Portal informacyjno-historyczny

,,Oni dopadli do mamusi. Zobaczyłam, że takim dużym nożem odcinał jej pierś”. Traumatyczne wspomnienia dziewczynki, która przeżyła atak UPA

w Cytaty/II wojna światowa


Zachęcamy do obserwowania strony na Twitterze

Relacja Ireny Gajowczyk, ocalałej z rzezi w Hurbach, powiat Zdołbunów. Fragment książki „Wołyń. Bez komentarza”.

Sześć i pół roku miałam. Mieszkałam we wsi Hurby, gmina Buderaż. Ja w tej chwili, przed pani przyjazdem, spojrzałam na mapę i to jest na północny wschód, daleki północny wschód. Blisko Krzemieniec, Dubno, najbliższe miasto Mizocz, w którym leżałam w szpitalu. Hurby to duża ziemiańska wioska, to pamiętam. Ze swojego dzieciństwa pamiętam też sąsiadów, koleżanki, z którymi się bawiłam, no i rodzinny dom. Nasz piękny dom, do którego się wchodziło po ogromnych kamiennych schodach, takich głazach prawie. Przed wejściem była altanka. To był stary dom, pamiętam, stary dom, obok były wybudowane obora i stodoła. Obie ogromne. To była podstawa.

Pamiętam nasze zwierzęta: dużo krów, dużo świnek, dużo koni. Pamiętam lalkę i że nazywała się Nekrawa Lalka, taka z dziecinnych lat. Pamiętam najstarszego brata, miał na imię Marcel, siostrę Leokadię, która żyje na szczęcie i mieszka w Trzebnicy. Pamiętam siostrę Stasię, która w odróżnieniu od nas była blondynką z ogromnymi niebieskimi oczami. My mamy chyba urodę po mamusi, a ojciec… Nie pamiętam ojca. Wszak tylko ostatni wieczór z nim pamiętam, jak prosił, żebyśmy uciekali z mieszkania, a on zostanie i powynosi, co będzie mógł. No, cała stodoła już się paliła, a myśmy dość daleko mieszkali od innych zabudowań. Tam nie było takiej łączonej zabudowy. Każdy był pan na swoich włościach. I tatuś kazał nam uciekać do lasu w ten feralny wieczór, ale przeskoczyłam moment, o który mnie pani pytała. Więc jeszcze pamiętam siostrę, o której wspominałam, blondyneczkę, miała na imię Stasia, no i braciszka malutkiego, Tadzia. Malutki, może miał rok, rok i kilka miesięcy, malusieńki był, jeszcze słabo chodził.

Był wieczór, piękny wieczór, bardzo ciepło. Mamusia nas wszystkich pokąpała w tradycyjnej, drewnianej balii, pousadzała na tapczaniku i obcinała grzyweczki. Bardzo prosiłyśmy z siostrą, żeby nam przymierzyła białe skarpetki, bo była z tatusiem w Mizoczu i je tam kupiła dla nas. Miały takie kolorowe kwiatuszki na ściągaczach. Ale mamusia tylko je nam przymierzyła i miały być na jutro. Następnego dnia było duże święto, a ludzie na wschodzie bardzo przestrzegali zasad dużych świąt, to ja pamiętam.

My w rodzinnym domu wszystkie musiałyśmy wieczorem – my, to znaczy dzieci, które już rozmawiały i chodziły – klękać i głośno mówić pacierz. To pamiętam, a w jednym z pokoi mieszkała ciocia Franciszka Warnawska, która później się musiała nami wszystkimi zaopiekować. To była młodsza siostra ojca, bo wujek był na wojnie. Tego wujka nie pamiętałam specjalnie, ponieważ ciocia wzięła ślub – jak już później się dowiedziałam – w 1939 roku, w lutym. Wujek był nadleśniczym, więc poszedł na wojnę, i ciocia z tego nadleśnictwa bała się tam mieszkać, bo tam już były takie różne przypadki. Jakiegoś nauczyciela czy księdza, takich ludzi najbardziej światłych, w tej miejscowości spotykała przykrość. Ale najpierw uważali to za jakieś napady, jakieś rabunki, a później się okazało, że to było coś więcej.

