Ameryka…, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej… od wielu już pokoleń marzenie
czasami spełnione, wyklętych i obcych we własnym domu: europejskim, azjatyckim, afrykańskim. Nieomal mityczna kraina wolności i zarazem bezpieczeństwa. Jaka jest dziś? Czy postrzegamy ją inaczej, niż to było w czasach PRL?
W drugiej połowie lat 80. XX w. zimna wojna dobiegała końca. Michaił Gorbaczow, ostatni przywódca ZSRS, próbował ratować upadające imperium, które jego rozmówca i zarazem przeciwnik polityczny, prezydent USA Ronald Reagan, określił mianem „imperium zła” i — jak mówią wzięci publicyści — „zazbroił na śmierć”. Ameryka wyszła więc z zimnej wojny zwycięska jako imperium, którego „bliską zagranicą” stał się co najmniej ziemski glob. Nie miała równego sobie przeciwnika. Niektórzy uwierzyli, że go już mieć nie będzie, że historia dobiegła końca, a pax americana okaże się pokojem wiecznym.
Dość szybko powyższe przekonania uległy falsyfikacji. O ile w latach 90. XX w. USA rzeczywiście nie miały liczących się konkurentów i poczynały sobie w polityce międzynarodowej stosownie do tego stanu rzeczy, o tyle od połowy pierwszej dekady trzeciego tysiąclecia po Chrystusie nie jest to już takie pewne. W Rosji, wraz z przejęciem władzy przez Władymira Władymirowicza Putina, skończył się okres „smuty” i kraj ten znów zaczął nie tylko definiować „swoją” zagranicę, ale nawet czynnie zmieniać swe granice, choćby tak jak na Ukrainie, gdzie w ciągu zaledwie kilku dni tzw. wojny hybrydowej naprawiono „błędy” byłych przywódców ZSRR, w tym przypadku Nikity Chruszczowa, „przywracając Krym macierzy”. Wywołało to, delikatnie mówiąc, zaniepokojenie, a nawet panikę w tych krajach, które jeszcze nie tak dawno były bliską zagranicą ZSRS, m.in. w Polsce. Oczy Polaków zwróciły się w kierunku USA, ale już nie wszystkich i nie tylko tam, część bowiem zaczęła myśleć o niemieckim „parasolu ochronnym”, a część otrzepała z kurzu i trocin koncepcję międzymorza marząc o utworzeniu miedzy potężnymi Niemcami i Rosją bloku państw środkowoeuropejskich, które zjednoczone strachem przed sąsiadami ze wschodu i z zachodu, jak od wieków tak i obecnie ciążącymi ku sobie i chętnymi rozdeptać wszystkich po drodze, byłyby w stanie im się przeciwstawić choćby na tyle skutecznie, by ich podbój militarny i polityczny nie był dla agresorów opłacalny. Blokowi międzymorza miałaby przewodzić właśnie Polska…
Problem w tym jednak, że kraj widzący siebie jako przywódcę jest słaby, gospodarczo zdominowany przez zachodniego sąsiada, uzależniony od zapotrzebowania jego gospodarki, a co za tym idzie wśród elit polskich nie ma zgody co do sensowności podejmowania działań zmierzających do realizacji tego planu, nie tylko z braku wiary w możliwość jego realizacji, ale także dlatego, że część tej elity włączona jest przez Niemcy w ich obszar interesów; ponadto — podobnie jak to było po I i przed II wojną światową — nie bardzo widać chętnych do współpracy z Polską, a tym bardziej pod jej — przyznajmy — chwiejnym i niepewnym przywództwem. Sytuację komplikuje dodatkowo fakt, że działania zmierzające w kierunku zbudowania takiego środkowoeuropejskiego sojuszu państw położonych między Bałtykiem na północy, ale być może z udziałem Szwecji i Norwegii, a Adriatykiem i Morzem Czarnym na południu, nie byłyby obojętne ani Rosji, ani Niemcom… O ile ta pierwsza jest obecnie stosunkowo słaba, nawet gdy napina mięśnie, o tyle Niemcy nawet nie wzięły głębszego oddechu, możemy się więc z przeszłości tego państwa domyślać, na co je stać, gdy już „zadyszy” pełną piersią.
