznych swobów ani politycznego bezwładu Republiki Weimarskiej. Zaraz po dojściu do władzy naziści gruntownie przebudowali całe szkolnictwo, napotykając niewielki opór. Dlatego indoktrynacja zaczynała się nie od przyjęcia do Jungvolk w wieku dziesięciu lat, lecz od pierwszego dnia w Volksschule, szkole podstawowej. Jako pięcio- i sześciolatkowie pobieraliśmy dzienną porcję nacjonalistycznej nauki, którą łykaliśmy tak samo odruchowo, jak poranne mleko. Bez przerwy powtarzano, że Adolf Hitler przywrócił Niemcom dumę i godność, i uwolnił nas z kajdan Wersalu, surowego traktatu pokojowego, który pogrążył nasz kraj w trwającym kilkanaście lat krwawym chaosie. Nawet w sprawnych demokracjach dzieci są zbyt niedojrzałe, by kwestionować prawdziwość nauczania. Jeśli nie mają wyjątkowo czujnych rodziców, stają się bezbronnymi naczyniami na wszystko, co się do nich wlewa. My, którzy nigdy nie słyszeliśmy ożywczego głosu niezgody, ani przez chwilę nie wątpiliśmy, że mamy szczęście, żyjąc w kraju dającym takie świetlane perspektywy.
A jeśli nie było się Żydem, Cyganem, homoseksualistą czy politycznym przeciwnikiem nazizmu, Niemcy lat trzydziestych rzeczywiście stały się ziemią obiecaną. Nie byłoby przesadą przypuszczenie, że gdyby Hitler umarł w 1938 roku, czczono by go jako jednego z najwybitniejszych niemieckich mężów stanu pomimo prześladowania Żydów (gwałtowny antysemityzm stał się już stałą cechą życia publicznego Niemiec, choć mało kto powiedziałby, że skończy się ludobójstwem).
Z roku 1936 dokładnie pamiętam jeszcze jedno zdarzenie: Igrzyska Olimpijskie, które tego roku odbyły się w Berlinie. Nie dość, że utwierdziły Niemców w poczuciu dumy, to jeszcze stały się popisem osiągnięć rządów nazistowskich dokonanych w zaledwie trzy lata. Z wyczynu Jessego Owensa zrobiono niestety sprawę polityczną, ku oburzeniu samego sportowca, który nie czuł do Niemców urazy. Mimo że pragnienie Hitlera, by bohaterem stał się przedstawiciel rasy germano-nordyckiej, nie doczekało się spełnienia, Niemcy wygrali klasyfikację medalową. Widziałem doskonały film Leni Riefenstahl z olimpiady co najmniej ze sto razy, stanowił bowiem nieodłączną część materiałów rozrywkowych Hitlerjugend, i wyczyn Jessego Owensa nie został z niego wycięty, jak twierdzili niektórzy krytycy. Założenie, że Owens wpłynął na politykę rasową Hitlera, jest niedorzeczne. Sam Hitler utrzymywał, że nawet rasy najniższe są w stanie wydać geniuszy. Był przekonany, że właśnie z tego powodu Żydzi są tak niebezpieczni. Na użytek nas, naiwnych członków Hitlerjugend, Żydów przedstawiano zazwyczaj jako chytrych i ambitnych oszustów, którym szczególnie zależy na zamąceniu czystości naszej aryjskiej rasy – choć nie za bardzo wiedzieliśmy, co to ma niby oznaczać.
Dla mnie rok 1936 wcale nie upłynął pod znakiem wydarzeń publicznych, mimo że istotnych. Po raz pierwszy zderzyłem się wówczas z nieodwołalnością śmierci: umarł mój dziadek. Byliśmy nierozłącznymi towarzyszami od chwili, gdy zacząłem chodzić. Każdego wieczoru brał mnie do baru na kufel piwa, który wypijał przed kolacją. Przez wiele tygodni chodziliśmy zgnębieni z jego psem Heinim na grób, dopóki nie przekonaliśmy się, że nie wróci. Dzięki sile młodości mój żal przeminął, ale psi nie. Jesienią tego roku Heiniego znaleziono martwego na dziadkowym grobie. „Wittlicher Tageblatt” zamieścił poruszający nekrolog psa, który zagłodził się na śmierć.
