Wydawnictwo Replika – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Wydawnictwo Replika – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Pozbawiony skrupułów ludobójca Polaków. Roman Szuchewycz, działacz OUN i dowódca UPA. [WIDEO] https://niezlomni.com/pozbawiony-skrupulow-ludobojca-polakow-roman-szuchewycz-dzialacz-oun-i-dowodca-upa-wideo/ https://niezlomni.com/pozbawiony-skrupulow-ludobojca-polakow-roman-szuchewycz-dzialacz-oun-i-dowodca-upa-wideo/#respond Sun, 20 Feb 2022 22:21:16 +0000 https://niezlomni.com/?p=51379

Autor poszukuje odpowiedzi na pytanie, jak doszło do tego, że członek znanej, inteligenckiej rodziny, stał się ukraińskim terrorystą zwalczającym państwo polskie, a następnie współpracownikiem niemieckiego wywiadu. Przybliża jego działalność na Rusi Podkarpackiej, będącej poligonem doświadczalnym OUN. Omawia współudział w tworzeniu batalionu „Nachtigall”, który w zamyśle ukraińskich nacjonalistów miał stanowić zalążek ich armii.

Podczas służby w batalionie policyjnym SS na Białorusi Szuchewycz nauczył się niemieckiej metody pacyfikacji wsi – wszystkich mieszkańców uznawano za bandytów i mordowano. Sam rozwinął ją potem „twórczo” w Małopolsce Wschodniej, nazywając ludobójstwo Polaków „wysiedleniami”.

Szybko podporządkował sobie zarówno OUN, jak i UPA. Jako faktyczny dyktator starał się działać tak, by za nic nie odpowiadać. Decyzje podejmował formalnie ktoś inny, jak na przykład fikcyjna Ukraińska Główna Rada Wyzwoleńcza.

Jak bardzo zakłamanie i zbrodnia towarzyszyły Szuchewyczowi, autor dowodzi na przykładzie czystki etnicznej w Małopolsce Wschodniej. Jest ona zarazem świadectwem realizowanej przez niego polityki fałszowania rzeczywistości i obarczenia winą kogoś innego.

Dyktator do końca wierzył w wybuch III wojny światowej. Zakładał naiwnie, że mocarstwa zachodnie potraktują OUN-UPA jako sojusznika. Wskutek tego doszło praktycznie do zagłady ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego. Sowiecka sprawiedliwość dosięgła wszystkich, których ręce unurzane były w polskiej krwi…

Autor oparł swą prace na wszelkich dostępnych źródłach – dokumentach, wspomnieniach i relacjach, zwłaszcza ukraińskich. Głównym jego celem jest ukazanie prawdziwego, zbrodniczego oblicza Romana Szuchewycza i wyjaśnienie, dlaczego traktowanie go dziś na Ukrainie jako bohatera musi w Polakach budzić sprzeciw.

Marek A. Koprowski, Rozkaz mordować Polaków. Roman Szuchewycz – krwawy dyktator OUN-UPA, Wyd. Replika, Poznań 2022. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa REPLIKA.

Fragment rozdziału: W walce z II Rzeczpospolitą

Szuchewycz chciał zamordować Czechowskiego z wielu względów. Przede wszystkim decyzję o jego likwidacji podjęło kierownictwo OUN. Miała to być zemsta organizacji za skuteczne działania polskich władz bezpieczeństwa przeciwko OUN. Zamach miał wstrząsnąć polską opinią publiczną, dać jej do zrozumienia, że wbrew informacjom pojawiającym się w mediach organizacja ukraińska nie została rozbita i kontynuuje swą walkę z państwem polskim. Szuchewycz i kierownictwo OUN zakładali, że w Polsce nie będzie gazety, która zabójstwu komisarza Czechowskiego nie poświęci choćby wzmianki. Szuchewycz chciał też ukarać Czechowskiego, ponieważ na każdym kroku odnosił się do OUN z pogardą, traktując jej członków jak zwykłych rzezimieszków, i podkreślał przy tym, że za nim stoi państwo polskie, które reprezentuje. Szuchewycz chciał poprzez zamach na Czechowskiego pokazać, że w konfrontacji z państwem polskim te rzezimieszki ukraińskie, jak pisze Sergij Michajłenko, mają swoje atuty: „fanatyzm, brak strachu przed śmiercią, zdolność do poświęcenia dla własnej sprawy”.