Dla mocarstwa globalnego „teatr” europejski jest jednak tylko jednym z wielu… i — być może — wcale nie najważniejszym, skoro w okresie zaledwie 30 lat wyrósł mu w Azji potężny rywal — Chiny. Coraz częściej oczy polityków amerykańskich, ale i zwykłych Amerykanów zwrócone są w tamtym kierunku, choćby dlatego, że tam, niby w czarnej dziurze, znikają miejsca pracy. Chiny w ciągu niespełna 40 lat dokonały gigantycznego skoku cywilizacyjnego. Błyskawiczny rozwój chińskiej gospodarki weryfikuje tezę o korzyściach płynących z uwolnienia ludzkiej inicjatywy… Amerykanie patrzą więc w ich kierunku z mieszaniną podziwu i budzącego się lęku. Pojawia się podejrzenie, że budując w dalszym ciągu sztuczne wyspy, coraz odleglejsze od chińskiego lądu, któregoś dnia Chińczycy „na piechotę”, suchą nogą, pokonają odległość z Pekinu przez Los Angeles do Waszyngtonu…
Amerykanie, jako obywatele kraju przez lata słynącego z wolności gospodarczej, wiedzą o rosnącym zagrożeniu i zdają sobie sprawę z konieczności powrotu do korzeni, czyli ożywienia — jak mówią — tych wartości, które zbudowały potęgę Ameryki, które uczyniły z niej mocarstwo globalne, układające stosunki w świecie zgodnie z własnym planem i interesem. Fraza o potrzebie odbudowania potęgi Ameryki powtarzana jest od lat właściwie przez wszystkich kandydatów na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale póki co niewiele z tego wynika, za to Chiny stale zmniejszają dystans dzielący je od światowego lidera.
O ile świadomość wyzwania, jakim dla USA są Chiny, wydaje się być w tym pierwszym kraju powszechna, o tyle odpowiedzi formułowane na to wyzwanie bywają bardzo różne i niekiedy sprzeczne ze sobą. Z jednej strony, mamy do czynienia z koncepcjami podnoszącymi konieczność wspomnianego wyżej powrotu do źródeł, czyli przywrócenia standardów wolnego rynku, otworzenia się na konkurencję z Chinami i innymi „gospodarkami wschodzącymi”, ale z drugiej, wraz z hasłami o śmierci kapitalizmu pojawiają się koncepcje, które Polacy znają pod nazwą „błędów i wypaczeń”. Mówi się zatem o potrzebie szerokiego rozwinięcia opieki socjalnej, powszechnych, obowiązkowych ubezpieczeniach, wzmożenia ingerencji państwa w gospodarkę, pozbawieniu obywateli dostępu do broni, mnożą się też szeroko zakrojone programy prorównościowe, przy czym wprost proporcjonalnie do nich rośnie rozwarstwienie społeczne…
Ponieważ zaś jednym i drugim koncepcjom wydaje się towarzyszyć przekonanie o konieczności „złapania” przez Amerykę oddechu, czego rewersem jest jakaś forma izolacjonizmu, możemy się spodziewać, że Amerykanie bardziej niż dotąd będą zajęci sobą, a mniej eksportem demokracji i wolności w te regiony świata, które ani jej nie cenią, ani nie chcą, tym bardziej że dociera do nich nie tylko wraz z bombami i pociskami, ale też w formie, do której raczej nie przyznaliby się „ojcowie założyciele”, tj. w formie