I ten wujek na swoje nieszczęście, a na nasze chyba szczęście, uciekł z niewoli niemieckiej w 1942 roku późną jesienią i już do leśniczówki nie poszedł mieszkać, tylko wrócił do cioci i w tym pokoju razwm mieszkali. Wujek był światłym człowiekiem, ciągle przestrzegał ojca, żeby wywiózł dzieci do Mizocza czy do Równego, czy do Dubna, bo jest niebezpiecznie, bo więcej się znał na polityce niż ojciec zajęty rolą i życiem rodzinnym. Wujostwo byli bezdzietnym małżeństwem. No ale tatuś bardzo ufał, że nic nie będzie, zwłaszcza ufał Iwanowi, którego ja znałam osobiście.

Iwan to u nas wiecznie był takim robotnikiem. Oni, tzn. jego rodzina, byli biedni, a on pomagał ciągle u nas na roli. Tatuś na zimę zawsze mu dawał świnię, dawał mu zboże, no i od rana do wieczora mówił na niego „długi Iwan”.

On potrafił kopać studnie, potem układali takie koła cementowe w tych studniach. I on przychodził do tatusia i mówił: „Janek – a było już głośno o pewnych rzeczach, były takie przypadki w innych miejscowościach czy wioskach, w Mizoczu – jak coś będzie, to ja ci powiem”. I kładł się z tatusiem do łóżka i siekierę chował pod łóżkiem. W tym czasie wujek z ciocią nie nocowali w domu. Gdzieś się ludzie już chowali, a jak się cieplej zrobiło, to tatuś też odprowadzał nas do lasku, bo mieliśmy swój własny las, gdzie jak pamiętam, jako dzieci zbierałyśmy i przylaszczki, i kwiatki różne, i grzyby, jak były, i czarne jagody.

No i tatuś nas do lasu wysłał wtedy na noc, zresztą już niejedną noc w lesie nocowałyśmy, bo coś się już zaczęło dziać. I pewnego razu, może to był kwiecień, było bardzo, bardzo głośno. My, jako dzieci, nie zwracałyśmy na to uwagi, ale ktoś namówił naszego tatusia, by nas odwiózł do tego Mizocza czy do miasta dalej, i tatuś nas wiózł. Całą piątkę nas wiózł i miał wrócić z Marcelem, moim najstarszym bratem, do domu, bo wiadomo, zwierzęta.

Świnia się miała oprosić – jak to słyszałam później od cioci – krowy przecież trzeba było wydoić, bo te panie, które czasem pomagały, to wszystkie już pouciekały. No i tatuś nas wiózł takim wyplatanym, pamiętam, dużym wozem i z tyłu była taka buda, jakby osłona. To był taki świąteczny wóz – pamiętam, żeśmy nim do kościoła jeździli czasami. I parafia to była Kuty, taka miejscowość, też pamiętam. Bo dla nas, dla dzieci, było daleko, więc tatuś nas czasem z mamusią podwoził. I tatuś nas tym wozem wiózł do Mizocza.

Tam były ogromne lasy wszędzie i przez te lasy jechaliśmy. Jak przejeżdżaliśmy przez jeden z nich, w pobliżu miejscowości, której nazwy nie mogę sobie przypomnieć, to zepsuło się koło. I tatuś nas zostawił u zaprzyjaźnionego Ukraińca. Wiem, że się nazywał Witruk. I myśmy tam z mamusią byli, a tatuś wrócił z Marcelem i z tym zepsutym wozem, żeby go tam nareperować, z tą taką dużą bryczką chyba. Miał do nas dojechać i nas do celu dowieźć. Zrobiła się piękna wiosna. Pamiętam, że jak ktoś przychodził do tych państwa, to mamusia nas zamykała w dużym pokoju. To byli też bardzo bogaci ludzie.

Bo mamusia też została u tego Ukraińca?

