Internautka, Catharina Christianus Gilette, opisała historię, kiedy gościła w domu dwójkę pielgrzymów w ramach Światowych Dni Młodzieży. Jedną z dziewczyn była chrześcijanka pochodząca z Maroka. Historia, którą opisuje, robi duże wrażenie…
Historię tę można opowiedzieć zbyt prosto. Ale mam nadzieję, że będę potrafiła przekazać główną myśl. Zresztą. Utkwione w niej jest kilka „podmyśli”, które tworzą jedną, piękną całość.
Zdecydowaliśmy się na przyjęcie pod nasz dach dwóch pielgrzymów z#ŚDM. Przyjechali z północnej Francji, z Normandii.
Zostali nam przydzieleni z tłumu pielgrzymów zgromadzonych w kościele. „Alors, qui va chez Mme Christianus?” – padło pytanie przez mikrofon. Zgłosiły się dwie osoby. Dwie śniade, uśmiechnięte dziewczyny.
Kiedy zbierały swoje bagaże, pomagałam pewnej pani i dogadać się z jej gośćmi. Wtem za plecami usłyszałam jedną ze „swoich” dziewczyn: „ciekawe, czy ktoś tu mówi po hiszpańsku”. Odwróciłam się i rzuciłam: „yo habla espanol”. Bardziej po to, żeby poczuła się swojsko, niż żeby pochwalić się swoim miernym hiszpańskim. Wymieniłyśmy jeszcze kilka uprzejmości, żeby dowiedzieć się, że jest Meksykanką, kiedy nagle druga odpaliła: „może jeszcze po arabsku rozmawiasz he, he, he”. „Ana atakallamu fiy lugha al’arabiyya” – odparłam, znowuż dla swojskości. „To fajnie, bo ja jestem Marokanką”.
Dłużej nie zastanawiając się nad tym jakże istotnym faktem, udałyśmy się do samochodu.
W ogóle mnie to nie zdziwiło, że w ponad stuosobowej grupie z Francji, około połowa pochodzi z innych krajów. W międzyczasie dowiedziałam się jeszcze, że Meksykanka (M) kończy we Francji studia, a druga (J) jest Berberyjką. Ułożyłam sobie szybko historię w głowie, że J. pochodzi z chrześcijańskiej rodziny i jak większość chrześcijan z francuskojęzycznych państw arabskich, po prostu wybrała życie we Francji. Wiedziałam jeszcze tyle, że kończyła studia prawnicze i teologię. Jednak wieczorem przekonałam się, jak wiele jeszcze o niej nie wiedziałam.
Moja wścibska część osobowości (któż jej nie ma) zaczęła dociekać wieku mojego marokańskiego gościa. Rozpoczęłam więc rozmowę pytaniem o ścieżkę zawodową, tak, żebym potem (jakże sprytnie) mogła policzyć dziewczynie lata.
Rozmowa przebiegała następująco:
– Zrobiłam licencjat z prawa, specjalność prawo rodzinne. Pewnie się domyślasz, że w Maroku to ciężka sprawa. Kiedy robiłam praktyki po studiach, roboty było tyle, że ledwo wyrabiałam. Co chwila chodziłam do trybunału [użyła tego słowa], żeby być adwokatem przy ciężkich przypadkach. Czarę goryczy przelała jedna sprawa. Kobieta, po trzech latach przemocy fizycznej ze strony swojego męża, chciała dostać rozwód. W prawie muzułmańskim nie ma czegoś takiego, że kobieta chce rozwód. Mężczyzna może chcieć, może odejść od żony i ułożyć sobie nowe życie z inną. Tymczasem była żona jest „zablokowana”. Dlatego kobieta, o której mówię, oczywiście nie otrzymała rozwodu. Uciekła więc do przyjaciółki, bo na rodziców nie mogła liczyć (odwrócili się od niej, kiedy chciała rozejść się z mężem). A musisz wiedzieć, że w Maroku jest jeszcze inne prawo – mężczyzna może zgłosić policji zaginięcie żony, a służby mają obowiązek ją znaleźć i dostarczyć z powrotem do męża. Tak też się stało. Tej samej nocy kobieta popełniła samobójstwo. Stwierdziłam, że bycie adwokatem w takich sprawach to jak walka z wiatrakami.
Zaczęłam więc studiować księgowość/administrację. Pracowałam jako sekretarka przez kolejne cztery lata.
– Aha. A co było potem?