ściśniętej w gorsecie zabobonów poprawności politycznej… Być może prawdę niesie ta narracja o dziejowej roli Stanów Zjednoczonych, w myśl której kraj ten nigdy właściwie nie prowadził wojen, a jedynie eksportował rewolucję starając się krzewić wolność wszędzie, gdzie to było możliwe i gdzie sprzyjało amerykańskim interesom. Być może prawdą jest też, że projekt ten zawsze był ideologiczny — wojna o niepodległość stanów zjednoczonych była przecież buntem przeciwko monarchii i opowiedzeniem się za republiką — ale, jak się wydaje, nigdy w takim stopniu jak to jest właśnie dziś, gdy Ameryka nie tyle stara się zarażać wolnością, co wolnością określoną, zdefiniowaną. Taka zaś ma to do siebie, że o ile dla jednych jest dowolnością ogołoconą z zasad moralnych, to dla innych — zarzewiem Wysp Sołowieckich i Kołymy…
Dodajmy, że już samo wspomniane wyżej skupienie się Ameryki na sobie może być rozpatrywane także jako sygnał świadomości porażki w globalnej rywalizacji…
W okresie komunizmu, a także w latach 90. XX wieku Ameryka była postrzegana przez większość Polaków w kategoriach mitycznej Arkadii i najlepszego przyjaciela. Oczywiście taki obraz USA dominował wśród zwykłych Polaków, obraz wytwarzany przez propagandę komunistyczną, zestawiającą amerykańskich prezydentów z Hitlerem, US–Army z Wehrmachtem, a US–Marines z SS, był diametralnie odmienny. Jednak po 1989 roku, wraz z poszerzaniem się dostępnego Polakom spectrum informacyjnego — obraz Stanów Zjednoczonych w oczach Polaków „znormalniał”, przestał być jednoznacznie bezkrytyczny. Obok entuzjastycznych zwolenników Ameryki i wszystkiego, co amerykańskie — od coca coli i hamburgerów, przez produkcję Hollywoodu, po hasłowo traktowane i tak też rozumiane: wolność, demokrację i prawa człowieka — pojawili się zdecydowani krytycy i przeciwnicy USA, kojarzący je z rzekomo ludożerczym kapitalizmem, banksterami, tajnymi stowarzyszeniami zmierzającymi do zapanowania nad światem i ludzkością, wreszcie z polityką bezkrytycznego wsparcia dla Izraela, określający je pogardliwym mianem US–raela. Mimo że fani USA nadal wśród Polaków przeważają, to grupa nastawionych do Ameryki krytycznie rośnie. Nie bez znaczenia był tu kryzys ekonomiczny z 2007 roku i związane z nim informacje — z jednej strony — o gigantycznych plajtach i stratach, a z drugiej — o równie wielkich oszustwach, zarobkach i premiach pobieranych przez członków zarządów amerykańskich korporacji finansowych, o polityce władz federalnych, których reakcja na kryzys sprowadziła się do metody znanej i w Polsce — „dodrukowania” kolejnych miliardów i bilionów dolarów. Niemalże z dnia na dzień uświadomiono sobie, że Ameryka nie jest już krajem zwycięskim, że amerykański sen „dzięki” tamtejszym elitom polityczno–ekonomicznym stał się koszmarem milionów ludzi nie tylko w centrum świata, jakie Ameryka wciąż stanowi, ale i na jego peryferiach.
