Nieodległa przyszłość. Świat zmaga się ze skutkami globalnego ocieplenia. Na terenie eksperymentalnego garnizonu w Fort Salem zostają znalezione zwęglone zwłoki młodej kobiety. Ofiarą jest słynna snajperka, niedawno przydzielona do Bazy Korpusu Sił Powietrznych.
Makabryczną zbrodnię próbuje rozwikłać Leah Marsh z Wojskowego Wydziału Śledczego. Jednak jej dochodzenie napotyka na zmowę milczenia, z jaką nigdy w swojej karierze nie miała do czynienia. Co okaże się silniejsze: chęć znalezienia i ukarania sprawcy czy lojalność wobec sióstr broni i obawa przed osłabieniem autorytetu armii?
Fragment książki Doriana Zawadzkiego pod tytułem „Kobieta w Masce”, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.
ROZDZIAŁ 1
Rok 40 Nowej Ery (2125 według kalendarza gregoriańskiego),
4 sierpnia – sobota, Baza Lotnicza Sił Powietrznych Armii Zjednoczonych Narodów Północnego Atlantyku i Pacyfiku w Salem (Oregon, d. USA)
Godz. 05:56
Niesione wiatrem znad morza masy wilgotnego powietrza ciągnęły w głąb lądu, zatrzymując się na naturalnej zaporze Gór Kaskadowych. Promienie wschodzącego słońca wspinały się po granitowym grzbiecie aż po skuty lodem wierzchołek stratowulkanu Góry Hood. A spływające potoki szumiały w dolinie porośniętej drzewami szpilkowymi i paprociami.
Baza Lotnicza Trzeciego Żeńskiego Korpusu Sił Powietrznych leżała w samym sercu lasu, na wyrwanym naturze, spadzistym, wykarczowanym gruncie otoczonym stalową siatką znajdującą się całodobowo pod napięciem o mocy stu tysięcy woltów. Na rozstawionych co trzysta metrów wieżyczkach trzy razy na dobę zmieniały się wartowniczki. Każda z nich po upływie szesnastu godzin obejmowała kolejną zmianę na sąsiednim posterunku zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Na zachód od garnizonu, w dole, migotały odległe światła miasta Salem. Czarna otchłań roztaczająca się poza jego granicami to był Pacyfik.
Droga wiodąca na tyłach budynku została wylana betonem i oznaczona żółtym pasem bezpieczeństwa w odległości dwóch metrów od ogrodzenia. Budynek koszar oznaczony numerem cztery, podobnie jak jego sześciu bliźniaczych braci, oprócz parteru posiadał piętro, na które prowadziły zewnętrzne drewniane schody. W zeszłym miesiącu pracownice administracji przeprowadziły w nich anonimową ankietę, pytając wszystkie szeregowe, podoficer i oficer: jak oceniają integrację połączoną z zachowaniem dyscypliny? Wyniki okazały się niepokojąco rozbieżne: siedemnaście procent odpowiedziało, że dobrze, pięćdziesiąt cztery procent wolało się nie wypowiadać, a trzydzieści siedem wyraziło niezadowolenie. Oznaczało to, że „fala” w garnizonie przybrała niebezpieczne rozmiary.
Porucznik Leah Marsh była kobietą średniego wzrostu, ale, idąc posuwistym krokiem z pochyloną głową, sprawiała wrażenie niskiej i zmęczonej. W styczniu skończyła czterdzieści trzy lata, z czego siedemnaście lat odsłużyła w Drugim Korpusie Piechoty Morskiej w Baltimore, a od ośmiu pracowała w Wojskowym Biurze Śledczym w Vancouver. Miała opinię utalentowanej i nieustępliwej służbistki, którą potwierdzały trzy rozwody.
Towarzysząca jej porucznik Emma Fornier pochodziła jakby z innego świata, była energiczna, o dwie dekady młodsza od Marsh, szła wyprostowana. Musiała skracać krok, żeby dostosować się do tempa śledczej.
– Kto zjawił się pierwszy na miejscu zdarzenia? – spytała Marsh.
– Sierżant Sorensen – odparła Fornier.
– Kiedy to było?
– Mniej więcej za kwadrans druga nad ranem.
– Co tu robiła?
– Wykonywała rutynowy patrol.
Marsh podniosła głowę.
– Patrol?
– Tak, pierwszy o dwudziestej trzeciej zero zero, drugi o pierwszej, a trzeci o trzeciej. Jesienią i zimą dochodzi jeszcze czwarty o piątej nad ranem. Trasa patrolu obejmuje wyłącznie koszary zdecentralizowane, w środku i na zewnątrz. Zwykle trwa to trzy kwadranse. – Fornier mówiła z mocnym francuskim akcentem, zastępując literę „r” przez „h”. Brzmiało to zabawnie albo irytująco w zależności od tego, kto słuchał.