– Potem chciałam zacząć mały, gastronomiczny biznes i robiłam projekt. A potem spotkałam Chrystusa.
– [w głowie: co się stało?! Że jak? Na ulicy? Jej rodzina była średnio praktykująca czy co?] To znaczy? – wykrztusiłam, bo tego się nie spodziewałam w kolejnych etapach „kariery zawodowej”.
– Od czterech lat jestem chrześcijanką. Wcześniej byłam muzułmanką.
– [mind blown] Ale jak to się stało, że wybrałaś Chrystusa?
– Siedziałam w bibliotece, kiedy w rękę wpadła mi książka „Les Femmes de la silence”. Na okładce znajdowało się zdjęcie dłoni złożonych do modlitwy. Był to zbiór świadectw ludzi, którzy wiele poświęcili (czasem nawet życie), żeby przejść konwersję na chrześcijaństwo. Kiedy tak zaczęłam coraz bardziej studiować naukę Chrystusa, czułam, jak powoli staję się wolna. Islam nakazuje śmierć dla All., żeby dostać się do jakiegoś raju z dziewicami. Chrześcijaństwo natomiast to religia życia. To wiara w miłość.
Kobieta w moim kraju nie jest traktowana jako człowiek. Człowiekiem jest mężczyzna, on ma mózg i on decyduje.
Kobieta to jakaś tam kreatura bez mózgu, która ma być posłuszna.
Zdecydowałam się na chrzest, co w moim kraju nie było możliwe. Musiałam wyjechać, a że mówiłam już po francusku, to padło na Francję.
Spędziłam trzy miesiące u norbertynek i przyjęłam chrzest zmieniając swoje imię.
– Ale dlaczego musiałaś jechać aż do Normandii?
– Bo tam mnie nikt nie zna. Tam jest mało Marokańczyków. Moi rodzice niestety rozpowiedzieli w najbliższym otoczeniu, że przyjęłam chrzest i po chwili całe miasto o tym huczało. Kiedy zmieniasz religię w moim kraju, automatycznie tracisz obywatelstwo. Zaczęłam dostawać pogróżki w mediach społecznościowych, chciano mnie zabić. Usunęłam więc wszelkie konta w społecznościówkach. W międzyczasie od chwili chrztu aż do teraz wpłynęło 2500 [nie, nie machnęłam się przy zerach] pozwów przeciwko mnie, w stylu „ona obraziła na ulicy All.”.
– Rodzice się pewnie o Ciebie martwią. Często się widzicie?
– Nie mam z nimi kontaktu, od kiedy przyjęłam chrzest. Odwrócili się ode mnie. Cała rodzina.
– [chcąc złapać oddech, zadałam pytanie z serii small talk] Czym się teraz zajmujesz zawodowo?
– Obecnie pracuję w domu opieki społecznej, gdzie zajmuję się starszymi ludźmi. Bardzo lubię tę pracę. Jestem szczęśliwa. [to zdanie trzeba by było usłyszeć i jednocześnie zobaczyć twarz J. Dalej kontynuowała jeszcze trochę o swojej pracy].
Każda wypowiedź J. wolna była od wszelkiej egzaltacji, oskarżeń, utyskiwania, strachu. Przepełniona była natomiast miłością do innych, radością, wolnością i odwagą.
Wraz z mężem poczuliśmy się lżejsi o 100 kg, a ciarki zaczęły nam przebiegać po całym ciele. Taki stan utrzymuje się do teraz.
Nasze wymienione spojrzenia mówiły: „nam jest tu naprawdę dobrze”.
Osobiście poczułam się jak dziecko, któremu ktoś ponownie wyłożył podstawy życia. Śmieszne problemiki, śmieszne sprawunki, śmieszny pośpiech w życiu, śmieszni politycy i publicyści uważający się za świętszych od papieża, śmieszne narzekanie, śmieszne uprzedzenia, śmieszne problemy pierwszego świata, śmieszni my. Wszystko odpłynęło w siną dal.
Oczywiście pewnie nie potrafię swoim grafomaństwem w pełni oddać charakteru tej rozmowy. Być może nie wywarła ona na Was większego wrażenia (jeśli w ogóle doczytaliście do końca). Ale uwierzcie mi, że dwójce dorosłych ludzi, te parę chwil dało sporo do myślenia i porządnego kopa do działania.
(3464)
Piekne swiadectwo!
Szczesc Boze dla siostry w Chrystusie z maroka!:-)