Wydaje się jednak, że najważniejszą przyczyną wzrostu liczby krytyków i przeciwników Ameryki są te informacje napływające zza oceanu, które sprzyjają widzeniu w Ameryce kraju eksportującego, także przy użyciu siły, zideologizowane modele kulturowe. Z jednej strony jest to model judeochrześcijański interpretujący chrześcijaństwo w duchu judaizmu, utożsamiany z amerykańską, protestancką prawicą religijną, bezkrytyczny — jak już wspomniano — wobec Izraela, z drugiej model lewicowy, oskarżany o propagowanie ideologii poprawności politycznej, ideologii LGBT i gender. Dodać wypada — choćby w związku z udostępnieniem przez hakerów związanych z Wikileaks emaili rozsyłanych przez establishment Partii Demokratycznej — że utożsamianie wpływów izraelskich czy żydowskich z religijną prawicą amerykańską byłoby skandalicznym uproszczeniem…
Wzrost niechęci do Ameryki w Polsce związany jest jednak także z kwestiami bardziej przyziemnymi i konkretnymi. Polacy nie mogą zrozumieć, dlaczego jako obywatele kraju pozostającego w sojuszu z USA i wspierającego nawet najbardziej ekstrawaganckie, jak wojna w Iraku, pomysły amerykańskiej administracji wciąż muszą przechodzić upokarzające procedury w placówkach dyplomatycznych tego kraju zabiegając o wizy, albo dlaczego prominentni przedstawiciele politycznego establishmentu USA tak często „mylą się” mówiąc o „polskich obozach koncentracyjnych”, dlaczego z Ameryki wciąż płyną kierowane przeciwko nim oskarżenia o nacjonalizm, antysemityzm, niezrozumienie demokracji i wiele innych patologii politycznych…
Nie bez znaczenia jest też fakt, że o ile wcześniej, czyli właśnie w dobie PRL, władza tylko okresowo zmieniała utrwalany propagandowo negatywny wizerunek Stanów Zjednoczonych jako wroga numer jeden Polski „ludowej”, lekko go modyfikując na korzyść, co miało miejsce na przykład w drugiej połowie lat 70., o tyle teraz, właściwie bez względu na to, kto w Polsce pozostaje przy władzy, a kto jest w opozycji, wizerunek USA w propagandzie mainstreamu polityczno–medialnego jest w zasadzie jednoznacznie pozytywny. Wrażenie pluralizmu w tym względzie można odnieść tylko dlatego, że media orientacji lewicowej chwalą i propagują idee prezydenta Obamy i jego zwolenników, ganiąc jednocześnie jego przeciwników, a media orientacji prawicowej — odwrotnie. Mimo tego jednolitego „frontu informacyjnego”, budzi się, uzasadniona nie tylko typową dla Polaków przekorą, niechęć rosnącej części społeczeństwa polskiego do Ameryki. Polacy zaczęli bowiem dostrzegać oczywiste fakty, których wcześniej, zakochani w wytworzonym przez kontrpropagandę antykomunistyczną stereotypie USA, nie widzieli. Dostrzeżono mianowicie nie tylko, że Ameryka ma swoje interesy, ale też, że w ich realizacji jest bezwzględna i nie przebiera w środkach. Innymi słowy zauważono, że Ameryka nie jest rajem na ziemi zamieszkanym przez półaniołów troszczących się o dobro reszty ludzkości, rzecz jasna ze szczególnym uwzględnieniem tej jej części, która zamieszkuje obszar geograficzny położony w Europie między Odrą a Bugiem, Bałtykiem i Tatrami…
Przez sporą część Polaków Ameryka jest więc dziś postrzegana jako kraj, który w Polsce ma nie tyle bezinteresownych sympatyków, co swego rodzaju „klientów”, by nie powiedzieć — jurgieltników czy agentów. Tak przecież część polskiej opinii publicznej ocenia udział Polski w koalicji antyirackiej, który krajowi nie przyniósł żadnych korzyści, za to spowodował wysyp różnego rodzaju „stypendiów”, cyklów wykładów itp. organizowanych w USA dla tych przedstawicieli polskiej „klasy politycznej”, którzy zdecydowali o wysłaniu polskiego kontyngentu do Iraku, albo słynne 15 mln dolarów, które polskie specsłużby rzekomo otrzymały „pod stołem” od swych amerykańskich kolegów w zamian za pomoc w zastosowaniu na terenie naszego kraju „specjalnych technik” przesłuchań więźniów oskarżonych o przynależność do organizacji terrorystycznych, czyli po prostu tortur, których zakazuje prawo Stanów Zjednoczonych. Słowem — Ameryka jest dziś postrzegana także jako jeszcze jedno źródło trapiącej nasz kraj korupcji…
Książka, którą trzymacie Państwo w rękach, nie jest książką stricte polityczną, ale polityka jest w niej obecna o tyle, o ile dotyczy życia zwykłych Amerykanów. Autorka, polska dziennikarka i publicystka, współpracowniczka wielu periodyków polonijnych i korespondentka prasy ukazującej się w Polsce, od kilkunastu lat mieszka w Stanach, z którymi związała przyszłość swoją i swojej rodziny. Ameryka, którą sportretowała w swych felietonach, zaskakuje polskiego czytelnika. Jej wizerunek odbiega od powyżej zarysowanych schematów. Bohaterami książki są nie tyle konkretni ludzie, co sytuacje i konteksty, w których tym ludziom przychodzi codziennie zabiegać o swe miejsce na ziemi.