Szuchewycz miał też z komisarzem Emilianem Czechowskim swoje porachunki. Domyślał się, że ma on w środowisku nacjonalistów swojego agenta i wkrótce rozszyfruje, kto kazał zamordować Tadeusza Hołówkę. Obawiał się, że Czechowski rozpracuje jego środowisko i dobierze mu się do skóry. Mordując Czechowskiego, chciał nie tylko pozbyć się potencjalnego zagrożenia, ale podnieść swoje akcje wewnątrz organizacji i przy okazji wylansować w niej swojego szwagra ‒ Jurkę Berezynskiego. Planował zlecić mu zabicie komisarza. Gdyby mu się to udało, szwagier mógłby chodzić w aureoli bohatera. Zastrzelenie komisarza kierującego wydziałem ukraińskim policji było przecież wielkim wyczynem. W gronie terrorystów taki „cyngiel” byłby otoczony szacunkiem. Część tego uznania z pewnością przeszłaby i na Szuchewycza. Berezynsky należał do grupy bojowej „Bogdaniwka”. Został zwerbowany przez Szuchewycza, był jego podopiecznym i wychowankiem. Nie jest wykluczone, że chciał przekształcić kierownictwo OUN w „rodzinny interes”. Chciał najważniejsze sprawy podziemia załatwić przy pomocy ludzi, z którymi łączyły go więzy rodzinne, a którzy o podziemiu niczego nie wiedzieli. Mieli tylko pełnić rolę „cyngli”, czyli morderców. Jurko Berezynsky, zafascynowany szwagrem, rwał się do czynu i Szuchewycz chciał wykorzystać jego zapał.

Na początku Szuchewycz, formalnie jako referent bojowy Krajowej Egzekutywy OUN o pseudonimie „Dzwon”, kazał śledzić Czechowskiego i ustalić, gdzie mieszka, którędy się porusza, jakimi ulicami chodzi. Berezynsky miał zwłaszcza ustalić, o której godzinie komisarz wychodzi z domu i jaką drogą udaje się do pracy. Przydzielono mu do tego pomocników z bojówki „Bogdaniwka”, którzy od grudnia 1931 r. do lutego 1932 r. rozpracowali tryb życia Czechowskiego. Komisarz nie zorientował się, że jest śledzony. Zachowywał się trochę nonszalancko i odmawiał korzystania z ochrony, co ukraińskim bojówkarzom znakomicie ułatwiało zadanie. Najbardziej przydatna dla Jurija Berezynskiego w obserwacji komisarza miała być według Mychajłenki młoda dziewczyna – członek OUN – „Mira”. Podczas śledzenia Czechowskiego ukraińscy obserwatorzy ustalili, że komisarz każdego ranka między godzinami 7.10 a 7.35 szedł do pracy tą samą drogą: ulicą Stryjską, potem alejką Parku Stryjskiego, wracał na Stryjską, gdzie na przystanku wsiadał do tramwaju. Rano ta okolica była wyludniona. Szuchewycz uznał, że jest to teren idealny do dokonania zamachu. Zamachowiec, czekając w pobliżu przystanku na ulicy Stryjskiej, mógł zaobserwować, czy śledzony wyszedł z domu sam i czy ktoś za nim nie idzie. W alejce parkowej idący komisarz policji był widoczny jak na dłoni. Szuchewycz polecił działać swojemu szwagrowi samodzielnie, bez wsparcia ze strony innych bojówkarzy. Miał strzelić Czechowskiemu w tył głowy z pistoletu o kalibrze 6,35, którego strzał był ledwo słyszalny. Do obrony przed ewentualnym pościgiem otrzymał dodatkowo drugi pistolet o kalibrze 9 mm. Na dzień zamachu Szuchewycz wybrał wtorek, bo uważał ten dzień za szczęśliwy dla siebie. Wynika z tego, że Szuchewycz był człowiekiem zabobonnym. W poniedziałek przed zamachem Berezynsky przebywał u rodziców w Ogladowie. Po północy wstał z łóżka i pieszo udał się na stację w Pawłowie. Przeszedł piechotą jedenaście kilometrów i na stacji wsiadł do pociągu jadącego do Lwowa. Przyjechał do niego o szóstej czterdzieści pięć, wysiadając na stacji Podzamcze, przez którą jak zawsze przewalały się tłumy ludzi jadących do pracy czy na targ. Nikt na młodego bojówkarza nie zwrócił najmniejszej uwagi. Na stacji czekała na niego przydzielona mu do operacji wspomniana wcześniej „Mira”. Wręczyła Berezynskiemu dwa pistolety. Następnie oboje wsiedli do tramwaju i udali się w pobliże miejsca, w którym Berezynsky miał zastrzelić komisarza. „Mira” miała zaczekać na niego na przystanku.

