Kiedyś dawno w kopalniach rudy srebra i cynku przebywał duch Szarlej. Był to niedobry duch czyhający na życie gwarków – bo tak wtedy nazywali się górnicy – robił im na paskudę, czyli zasypywał im chodniki, obrywał ze stropu głazy i strącał na nich, zalewał ganki i przodki wodą, truł „ziemskimi smrodami”, czyli gazami, słowem dałoby się dużo przykrego o nim napisać. W końcu zalał kopalnie srebra i rudy cynku i wyniósł się nie wiedzieć dokąd.
I długo nie było żadnego ducha w kopalni, aż dopiero wtedy, gdy gwarkowie, przezwani teraz górnikami, zaczęli grzebać w ziemi za węglem, pojawił się Skarbnik.
Skarbnik był bardzo porządnym duchem.
Jak tamten Szarlej przypominał diabła-kuternogę, bo lewą stopę miał zamienioną w końskie kopyto, uszy odstawały mu od głowy na kształt dwóch liści łopianu, z nozdrzy i gęby buchał siarkowym smrodem lub zgoła płomieniem, a gwarkowie mu złorzeczyli, to Skarbnik pojawiał się górnikom w postaci starego sztygara z długą siwą brodą i z lampą o czerwonym świetle, a górnicy mu dobrorzeczyli.
Siła rzeczy umieli o nim opowiadać. A więc, że wychodził z calizny, przeszedł milcząco koło górników i zniknął znowu w caliźnie. Że jeżeli górnikowi wykoleił się wózek z węglem, a on, biedaczysko, mozolił się z jego ciężarem, to ni stąd, ni zowąd zjawiał się Skarbnik i pomagał mu podnieść wózek i nałożyć na szyny. Albo też górnik kuł kilofem w twardą caliznę węglową i kuł, a węgiel był twardy jak wszyscy diabli, to Skarbnik zapukał trzykrotnie w głębi calizny na znak, że chce mu pomóc.
Wtedy górnik usuwał się, a w tej samej chwili zwalała się ogromna ławica węgla, że górnikowi starczyło urobku do końca szychty, czyli dniówki.
Skarbnik nic za to nie chciał, jak tylko szacunku. A więc nie wolno było gwizdać na dole, bo on tego nie lubił. Jeżeli był taki głupi firlifrancek, że mimo ostrzeżeń gwizdał na przekór, zjawiał się i, nic nie mówiąc, uderzał w twarz tak mocno tamtego operiasza, że gęba spuchła mu w tym okamgnieniu jak bania. I mógł mianować się szczęśliwcem, jeżeli mu zęby nie wyleciały tyłkiem.
Poza tym nie lubił, by górnicy zbytnio pieronowali. Tak trochę, to im pozwalał, lecz gdy tego pieronowania było za dużo, zjawiał się i takiego wrzaszczka o niewyparzonej gębie zdzielił kilofkiem po grzbiecie. Chodził bowiem z kilofkiem jak sztygar i podpierał się nim, gdyż był już stary.
A jeżeli pojawił się gdziekolwiek górnikowi, a więc w przodku, gdzie kopie się węgiel, na chodniku lub zawalisku, to należało zdjąć czapczysko z głowy i powiedzieć grzecznie:
– Szczęść Boże, panie Skarbniczku!…
– Dej Panie Boże! – odpowiadał i znikł w caliźnie. I był raz stary górnik, nazywał się Szymon Trąbala, który znał kopalnię jak swoją dziurawą kieszeń i wiedział, gdzie Skarbnik przesiaduje.
– Siedzi w zawalisku i coś kreśli kilofkiem w miale węglowym! – mawiał.
Ten Szymon Trąbala do tego stopnia zaprzyjaźnił się z nim, że często właził do zwaliska, gwizdnął cichutko trzykrotnie i w tej samej chwili zjawiał się Skarbnik.
– Szczęść Boże, panie Skarbniczku! Pięknie witam! – mawiał i pokłonił mu się z czapczyskiem w ręce. – Panie Skarbniczku, a może zagramy sobie w karty?
– Czemu nie? – mawiał Skarbnik. Usiadł na kamieniu, a tymczasem Trąbala potasował karty i potem zaczęli grać. Najczęściej w ,,byka” albo w ,,oczko”. Stanęło zaś na tym przed rozpoczęciem gry, że jeżeli Skarbnik przegra, to nazajutrz będzie pomagał Trąbali fedrować. A jeżeli Trąbala przegra, to musi Skarbnikowi przynieść sporą pajdę chleba posmarowaną masłem.
I tak grali sobie w karty i grali, raz Trąbala orżnął Skarbnika, innym razem Skarbnik orżnął Trąbalę i było wszystko w porządku. Gdy wygrał Trąbala, ogromnie się radował, gdyż Skarbnik pomagał mu rwać węgiel. Wtedy Trąbala siedział tylko pod ścianą i popędzał chłopców wywożących urobek z przodku do wózka. Ów urobek wywozili w takich wielkich taczkach.