Odpowiedź na pytanie, co jest przesłaniem niniejszego zbioru, nie jest łatwa, bo Autorka stawia akcenty bardzo delikatnie, nie formułuje gotowych odpowiedzi, nie wystawia recept. Obraz sytuacji wewnętrznej i „stanu zdrowia” globalnego imperium, jaki czytelnik może tu znaleźć, nie napawa optymizmem, o ile w sferze optymizmu leży przekonanie o stałości i niezmienności świata i rządzących nim reguł. Przeciwnie — przeważa niepewność, niejasność, zagubienie i strach o przyszłość własną i dzieci, które muszą dorastać znacznie szybciej niż ich rodzice, choć to przecież kraj indywidualistów, w którym ludzie i tak wcześnie przejmują odpowiedzialność za siebie… W przeciwieństwie do swych rodziców współcześni, młodzi Amerykanie nie tylko nie mogą spokojnie patrzeć w przyszłość wierząc, że żyją w kraju najlepszym z możliwych, w którym ich los zależy jedynie od ich ambicji i wysiłku, i w którym może być tylko lepiej, bo gorzej już było, ale często zdarza im się wchodzić w dorosłe życie już oszukanymi, obciążonymi kosztami edukacji i pozbawionymi tych perspektyw, które były w zasięgu ich rodziców i dziadków. Młodzi Amerykanie coraz częściej nie zaczynają od zera, ale od wysokiego debetu…
Po kryzysie 2007 roku poziom życia znacznej części społeczeństwa amerykańskiego uległ istotnemu obniżeniu. Przeciętna amerykańska rodzina jest biedniejsza o ok. 30 procent. Zwiększyło się także rozwarstwienie społeczne: bogaci są jeszcze bogatsi, biedni jeszcze biedniejsi. Co więcej, jedni się bogacą, a drudzy ubożeją nie ze względu na zasługi czy winy, ale — tak jak to zauważamy również w Polsce — z powodu „odległości” dzielącej ich od centrów politycznych redystrybuujących pieniądz i wpływy. W oczach znika grupa społeczna, która zbudowała potęgę USA — klasa średnia, w większości ulegając totalnej pauperyzacji. Struktura społeczeństwa amerykańskiego staje się dwuwarstwowa, system demokratyczny wyradza się w oligarchię. Manipulacja procedurami i instytucjami demokratycznymi, dokonywana w intencji dobra partykularnego grup uprzywilejowanych jest widoczna gołym okiem i stale „doskonalona” przez klasę polityczną.