Tak, roczne dziecko przecież był ten Tadzio i mamusia go piersią karmiła. I nam się kazała chować. Ona sama zostawała z tą panią, ponieważ umiała po ukraińsku mówić swobodnie, tak jak oni po polsku. Mieszały się rodziny, tak że myśmy nie odczuwały jakichś podziałów. Zresztą w naszej miejscowości nie było Ukraińców. Ja nie miałam koleżanek Ukrainek, ponieważ żadne tam nie mieszkały. Oni byli raczej biedni, może byli mniej zorganizowani, mniej światli. I po kilku dniach tatuś przyjechał i nas zabrał do domu, ponieważ nic się nie działo. Uznał, że z tym niebezpieczeństwem to chyba była jakaś taka plotka.

To było w kwietniu, na pewno w kwietniu, bo było bardzo ciepło. No ale w maju to już coraz więcej, dziećmi będąc, słyszałyśmy, że kogoś tam zamordowali. I mój wujek, mój wujciu kochany, Aleksander Warnawski, ostrzegał tatusia: „Janek, ty wywieź dzieci i Marysię gdzieś do Równego, gdzieś do miasta”. Tam większe przecież było bezpieczeństwo. Tam przecież już Niemcy byli. Ale tatuś w tym krytycznym dniu gdzieś pojechał, do jakiegoś miasta, choć nie wiem jakiego, i pamiętam, że przywiózł w workach cukier i drobiazgi, które na co dzień nie były dostępne w sklepie – no nie było takich rzeczy, żeby na zapas można było kupić. I przyjechał pod wieczór, a u nas nocowała pani, która była wdową, bo jej mąż pracował w tartaku czy gdzieś. Mieszkała dość daleko, miała dzieci w jakiejś leśniczówce i przychodziła do nas nocować, bo się bała tam sama mieszkać. I kiedy mamusia nas pomyła, pokąpała, siedziałyśmy na tym tapczaniku, ona obcinała nam grzyweczki, a brat na podwórku pewnie jeszcze gdzieś biegał.

I wtedy odezwała się właśnie do siostry: „Lodziu, wyjdź na podwórko i zobacz, bo jakieś takie jakby huki słychać, strzały czy coś”. Siostra pytała: „Ale gdzie mamusiu? To na pewno pani Sierkowska rozkłada sienniki dla dzieci” – bo ona miała tych dzieci sporo. Ale w pewnym momencie siostra wyszła, a jak wyszła, to już się paliła cała wieś.

To w ten czas tatuś krzyczał: „uciekaj, jedźmy do lasu”, więc mamusia… A tu już ogień w następnym obejściu się palił, ale to były takie samodzielne, ogromne gospodarstwa. I myśmy były w koszulkach na szeleczkach. Ja, Lodzia i Stasia, a mamusia chwyciła tego malutkiego braciszka, Tadzia, na ręce i tatuś rzucił na mamusię takie palto. Wiem, że miało taki kołnierz z lisa. I my z tym uciekliśmy z mieszkania, razem z tą panią, która tam z tymi dziećmi była. Biegłyśmy przez nasz ogród, gdzie było ścięte ściernisko po koniczynie, i tak drapało nas w stopy. Skierowałyśmy się do lasu. Może przeszłyśmy 150 metrów od domu, może nie, a zboże było takie, jak w tej chwili. I ten las, do którego nie doszliśmy. I dwóch mężczyzn wyłoniło się z tego zboża, i tylko krzyknęli: „Chłopcy, siuda!”. To znaczy – chłopcy, chodźcie tu. I mamusia zobaczyła u jednego z nich, że miał siekierę za paskiem przywiązaną. I krzyknęła: „Dzieci, uciekajcie, bo to banderowcy!”. No i rozsypaliśmy się wszyscy, gdzie kto mógł. Bałam się daleko odchodzić, trzymałam się mamusi za sukienkę, a Marcel niósł Stasię na barana, bo nóżki ukłuła. Lodzia była gdzieś z drugiej strony, gdzieś wszystko zniknęło. Oni dopadli do mamusi. Nie wiem, co zaczęli robić, mamusia strasznie krzyczała.