Czechowski niefrasobliwie szedł sam, z rękami w kieszeniach. Gdy wyszedł z parku, Berezynsky ruszył za nim i strzelił mu w tył głowy. Czechowski ugiął się w kolanach i padł na ziemię. Berezynsky rzucił się natychmiast do ucieczki i nieścigany przez nikogo dobiegł do przystanku, gdzie oczekiwała go „Mira”, której oddał broń, a ona wręczyła mu bilet powrotny do stacji Pawłów.

Szuchewycz siedział w tym czasie w domu i słuchał radia. Można wyobrazić sobie jego radość, gdy już o siódmej trzydzieści Polskie Radio podało komunikat, że nieznany osobnik zastrzelił komisarza policji Emiliana Czechowskiego. A także, że prawdopodobnie zabójstwa dokonano z powodów politycznych.

Artykuł Pozbawiony skrupułów ludobójca Polaków. Roman Szuchewycz, działacz OUN i dowódca UPA. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/pozbawiony-skrupulow-ludobojca-polakow-roman-szuchewycz-dzialacz-oun-i-dowodca-upa-wideo/feed/ 0
Błyskotliwa, wstrząsająca i oryginalna powieść o wyobcowaniu i samotności.”Mniemania” Włodzimierza Kruszony https://niezlomni.com/blyskotliwa-wstrzasajaca-i-oryginalna-powiesc-o-wyobcowaniu-i-samotnosci-mniemania-wlodzimierza-kruszony/ https://niezlomni.com/blyskotliwa-wstrzasajaca-i-oryginalna-powiesc-o-wyobcowaniu-i-samotnosci-mniemania-wlodzimierza-kruszony/#respond Tue, 22 Dec 2020 04:56:50 +0000 https://niezlomni.com/?p=51235

Sąsiedzi codziennie się mijają, rozmyślają o sobie i oceniają nawzajem. Pozostają jednak uwięzieni we własnych wyobrażeniach. Spotykają się i rozmawiają, ale prawie wszyscy są samotni. Każdy skrywa jakieś tajemnice, czegoś się wstydzi, coś kombinuje, za czymś tęskni.


Czytelnik zagłębia się w myśli, motywy działań, namiętności i lęki bohaterów. Ich barwną różnorodność odzwierciedla język. Niekiedy wulgarny i dosadny, kiedy indziej ociera się o styl naukowy.

Włodzimierz Kruszona, Mniemania, Wydawnictwo Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Kołobrzeg, lato 2018 roku. Mieszkańcy kamienicy w uzdrowiskowej części miasta tworzą małą, lokalną społeczność. Wojciech, starszy nauczyciel, gości na wakacjach ukochaną wnuczkę, Lidkę. Po sąsiedzku mieszkają Julia i Mateusz – rodzice malutkiego Felka, oraz Beata i Andrzej – małżeństwo przechodzące kryzys. Ich pogrążony w nieszczęśliwej miłości syn Darek jest niespełnionym pisarzem pracującym w muzeum historycznym. U dozorczyni Danuty na przepustce z więzienia przebywa syn Janek.

Fragment

Ojej, mama, no nie mogłem przyjechać, krzyczał Janek do telefonu. Wstrzymano mi urlop, nie rozumiesz tego? Ile razy mam ci mówić? Dlaczego wstrzymano? No wyszła taka jedna sprawa, ustawa i już. Co ci będę teraz opowiadał! O wszystkim musisz wiedzieć?

Danka zachłysnęła się i zaczęła chlipać. Przestań, Janku, nie żartuj sobie z matki. Ja nawet nie wiem, czy ty prawdę mi mówisz, czy znowu kłamiesz, skarżyła się, zaś on wydarł się na całe gardło: Jak nie wiesz, to po co pytasz? Sama sprawdzisz, jak jest naprawdę. Zawsze najłatwiej mnie oskarżyć. Kłamiesz, Jasiu, bo jesteś kłamcą od urodzenia. I koniec rozmowy. A nawet nie wiesz, jak było, więc nie możesz mówić, że kłamię. Z jakiej niby racji? Kurwa! Najpierw trzeba znać prawdę, żeby innym zarzucać kłamstwo, mama.

No niby coś w tym jest, przyznała w duchu Górna, coś jest na rzeczy, synku, niemniej poczuła się urażona. Jasiu, jak ty ze mną rozmawiasz, jakim tonem? W ogóle z tobą nie rozmawiam, mamo. O czym teraz mamy gadać, kiedy wszyscy naokoło mnie słuchają? Za tydzień do ciebie przyjadę, obiecali, że mnie puszczą, więc przyjadę i wtedy sobie pogadamy do syta. Jak z kopyta! A na razie siedź cicho, jak jest ci dobrze – i czekaj.