Wielki biznes już od dawna przenosi produkcję, a zatem i pracę do tych regionów świata, w których siła robocza i opodatkowanie pracy jest niższe niż w USA, głównie do Azji. Amerykanin nie może być już pewien zatrudnienia nie tylko w swoim mieście czy stanie, ale w całym kraju. Mimo że obywatele USA są ludźmi aktywnymi, wciąż posiadają dużą zdolność akomodacji do zmieniających się warunków, to staje się ona coraz trudniejsza i wymaga coraz większego wysiłku, często pozbawionego jakiejkolwiek nagrody. Wydaje się, że w ciągu zaledwie jednego pokolenia z kija i marchewki, jakie człowiekowi współczesnemu oferuje każdy system społeczno–polityczny, także amerykański, został tylko kij…
Czytelnika polskiego, nawet przeciętnie wyrobionego politycznie, rozbrajają te opisy losu amerykańskiego, które zna z własnego, polskiego podwórka. Oto przykład jednego z rządowych programów walki z bezrobociem i biedą, którego model i rezultaty znane są jak świat długi i szeroki. W jednym z felietonów czytamy: „Baltimore otrzymało od Obamy 1,8 miliarda dolarów w ramach pakietu stymulacyjnego, który, w zamierzeniu, miał przyczynić się do tworzenia nowych miejsc pracy. Z raportu urzędu miasta wynika, iż w jego centralnych dzielnicach, które zgarnęły 900 mln z tej puli, powstało tych miejsc 290 (łatwo wyliczyć, że każde kosztowało amerykańskiego podatnika ponad 3 miliony dolarów!), do tego 80% to posady rządowe. Praca przy remoncie dróg czy szkoły (pakiety stymulacyjne finansują inwestycje w sektorze publicznym) ma nadto to do siebie, że znika z końcem budowy. Wraca bezrobocie, wraca bieda”…
Ameryka, którą opisuje Sarnacka–Mahoney, jej Ameryka, rzeczywiście sprawia wrażenie kraju potrzebującego spokoju umożliwiającego refleksję, potrzebuje przemyślenia sytuacji, w której się znajduje, być może potrzebuje odważnej dekonstrukcji systemu społeczno–politycznego, powrotu do źródeł rzeczywistego, a nie markowanego na potrzeby kampanii wyborczych. Problem w tym, że bieg rzeczy i spraw jest tak szybki, iż refleksja, jeśli następuje, jest powierzchowna. To, co w jednej chwili wydaje się dobrem i prawdą, w następnym momencie wywołuje odrazę jako zło i fałsz. Amerykanie, o których pisze polska dziennikarka, ale przecież też Amerykanka, to ludzie zagubieni, poszukujący oparcia, ale zarazem i mimo wszystko niepozbawieni nadziei. Wciąż jeszcze usiłujący śnić swój amerykański sen, choć trwa on coraz krócej, traci swą atrakcyjność, a wielu, także wewnątrz tego wielkiego kraju, chce go zmienić w koszmar lub brutalnie przerwać…
Wstęp od wydawcy
Eliza Sarnacka-Mahoney, Amerykańskie wstrząsy, von Borowiecky, Warszawa 2016.
Książkę można nabyć TUTAJ.
(2249)
Wierzę, że ten światowy potwór zadrze kopyta którymi się nakryje i zdechnie się w niesławie. Autorka pisze:”kojarzący je z rzekomo ludożerczym kapitalizmem, banksterami, tajnymi stowarzyszeniami zmierzającymi do zapanowania nad światem i ludzkością, wreszcie z polityką bezkrytycznego wsparcia dla Izraela, określający je pogardliwym mianem US–raela” to świadectwo zakłamania tekstu!! Użycie zwrotu „rzekomo” świadczy o stronniczości , zachłystywaniu się jankeską wielkością i potęgą! Jankesi to dzisiaj żandarm świata, będący od 200 lat w stanie wojny z każdym kto chce żyć nie po jankesku. Czy autorka uważa przeciętnego Polaka za idiotę? Zbyt wiele jest dzisiaj dowodów na agresję, neokolonializm, zaborczość i wręcz rabunek świata.
Moja wiedza o USA to książki, filmy no i CHAMerykanska Polonia, dzieki której słowo Polak jest synonimem głupka. To kraj, w którym za skarby świata nie chciałabym mieszkać – lepsza Białoruś czy Izrael, każde inne miejsce na ziemi. USA wymordowały miliony ludzi dla pieniedzy, ale to Rosję sie oskarża, zbombardowali kilkadziesiat państw i zdestabilizowali cały Bliski Wschód. Rozbawiła mnie wypowiedź prezydent Litwy, że na pomoc USA może liczyć każdy zaatakowany kraj – pokażcie chociaż jeden!