Gdy miałem jedyne sześć tygodni, rodzice przeprowadzili się do Oberhausen, dużego miasta w przemysłowym sercu Niemiec, Zagłębiu Ruhry, a dziadkowie, których wszystkie dzieci już dorosły, namówili rodziców, żeby chwilowo pozostawili mnie na wsi. W ten sposób będzie im łatwiej – przekonywali – rozkręcić interes, zwłaszcza że mój bliźniak Rudi jeszcze nie doszedł do siebie po operacji przepukliny.
Po urodzeniu ważyliśmy w sumie trzy kilogramy. Domyślam się, że moja matka nie miała szans w sporze z babką, niekwestionowaną głową rodu. „Chwilowy” pobyt przeciągnął się na rok, potem dwa. Matka, kobieta łagodna i pobożna, skapitulowała po trzecim, gdy babka oznajmiła jej dość brutalnie, że ani nie jest dobrą Hausfrau, ani nie ma głowy do interesów. Sklep spożywczy, który kupili im dziadkowie, po roku poszedł na dno, podobno dlatego, że matka rozdała większość towaru ubogim. Dopiero po latach dowiedziałem się, że za bankructwem stała niekompetencja ojca, a nie naiwność matki. Nie ulegało za to wątpliwości, że matka nie nadawała się na Hausfrau. Była wyjątkowo chaotyczna i w pośpiechu zaczynała w domu trzy, cztery prace naraz, żadnej potem nie kończąc. Ciotka Maria, skrupulatna jak kolumna cyfr w księgach rachunkowych i nieugięta jak pruski kapral, bez końca opowiadała, jak to kiedyś znalazła mojego braciszka śpiącego pod stosem brudnych pieluch, podczas gdy matka latała po całym domu, szukając go.
Ani dziadkowie, ani stryjkowie i ciotki nie uważali mnie już potem za syna mojej matki. To tak, jak przy kupowaniu psa – po przyniesieniu go do domu szybko zapomina się o suce. Pierwsze spotkanie z matką, które zapamiętałem, miało miejsce, gdy miałem cztery lata. Wzięła mnie na ręce, wycałowała i zaniosła się nieopanowanym szlochem. Wyrwałem się i uciekłem, ku uciesze babki. W taki mniej więcej sposób przedstawiały się moje stosunki z matką przez następne piętnaście lat. Nie potrafiłem odwzajemnić jej miłości. Wcale nie czułem, żeby mnie porzuciła, gdy miałem sześć tygodni, wręcz przeciwnie. Wiedziałem, że nikt nie jest w stanie przełamać żelaznej woli mojej babki. Miała wtedy pięćdziesiąt sześć lat, urodziła ósemkę dzieci, liczyła zaledwie sto pięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, ważyła czterdzieści cztery kilogramy i umiała uderzyć jak pneumatyczny młot. Za życia dziadka przy ludziach okazywała mu szacunek, jak przystało żonie Niemca, ale to ona ostatecznie zatwierdzała wszystkie ważniejsze decyzje. Nie zawsze wychodziło nam to na dobre, bo dziadek lepiej znał się na interesach. Najbardziej zależało jej na posiadaniu ziemi i dobrych mlecznych krów. On za to przekonał ją, że należy posadzić na polach pod winnicą także tytoń, co na początku lat dwudziestych było myślą radykalną. W ciągu kilku lat znacznie się dzięki temu dorobili. Jednak gdy postanowił zostać współwłaścicielem jedynego kina w promieniu dwudziestu kilometrów, narobiła takiego rabanu, że wbrew sobie musiał zarzucić ten pomysł. Potem musiała przyznać, że wskutek tej pomyłki drugi wspólnik dorobił się majątku w ciągu dziesięciu lat.