Wcale nie jest mi dobrze, kto ci powiedział, że jest mi dobrze? I czy to aby prawda, że w przyszły poniedziałek na pewno przyjedziesz? Danuta Górna zlękła się nadziei, gdyż znowu ją przecież zawiedzie ta nadzieja, jak zwykle zresztą, a ona tego nie przeżyje; już nie ma siły. Tymczasem Janek rugał ją obcesowo, właściwie po chamsku. Dlaczego przeklinasz tak paskudnie, synku? Jak znowu przeklinam, mamo? Wszyscy tak teraz mówią. A ty przesadzasz i jeszcze wyjeżdżasz mi z jakąś pierdoloną prawdą! Ty najpierw musisz sama uwierzyć, że przyjadę, że właśnie tak będzie, żeby nareszcie się o tym przekonać. Inaczej nie ma. Tylko że ty nigdy mi nie wierzyłaś i dlatego jest dzisiaj z nami to, co jest; oboje to widzimy. Dobra, mama, masz jeszcze coś? Bo muszę kończyć.

Jasiu! Zlękła się, iż zaraz ich rozłączą. To ma być wszystko, cała upragniona rozmowa? Tyle tylko dla niej? Ochłap z łaski? Jasiu, Janeczku, wołała z bólem, zaś on jęknął zniecierpliwiony: Chryste Panie, co znowu, mama? Coś ważnego? Jak na to odpowiedzieć? Nie, już nic, Janeczku. Coś ci miałam mówić, pytać o coś, ale już nic. Wyleciało mi teraz z głowy, zdenerwowałam się. Już dobrze, Janku. Trzymaj się tam.
Próbowała powiedzieć, że go kocha, jednak jakoś nie potrafiła. Nie przeszły jej przez gardło te słowa. Łatwiej zapytać czy czegoś mu nie potrzeba, czy coś przysłać. Na ten tydzień już nie warto, odburknął rozeźlony. No to co ja mam robić? Nic, spokojnie czekać, mama. Tydzień to niedługo, raz dwa zleci. Tak ci się tylko zdaje, powiedziała ponuro, lecz Janek już jej nie słuchał. Do zobaczyska, mama, usłyszała w komórce, trzymaj się zdrowo. „Trzymaj się”. No trzymam się, jak umiem, jaki mam wybór? Nic nie odrzekł. Czyli koniec na dzisiaj. Dwie dziurki w nosie i skończyło się. Coś w niej pękło, zawołała do telefonu z rozpaczą: Tylko przyjedź, Jasiu. Pamiętaj, przyjeżdżaj prędko. Nie okłamuj starej matki. Bo co, zadrwił, bo to by było niegodziwe? No tak, przełknęła łzy, takie właśnie by było. Okrutne i niegodziwe. No i chuj z tym, zawołał zuchwale na pożegnanie. Trzymaj się, mama!

Nigdy nie powie się tego, co się z góry obmyśliło, zwyczajnie nigdy. Braknie czasu. Tego, co by się chciało, człowiek nie powie. Przy konfesjonale też nie. Beata Myga nie miała co do tego wątpliwości. Tego, co by się chciało, mówić nie należy, tak trzeba to ująć, bo nie wolno robić z siebie i ze swojego życia bezpłatnego widowiska , zamienić się w żer dla plotek. Pani Górna, kiedy ją zapytać, dlaczego syn nie przyjechał, jak zapowiadała, ledwie coś tam odburknie przez ramię, że teraz nie mógł, niby w pracy go zatrzymali, ale w przyszłym tygodniu to już raczej przyjedzie, szkoda tylko ciasta, które upiekła, bo uschnie na kamień, tak się biedna żali i zamiata schody. Do kogo ta mowa? Od razu widać, że kobieta kłamie. Nie o tym cieście, tak pewnie jest, w to nie wątpię, lecz o synu kłamie mi w żywe oczy i popija herbatą. Czy my nie wiemy, że ten jej Janek siedzi, bo okradł aptekę? Zresztą nie tylko ją, więcej miał za uszami, z jakąś bandyterką się spiknął, gadano o handlu narkotykami, ale tego mu nie udowodniono, więc pozostała tylko apteka.