Marsh w zamyśleniu kiwnęła głową.
– Ktoś to sprawdza?
– Nie, jest grafik. Patrole wykonują wyłącznie podoficer. Nigdy nie było powodów, aby podejrzewać, że je opuszczają albo skracają.
– Godziny tych patroli są stałe?
Fornier zawahała się, zanim udzieliła odpowiedzi.
– Tak, pani porucznik.
Zbliżyły się do drzwi na tyłach budynku, przed którymi wartę trzymała wyprostowana jak struna szeregowa. Zimne krople zacinającego deszczu przemoczyły jej zielony mundur do suchej nitki, dalej z uporem rozbijając się o nieruchomą twarz. Marsh przypomniała sobie wizytę sprzed lat w muzeum figur woskowych madame Tussaud w Londynie, dokąd poleciała na miesiąc miodowy ze swoim pierwszym mężem – Szkotem.
– A zatem mogę założyć, że wszyscy w garnizonie znają te godziny oraz trasę patrolu i gdyby któraś z żołnierek chciała po zarządzeniu ciszy nocnej przedostać się z budynku „A” do budynku „B”, zapewne potrafiłaby wybrać odpowiedni moment, żeby nie zostać zauważona.
Fornier zwolniła szeregową, która bez chwili zwłoki odmaszerowała, znikając za rogiem budynku, i chociaż było to pytanie retoryczne, poczuła się w obowiązku odpowiedzieć:
– Myślę, że tak, pani porucznik.
Marsh zadawała kolejne pytania:
– To dlaczego nie stosuje się tutaj godzin rotacyjnych?
Fornier uniosła ramiona, jakby dopiero teraz zauważyła, że pada deszcz.
– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie… ta decyzja leży w gestii administracji garnizonu.
– A kto jest szefem administracji?
– Pułkownik Quintana.
Marsh stanęła przodem do otwartych na oścież drzwi. W pomieszczeniu panowała ciemność, ale nie dlatego, że pierwsze promienie wschodzącego słońca jeszcze tutaj nie dotarły. Odniosła nieprzyjemne wrażenie, że wypełniający wnętrze mrok zamiast topnieć z każdą chwilą jeszcze gęstniał.
Czekała nieruchomo, nasłuchiwała. Starała się wchłonąć i zapamiętać wszystko, co czuła. Pierwsze wrażenie. Dla śledczego najważniejsze są te myśli, które pojawiły się na miejscu zdarzenia właśnie jako pierwsze. Zmysły są wciąż wyostrzone, zbierają informacje, po czym przygasają zmęczone natłokiem faktów i teorii.
Przykucnęła, zamknęła oczy. Próbowała poczuć, co to miejsce ma jej o sobie do powiedzenia: wilgoć, spalenizna, środki chemiczne, guma i nienazwany słodkawy odór unoszący się niczym niewidzialna, lepka mgła, zawsze tam, gdzie wybuchały pożary i były ofiary śmiertelne.
Fornier chrząknęła.
– Mogę coś dodać…?
– Śmiało.
– Te nocne patrole mają wyłącznie zadanie prewencyjne. Jeśli zachodzi uzasadnione podejrzenie złamania regulaminu, wtedy w pokojach dokonywane są niezapowiedziane rewizje.
– A jak często zachodzi taka potrzeba?
Młoda porucznik uniosła kącik ust.
– Po każdym święcie, kiedy szeregowe wracają z przepustek. Zawsze któraś próbuje przemycić kontrabandę.
Marsh wyprostowała się, odsunęła z twarzy gęste kasztanowe włosy. Włożyła na mokre dłonie białe lateksowe rękawiczki, foliowe ochraniacze na buty i wyciągnęła z kieszeni płaszcza latarkę taktyczną z paralizatorem.
– Proszę powiedzieć mi coś o tym pomieszczeniu.
Fornier wyjrzała śledczej przez ramię.
– Mieści się tam pralnia. W każdy piątek o siedemnastej zero zero żołnierki wystawiają na korytarz ponumerowane worki z odzieżą służbową, prześcieradłami i poszewkami na pościel. Dyżurne szeregowe zbierają wszystko do wózka i przywożą tutaj.
Snop światła padł na stos worków ułożonych na środku pomieszczenia. Marsh przesunęła nim wzdłuż stojącego pod ścianą szeregu ogromnych pralkosuszarek, a potem skierowała strumień w odległy czarny kąt.
– I urządzają wielkie pranie?
– Tak, trwa to cały weekend.
Śledcza poświeciła w górę, znalazła na suficie dwa rzędy zraszaczy oraz klosz zasłaniający żarówkę. Sięgnęła do włącznika na ścianie. Nic, wciąż ciemność. Skierowała snop światła pod nogi, weszła za próg i podniosła kłódkę. Ruchomy pałąk, który otwierał i zamykał obręcz został wyłamany.