Szaro było, ale zobaczyłam, chociaż leżała, że takim dużym nożem odcinał jej pierś. Na mnie mówili w domu „Rysia” i dlatego krzyczała tak: „Rysiu, uciekaj, Rysiu, uciekaj!”. Ale nie uciekałam nigdzie, bo się bałam. I tak się położyłam twarzą do ziemi, podkuliłam nogi, leżałam i chyba nie oddychałam. Mamusia strasznie jęczała, krzyczała. Podcięli jej później gardło, ale żyła. Nie wiem, co się później stało, mamusia strasznie prosiła, żebym wody jej podała. Ale ja chyba zasnęłam, nie wiem, co się działo. Nic nie pamiętam, później ten krzyk, ten jęk cały czas, ale nie jednej osoby, dużo ludzi jęczało. Byłam tak sparaliżowana strachem, że się nie ruszałam i chyba mnie to uratowało. Usłyszałam jednak takie trzaski, jakby drzewa, poczułam jakiś swąd i gorąc od płomieni – podniosłam głowę, a tu wszystko, wszystko się paliło, dosłownie wszystko.

Wszystkie zwierzęta były wypuszczone, stodoła, obora, dom, wszystko się paliło, była jedna pochodnia. I już się zaczęło zajmować trochę zboże, bo niedaleko domu był ogród warzywny i zaraz potem właśnie te uprawy. Myśmy tak dzięki temu zbożu troszkę się uratowali, część ludzi. I tak zaczęło trzeszczeć, płonąć to wszystko, cały dom. Boję się strasznie pożarów. Ja słyszę, ja w tej chwili słyszę, jak trzeszczy i to się wszystko pali, a mamusia jęczy. A to już była szarówka, już czerwiec. „Rysiu, Rysiu – widzi mnie, jeszcze jest przytomna – daj mi wody”. Włosy mamusia miała wyrwane, a nosiła takie długie warkocze i miała długie, czarne włosy. Warkocz nosi siostra do dziś, mamusia też takie miała. Nie widziałam już nikogo w pobliżu i poszłam do tego ogródka. Zerwałam część kapusty, liść, i na tym liściu było trochę wody, taka rosa, i ja to mamusi przyniosłam, ale nie podałam, bo się bałam. Zaczęłam strasznie płakać i uciekać. Mamusia strasznie wyglądała, była cała zalana krwią i wszystko z niej zostało zdarte. I ten mały leżał obok niej. Też żył jeszcze i jęczał. Nie było nikogo z rodzeństwa, nikogo nie widziałam. Troszeczkę dalej leżał taki pan, Hruszowiec się nazywał. On uczył u nas religii, teraz powiedziałoby się – katecheta. Ale był już nieżywy. I ja w takiej naiwności dziecka uciekłam do swojej chrzestnej mamy, pani Marii Tylickiej, krawcowej – od nas może z 200, 300 metrów mieszkała – bo chodziłam tam do niej z jej córeczką się bawić. I ja od niej miałam taką piękną gałgankową laleczkę. Tę laleczkę miałam położoną u nas w ogrodzie, na deskach, które były na budowę domu. I ja wtedy po tę lalkę wróciłam i potem poszłam z nią do tej Tylickiej.

Oni mieli piękny murowany dom, kryty blachą, i ten dom nie był spalony. Nasz był stary, tylko obory mieliśmy malowane. A tam, w tym domu, nikogo nie było. Ja chciałam powiedzieć im, co się stało, bo myślałam, że tylko u nas to się wydarzyło. Więc gdy nikogo tam nie zastałam, to przez takie ogrody, sady, gdzie bawiłyśmy się jako dzieci, poszłam do takiej przyjaciółki swojej, Stasi Matarkowskiej, która do dzisiaj żyje i mieszka w Bojanowie za Rawiczem. I do niej poszłam, żeby jej powiedzieć, co się dzieje i że mamusia nie żyje. Tatuś, byłam przekonana, spalił się w tym domu, bo pamiętam, jak został w środku. Przychodzę, a tam na podwórku jest bardzo dużo koni. Bardzo dużo koni, część uwiązanych, część przy korytach wodę piła, a ja w tej naiwności dziecka wchodzę do tego mieszkania, a tam pełno mężczyzn. Są pijani – zobaczyli mnie. I krzyczą: „Mały laszok! Mały laszok!”. Rozumiałam, co to znaczy. Wybiegłam z tego mieszkania i uciekłam do ogródeczka, zaraz po lewej stronie, i tam taki krzak był, albo bez, albo jaśmin, w tej chwili już nie pamiętam, i ja wpakowałam się w ten krzak. Oni tam pochodzili, pokrzyczeli, strzelali gdzieś, a ja bez oddechu tam siedziałam, tylko tę lalkę ściskałam cały czas. Jedynie w tej koszulce, zimno mi było.