– Wio syncy! – pokrzykiwał. – Wio!…
Syncy przeto ganiali z taczkami spoceni, zziajani, a Trąbala siedział pod ścianą, żuł tytoń i strzykał przez zęby. A gdy przyszła wypłata, Trąbala zgarniał ze stołu spory zarobek.
Ale jak to często bywa z ludźmi, ma ktoś dużo, chce mieć jeszcze więcej. Raz i drugi, i dziesiąty Trąbala przynosił sporą pajdę chleba posmarowaną masłem, gdy przegrał. Kładł chleb na kamieniu i szedł rąbać węgiel, a Skarbnik przychodził, zabierał chleb i zjadał go w zawalisku.
I byłoby nadal dobrze, tylko że Trąbala miał żonę ogromnie skąpą i chciwą. I jednego razu tak mu rzekła:
– Chłopeczku, tyś głupi, aże głupi…
– A po jakiemu, mój dzióbeczku, aże po jakiemu?
– Bo nosisz temu Skarbnikowi chleb z masłem, a nie trzeba… Widzisz, chleb jak chleb, ale masło drogie, a ty smarujesz tę pajdę grubo na palec… Szkoda masła, ni?…
– A masz słuszność, babeczko! Tyś jednak mądro!…
– Sie wie, żech mądro!… Mądrzejszo od ciebie, ślimoku! Wiesz, co ci powiem? Oto weź pajdę chleba i zamiast posmarować ją masłem, posmaruj ziemniakami…
– Po jakiemu ziemniakami?
– No, jakiś ty głupi, aże głupi! Ugotuję ziemniaki, rozpuczę je warzechą, zrobię z nich bryję i posmarujesz nią chleb dla Skarbnika. On się na tym nie pozna, bo na dole jest ciemno, to on będzie myślał, że to jest masło… A gdyby coś kręcił nosem, to mu powiesz, że to te farońskie handlarki sprzedawają takie masło za drogie pieniądze, że rad byś ze szczerego serca posmarować chleb dobrym masłem, ale nie ma i zbyte! I że wszystkiemu winne zasmolone handlarki!…
– Ty masz słuszność, babeczko! Na, że mi i też to wcześniej do głowy nie kapło! Smaruj, dzióbeczku chleb ziemniakami, bo ten stary grzyb Skarbnik na pewno nie pozna się na tym…
I tak zrobił. Pajdę chleba posmarowaną grubo rozpuczonymi ziemniakami zawinął w papier, zjechał do kopalni, poszedł do przodku i położył na kamieniu. W duchu zaś śmiał się ze Skarbnika.
– Ale go wykiwam! – radował się niemrawie. Wcale nie wykiwał. Bo nie minęło pół pacierza, a tu znienacka zjawia się Skarbnik z jego pajdą chleba na dłoni.
– A, szczęść Boże, panie Skarbniczku! Pięknie witam! – zawołał Trąbala.
– Ty giździe zagiżdżony! Ty przegrzeszony ślimoku – wrzasnął Skarbnik.
– Nale, Jeckusie, dyć tak nie wrzeszczcie, panie Skarbniczku… Dyć ja wiem, o co chodzi. O to masło na chlebie! To nie moja wina! To te farońskie handlarki takie masło sprzedawają… Niech się zarozki zapadnę w ziemię, jeśli cyganię!…
Skarbnik nic, tylko słuchał, co tamten fanzoli. A gdy Trąbala skończył, wtedy jak go wyrżnął w gębę, że Trąbali zaroiły się gwiazdy w oczach, gęba mu spuchła jak bania i wyleciały mu wszystkie zęby.
I już było po paradzie.
Skarbnik wszedł do calizny, chleb zostawił na kamieniu, a biedaczysko Trąbala wyjechał na powierzchnię podobny do maszkarona, gdyż był szczerbaty, a gębę miał krzywą jak stary but dziurawy.
I odtąd skończyły się dobre czasy dla Trąbali. Gdzie się podjął rąbania węgla, to w okamgnieniu zamieniał się jakby w skałę i Trąbala, chociaż kuł kilofem i kuł, za całą szychtę udłubał tyle węgla, że można go było wynieść z przodku w dziurawej czapce. I odtąd zarabiał zaledwie na słoną wodę.
Żałował teraz swojego niecnego czynu, ale darmo, darmo!… Skarbnik nie dał się już przebłagać. A wydrzyduchowi Trąbali już teraz nie darzyło się w pracy, zarabiał tak mało, że z rozpaczy porzucił górnictwo i zaczął chodzić z katarynką po świecie. Tak duch Skarbnik pokarał Trąbalę za jego nieuczciwość.
Gustaw Morcinek, Baśnie śląskie, Rytm, Warszawa.
(13985)