Po śmierci dziadka przeważnie nikt nie sprzeciwiał się jej decyzjom, choć prawdą jest, że w odniesieniu do ziemi, krów i tytoniu myliła się rzadko. W przyzwoitych ramach zdominowanego przez mężczyzn niemieckiego społeczeństwa była niezależną kobietą sukcesu mimo bardzo skromnego wykształcenia. Prawie nie umiała czytać i pisać, ale wielu z jej przeciwników przekonało się, że nie sposób wkraść się w jej łaski. Nic dziwnego, że uważała moją matkę – wykształconą, lecz beznadziejnie ufną – za partię niegodną swego pierworodnego. Jak na ironię losu, to babka zaaranżowała ich małżeństwo.
Mimo że matka z ojcem znali się całe życie, ich związek zaczął się, gdy oboje mieli po trzydzieści cztery lata. Słowo „związek” nie oddaje ich emocji przy pierwszym spotkaniu. Bez wątpienia czuli do siebie pociąg, chociaż łączyło ich niewiele. Ojciec był typowym mężczyzną swojego pokolenia: gadatliwym, z wyrobionymi poglądami na wszystko, pracowitym i żyjącym w przekonaniu, że mężczyźni z natury przewyższają kobiety. Wszystkie cztery lata I wojny światowej spędził w okopach i chociaż z dumą nosił przydomek Frontschweine, dosłownie „frontowej świni”, nie żywił bynajmniej sympatii ani dla ówczesnego rządu, ani do kajzera, którzy go tam posłali. W okresie gorzkiego zawodu po klęsce Niemiec w 1918 roku został na chwilę komunistą, a potem socjaldemokratą, być może z szacunku dla babki, bezwzględnie pobożnej katoliczki. Nie był aktywistą partyjnym, ale od początku nie znosił nazistów (marginalnego wtedy ugrupowania pośród mnóstwa innych prawicowych partyjek). Gdy w 1926 roku zaczął zalecać się do matki, miał przed sobą wiele lat harówki na roli za nędzne grosze. Jako pierworodny miał w końcu odziedziczyć gospodarstwo, ale mogło to nastąpić nawet za dwadzieścia lat. W odróżnieniu od braci nie przyuczył się do żadnego fachu, a sytuacja gospodarcza w Niemczech lat dwudziestych była tak fatalna, że życie na dobrym gospodarstwie mógł uważać za uśmiech losu. Był jednak człowiekiem dumnym, do tego zahartowanym na wojnie, i z pewnością źle znosił długotrwałe oczekiwanie na przejęcie schedy. Nawet jako oficjalny dziedzic był w położeniu niewiele lepszym niż szanowany parobek. Jestem przekonany, że ożenił się z matką po części dlatego, że jako starsza z dwóch córek, jedynych dzieci swoich rodziców, miała odziedziczyć wartościową winnicę. Gdy rodzice obojga stron zdali sobie sprawę z zainteresowania młodych, nadal kierowali się przede wszystkim zmysłem do interesów. Jako że matka była wysoką i już trzydziestoczteroletnią tyczką, jej pozycja przetargowa – czy raczej jej rodziców – była słabsza niż ojca. Był w idealnym wieku do żeniaczki i spodziewał się odziedziczenia ładnego gospodarstwa (chociaż dopiero po latach). Ciotka powiedziała mi kiedyś, że do małżeństwa doszło dlatego, że rodzice czuli się jak w matni: pracowali u swoich rodziców prawie jak najmici. Gdy dziadek od strony matki zgodził się na sprzedaż jednej z mniejszych winnic i pomoc przyszłym nowożeńcom w założeniu sklepu, dobito targu.
