Co robi kłapiący drewnianą paszczą zwierz w opowieści o Bożym Narodzeniu? Dlaczego wśród kolędników pojawia się diabeł i śmierć? Zwyczaj ludowego kolędowania i przebrania kolędników to przykład połączenia tradycji chrześcijańskiej i pogańskiej.
Zwyczaj kolędowania przetrwał w niektórych wsiach do dzisiaj, chociaż w dużych miastach już w XVIII wieku uważano kolędników za natrętów…
Tur o mocy magicznej
Korzeni kolędowania należy szukać w tradycjach jeszcze pogańskich. Przesilenie zimowe, gdy dzień zaczyna stawać się coraz dłuższy, wśród wszystkich ludów czczących siły przyrody wiązał się z różnymi obrzędami i praktykami magicznymi. Odpowiednie zabiegi miały za zadanie zapewnić ludziom szczęście, zdrowie i urodzaj na następny rok.
Kapłani – czarownicy przywdziewali więc maski różnych zwierząt, którym przypisywano moc magiczną (zauważmy, że zwierzęce maski nakładają również szamani w plemionach afrykańskich) i chodzili od domu do domu wykonując magiczne rytuały i wypowiadając zaklęcia. Maski symbolizowały różnie zwierzęta. Jeszcze w pochodzących z XVI wieku przekazach o kolędnikach czytamy, że przebierali się oni za niedźwiedzia, bociana, kozę, konia i tura. Każdemu z tych zwierząt przypisywano inną moc: zdrowie, siłę, płodność. Ślad tych wierzeń pozostał w wierszykach kolędników, np.: „gdzie koza chodzi, tam się żytko rodzi”.
Zadziwiające, że gdzieniegdzie zachowały się jeszcze – w zachowaniu kolędników – ślady tych praktyk, choć oczywiście nikt nie traktuje ich już jak zabiegów magicznych. W niektórych wioskach w Tatrach kolędnicy mówią:
„Na scęście, na zdrowie, na to Boze Narodzenie!
Co by się wom darzyło w kumorze, w oborze,
Wsędy dobrze,
W kozdym kątku po dzieciątku,
A na stole sto!”
Rozrzucają przy tym ziarna owsa po izbie i na domowników, przy ostatnich słowach kładą garść owsa na stole.
Spośród tej kolędowej menażerii ostał się tylko tur, zwany turoniem. Zapewne dlatego, że wyginął całkowicie na początku XVII wieku i stał się stworem baśniowym. O jego znaczeniu w kulturze ludowej mówi zachowane do dziś powiedzonko „silny jak tur”.
Magicznym zwierzętom, dla zwiększenia skuteczności ich oddziaływania, towarzyszyły tzw. postacie mediacyjne, tj. pośredniczące między człowiekiem a sferą mocy nadprzyrodzonych. Rolę tę w kulturze chłopskiej przypisywano istotom i osobom funkcjonującym na pograniczu świata ludzkiego i nadprzyrodzonego. Taką postacią była śmierć z kosą, a także diabeł w znaczeniu przedchrześcijańskim – czyli lokalny demon żyjący w dziupli drzewa lub na bagnach. Wszyscy kolędnicy przebrani za postacie mediacyjne zawsze występowali w maskach, bądź mieli twarze uczernione sadzami.
Tur bez zatrudnienia
Po pełnym zakorzenieniu się chrześcijaństwa tradycja kolędowania straciła swoje pierwotne znaczenie i stała się formą ludowej zabawy. Być może by zanikła, gdyby nie nowa rola jaką przejęła.
W epoce baroku pojawił się zwyczaj wystawiania tzw. jasełek. Jasełka to przedstawienie o narodzeniu Jezusa. Słowo jasełka oznacza inaczej żłób, w którym miał zostać złożony Chrystus po swoim narodzeniu.
Przedstawienia takie wystawiano początkowo w kościołach, później przejęli je kolędnicy i tak pogański obrządek zmienił się w pobożną opowiastkę. W orszaku kolędowym pojawiła się więc betlejemska gwiazda i nowe postaci. Stare też nie znikły. Śmierć i diabła łatwo można było bowiem użyć do przedstawienia o sprawiedliwej karze jaka spotkała króla Heroda za rzeź niewiniątek. Diabeł wołał do Heroda:
„Za twe grzechy, za twe zbytki, chodź do piekła, boś ty brzydki!”.
Śmierć zaś ścinała głowę złemu królowi.
I tylko turonia nie udało się zaprzęgnąć „do roboty”. Do żadnej biblijnej opowieści nie pasuje. Biega więc po izbie, straszy dzieci i kłapie paszczą, właściwie nie wiadomo po co…
artykuł ukazał się w serwisie Wiara.pl
(1279)