Już południe pewnie było, bo było bardzo ciepło, jak oni na konie powsiadali. Śpiewali i „hurra” krzyczeli. Wyjechali. Jak już wyjechali, ja jeszcze troszkę odsiedziałam, po czym wyszłam – żeby po tej wiosce szukać ludzi, kontaktu. I spotkałam taką panią, która się nazywała jak i ja z młodości, Helena Ostaszewska, bo ja się z domu nazywam Ostaszewska. I opowiadam, co się stało. Ona byłą wdową i miała jednego synka. I ona mówi: „Nie płacz, Rysiu, ja cię zabiorę, na pewno tatusia znajdziemy”. Ja mówię: „Nie, tatuś spalił się, tam, gdy dom spłonął, nie zostało nic”.

Po jakimś czasie jakaś pani wyszła ze zboża, starsza pani, ja nie wiem, jak ona się nazywała, chyba Krasicka. Była z moją siostrą. Były nietknięte. Ukraińcy zdjęli tylko z siostry kożuszek. Ta pani, jak uciekała z domu, wzięła ze sobą taki ładny kożuszek wyszywany i dała siostrze, bo jej zimno było w nocy, jak ta roska spadła. I ten Ukrainiec zdjął z siostry ten kożuszek. I siostra mi teraz całe życie opowiada, jak jeden mówił do drugiego: „Co ona tak sterczy, daj jej nożem w plecy!”. I siostra mówi, że już chciała krzyknąć, dziecko dziesięcioletnie, ale nie krzyknęła i dlatego żyje. Znalazła się siostra, znalazłam się ja. Już przyczepiłyśmy się tej cioci, zaczynają ludzie wychodzić z kryjówek, no a wszędzie leżą trupy. My, dzieci, boimy się, bo tam masę ludzi leżało pomordowanych. Jak ktoś nie schował się, to był zamordowany. I zauważyłyśmy, a już trochę tych mieszkańców się zgromadziło, że z lasu ktoś biegnie. Wszyscy w popłochu, że to Ukraińcy, a to był mój tatuś. Podobno był zrozpaczony.

Ja tego nie widziałam, ale ponoć chciał się powiesić i szkoda, że tego nie zrobił – ja, jako jego dziecko, to mówię. Szkoda, bo tak, jak go później zamęczyli, to… I jak przyszli podpalić ten dom, tatuś w tym czasie w to zboże pownosił pierzyny, chlebek jakiś pieczony, jakąś tam wędlinę. Powynosił to wszystko, w zboże powyrzucał. I jak już podpalili dom, wyskoczył przez okno i gonili go podobno całą noc, gdzieś tam między zbożami uciekł i pod jakimś mostkiem w lesie przesiedział do rana. No i miał straszne wyrzuty sumienia, że nas nie ochronił. Wykopał dół w ogrodzie, w naszym ogrodzie, i tam pochował mamusię.

książkę można kupić TUTAJ

(37945)

Chcesz podzielić się z Czytelnikami portalu swoim tekstem? Wyślij go nam lub dowiedz się, jak założyć bloga na stronie.
Kontakt: niezlomni.com(at)gmail.com. W sierpniu czytało nas blisko milion osób!
Dołącz, porozmawiaj, wyraź swoją opinię. Grupa sympatyków strony Niezlomni.com

Redakcja serwisu Niezłomni.com nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zawartych w komentarzach użytkowników. Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu.
Jednocześnie informujemy, że komentarze wulgarne oraz wyrażające groźby będą usuwane.
Ładowanie komentarzy Facebooka ...

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

*

Korzystając z formularza, zgadzam się z polityką prywatności portalu

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Idź na górę