Najwięcej zyskali na tym dziadkowie z obu stron. Ojciec lekkomyślnie zrzekł się roszczeń do gospodarstwa w zamian za sklep w dalekim mieście, a drudzy dziadkowie pozbyli się niezgrabnej córy. Ich ulubienicą zawsze była młodsza. W ten sposób zaczęło się małżeństwo niemal pozbawione miłości, która rzadko jest w Niemczech elementem niezbędnym. Miłości tej przybyło niewiele przez długie lata małżeństwa, które jednak przetrwało, nie bardziej nieszczęśliwe od wielu innych i może równie dobre, jak większość innych. Było to w zasadzie złączenie dwojga ludzi w celu wspólnego przetrwania i pod tym względem się sprawdziło. Najlepiej wyszła na tym babka, zwłaszcza po śmierci dziadka, bo teraz sama stanęła za sterami i mogła z czasem przekazać gospodarstwo jednemu z trzech młodszych synów. Nie posiadając się z radości, oznajmiła rodzinie, że od chwili zrzeczenia się prawa do schedy przez pierworodnego, nie ma prawnego obowiązku wyznaczania dziedzica.
Jednego członka rodziny babka kochała nad wszystkich innych, a osobą tą byłem ja.
– Może dlatego, że wykradła cię matce – powiedział kiedyś mój brat Rudi, ale nawet on przyznawał, że z nas dwóch to ja miałem więcej szczęścia. On spędzał dzieciństwo w mieszkaniu w jednej z najbrudniejszych części Niemiec, mnie w jednej z najbardziej uroczych dolin naszej krainy wychowywała kobieta, która mnie uwielbiała i którą stać było na zapewnienie mi najlepszego wykształcenia i pozycji społecznej. Zamiast czuć się opuszczonym przez rodziców, wiedziałem, co oznacza dla mnie babka. W dzieciństwie najbardziej bałem się odesłania do rodziców.
Ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców Nadrenii było wtedy katolikami i babka doszła do wniosku, że powinienem zostać księdzem. Planowi temu z całym zapałem przyklaskiwała matka, choć nikt jej nie pytał o zdanie. Gdy miałem dziewięć lat i poruszono ze mną tę sprawę, nie miałem nic przeciwko. Od pół roku, od pierwszej komunii – na którą babka wydała więcej, niż na ślub swych córek, ponieważ byliśmy jedynymi tego roku bliźniakami – służyłem do mszy. Rudi chodził na kurs komunijny w Wittlich, a nie do swojej parafii w Oberhausen. Był to jeden z nielicznych okresów naszego dzieciństwa, gdy mieszkaliśmy razem, ale przeważnie się kłóciliśmy. Spory wybuchały głównie dlatego, że zacząłem się już uważać za pierworodnego, bo byłem piętnaście minut starszy od Rudiego.
Ponieważ rodzina nie dawała sobie z nami rady, dziadkowie od strony matki wzięli brata na wakacje na swoje niewielkie gospodarstwo z sadami i winnicą. Nieustannie z sobą rywalizowaliśmy. Z pewnością miało to jakiś związek z nieskrywanym faworyzowaniem mnie przez babkę. Wiele lat później brat powiedział mi, że miał do mnie wielki żal z tego powodu. Jednak wkrótce te dziecinne problemy straciły na znaczeniu.
W chłodne i wietrzne popołudnie 20 kwietnia 1938 roku, w czterdzieste dziewiąte urodziny Hitlera, zostałem członkiem Jungvolku, młodszej sekcji Hitlerjugend. Od dwóch lat Hitlerjugend było jedynym legalnym ruchem młodzieżowym w kraju, któremu powierzono wychowanie młodzieży. Przynależność nie była jeszcze obowiązkowa. Ustawa o służbie młodzieży Rzeszy z grudnia następnego, 1939 roku, nakładała ten obowiązek na każde zdrowe niemieckie dziecko od dziewiątego roku życia. Chodziło, oczywiście, tylko o dzieci aryjskie. Do organizacji nie mogły wstąpić dzieci z poważnym kalectwem, nawet jeśli rodzice byli fanatycznymi nazistami. Opóźnionych w rozwoju dzieci i dorosłych zabijano wtedy w ośrodkach eutanazji, zakładanych po cichu przez władze, najczęściej przy placówkach dla umysłowo chorych. Tak zwanych nutzlose Esser, „bezużytecznych zjadaczy”, zabijano zastrzykami lub gazem. Było to pole doświadczalne przygotowujące eksterminację milionów w niemal zupełnej tajemnicy.
(495)