– Ile osób przebywało na terenie garnizonu ubiegłej nocy?
– Musiałabym dokładnie sprawdzić w ewidencji… ale przypuszczam, że nie więcej niż jedna trzecia. Zazwyczaj w piątek po siedemnastej większość żołnierek jest zwalniana na przepustki. Zostają tylko te, które mają dyżur.
– Jak pani i sierżant Sorensen?
– Tak jest – czekająca w progu Fornier wzruszyła ramionami – i jeszcze jakieś siedemset innych.
Marsh przystanęła na środku pralni i obracając się, wodziła wzrokiem za snopem latarki. Nie wiedziała, czy to, czego szukała, wciąż jeszcze tu jest, ale chciała się upewnić.
– A jakie obowiązki miała pełnić porucznik Rosenheim?
– O ile się orientuję… była zawieszona.
– Mhm… dlaczego?
Oddelegowana do dyspozycji śledczej i mająca służyć wszelką pomocą porucznik Fornier zwlekała z odpowiedzią. Zastanawiała się, co mogła, a co musiała powiedzieć.
– Na polecenie jej bezpośredniej przełożonej, major Kaas… wszystko jest w aktach.
Marsh świeciła po ścianach pralni, zaglądając w otwarte gardziele perforowanych bębnów. Chciała już zrezygnować i przejść dalej, kiedy coś zauważyła. Z jednego z worków leżących u jej stóp wystawał metalowy łom. Wyciągnęła go i zważyła w dłoni. Kawał solidnego żelastwa.
– Czy to sierżant Sorensen ugasiła pożar?
– Nie, kiedy przybyła na miejsce już się nie paliło. – Podniecona Fornier wyciągnęła szyję, przestępując w progu z nogi na nogę. – Pod sufitem są zainstalowane zraszacze i wykrywacz dymu. Przepisy przeciwpożarowe.
Marsh ruszyła w głąb pralni, oddychając przez usta. Z każdym krokiem słodkawy odór stawał się coraz mocniejszy.
– Znała pani porucznik Rosenheim?
– Tylko ze słyszenia! – zawołała Fornier.
Marsh zatrzymała się, wędrując latarką od okna do czarnego kąta w pralni. Gipsowa ściana była pokryta sadzą od podłogi do sufitu, a szyba tak osmolona, że nie można było odróżnić dnia od nocy. Ogień był jak żywa istota: rodził się, oddychał i zjadał to, co mu podano. A kiedy zaspokoił pierwszy głód wspiął się na drewniany parapet, ale nie dlatego, że drewno jest łatwopalne, tylko że sam tego chciał. Chciał rosnąć, reprodukować się i polować. Szyba w oknie i woda w zraszaczach go powstrzymały.
Śledcza podeszła bliżej, z wózka na pranie zostały tylko kółka i stelaż ze stali nierdzewnej. Na podstawie leżały spalone zwłoki z groteskowo powykręcanymi kończynami, przybierając pod wpływem wysokiej temperatury pozycję embrionalną. Marsh włożyła latarkę do ust i wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni płaszcza zdjęcie. Porucznik Rebeka Rosenheim miała dwadzieścia dwa lata, trójkątną twarz z wyraźnie zaznaczonym podbródkiem i kośćmi policzkowymi, duże jasne oczy i wąskie usta z wydatnym łukiem kupidyna. Zjawiskowa androgyniczna uroda zapewne sprawiała, że wszędzie, gdzie tylko się pojawiła, musiała wzbudzać zainteresowanie. Patrząc na nią, nie można było mieć do końca pewności, czy jest to piękna dziewczyna, czy może przystojny chłopak.
Marsh przeniosła wzrok z fotografii na zwęglone szczątki, jej wyobraźnia naniosła oczy z powrotem do pustych oczodołów, a ponad dwoma dziurkami pośrodku uformował się zgrabny nos. Krótsze u dołu i dłuższe na górze czarne włosy porucznik Rosenheim czesała na bok. Marsh zauważyła na okrągłej czaszce niewielką szczelinę. Postrzępiona pajęczyna pęknięć rozchodziła się na boki jak przyklejona rozgwiazda. Łom zaczął jej ciążyć w dłoni.
– Ani razu ze sobą nie rozmawiałyście?
– W Fort Salem jest nas na co dzień dwa tysiące – odparła Fornier.
– I ani jednego mężczyzny?
Marsh obróciła się, snop latarki padł na umieszczony na ścianie włącznik główny prądu – dźwignia była opuszczona – a potem na stojącą w wejściu młodą porucznik. Fornier uniosła dłoń, żeby osłonić oczy, ale nie zdążyła zgasić uśmiechu.
– Ani jednego.
**********************************************************************************
(211)