Wszyscy w naszym domu o tym wiedzą, tylko nic się o tym nie mówi, żeby stróżce nie sprawić przykrości, bo co ona, biedaczka, temu winna? Taki człowiek delikatny, kobieta zwłaszcza, na wszystko w zasadzie pozwala, więc mężowie nas oszukują na każdym kroku, oto tego efekt. Miej sumienie, Beata, zlituj się, jeden błąd, jedno zaślepienie ma przekreślić całe nasze wspólne życie, tyle lat razem, skamle mi Andrzej. Łajdackie gadanie! Każdy chce, żeby drugi miał sumienie, honor, żeby był uczciwy i lojalny, ale sam ani myśli być taki, tylko jak mu tam wygodnie. Szkoda gadać, bo i po co? Świata nie zmienię, a mężczyzn to już na pewno. Nie ma o czym marzyć, lepiej się na plaży smażyć, tak mi onegdaj zasunął Kapica, ten sąsiad z drugiego piętra, który się ponoć szykuje do obnośnego handlu na plaży, tak jego żona rozpowiada. Mało mu podobno pracy na kortach tenisowych. Bo tacy są prawdziwi mężczyźni – każdą okazję chwytają i wykorzystają, żeby zarobić coś ekstra dla rodziny! A Jędrek jak na ich tle wygląda? Jak pół dupy zza krzaka; oto jak!

Artykuł Błyskotliwa, wstrząsająca i oryginalna powieść o wyobcowaniu i samotności.”Mniemania” Włodzimierza Kruszony pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/blyskotliwa-wstrzasajaca-i-oryginalna-powiesc-o-wyobcowaniu-i-samotnosci-mniemania-wlodzimierza-kruszony/feed/ 0
Współczesna Warszawa i bohaterowie współcześni aż do szpiku kości. Tu każdy kolor ma nieskończoną ilość odcieni https://niezlomni.com/wspolczesna-warszawa-i-bohaterowie-wspolczesni-az-do-szpiku-kosci-tu-kazdy-kolor-ma-nieskonczona-ilosc-odcieni/ https://niezlomni.com/wspolczesna-warszawa-i-bohaterowie-wspolczesni-az-do-szpiku-kosci-tu-kazdy-kolor-ma-nieskonczona-ilosc-odcieni/#respond Mon, 21 Dec 2020 19:43:59 +0000 https://niezlomni.com/?p=51237

Zapraszamy do krainy pełnej kipiących emocji, namiętności i pasji, gdzie nic nie jest czarno-białe. Ludzie bywają tu jednocześnie dobrzy i źli, prawi i nikczemni, pewni siebie i niezdecydowani.


Współczesna Warszawa i bohaterowie współcześni aż do szpiku kości: trzydziesto- i czterdziestolatkowie już z bagażem doświadczeń, a jednak wciąż w drodze ku szczęściu. Akcja powieści rozgrywa się w środowisku artystów: architektów, muzyków, rzeźbiarzy, ludzi o wrażliwych duszach, którzy szukają swojego miejsca na ziemi, próbując się realizować za pomocą sztuki. Budują własne światy, projektują szczęście, planują przyszłość i choć nie wszystko idzie po ich myśli – nie przestają gonić za marzeniami.

Karolina Młynarczyk, Architekci marzeń, Wydawnictwo Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

ROZDZIAŁ 1

Zograscope – popularne w XVIII wieku urządzenie optyczne, stworzone do generowania obrazów trójwymiarowych. Działanie zograscope polega na tworzeniu z płaskiego obrazu iluzji rzeczywistej przestrzeni za pomocą skośnego lustra. Na potrzeby tego urządzenia drukowano specjalne grafiki perspektywiczne zwane „vue d’optique” przeznaczone do oglądania tylko w zograscope.

Poniedziałek, 17 XI

Wiktor Strużyna, trzydziestosześcioletni architekt, miał zły dzień. Istniała jedna osoba na świecie mogąca ten dzień naprawić – przyjaciółka. Cóż, to skomplikowane.
Majolika, a właściwie Maja Tęczyna, od początku mówiła, że studia to tylko przystanek na drodze do gliny. Że niby nie po glinie do celu, ale odwrotnie. Chciała się nauczyć konstrukcji i natychmiastowego szacowania proporcji oraz skali. Po to zdała na architekturę. Przetrwała dwa lata, później się przeniosła na ASP. Zajęła się ceramiką użytkową. Dzbanki, garnki, miski, takie rzeczy. Pasjonowało ją łączenie funkcji, tworzenie przedmiotów użytecznych i jednocześnie zaspokajających poczucie estetyki.
Majoliką przezwali ją na zajęciach z rzeźby; teraz nikt już nie myślał o niej inaczej. Nie wiadomo dlaczego to przezwisko do niej przylgnęło. Wykładowca musiał coś wspomnieć o tym rodzaju ceramiki, komuś spodobało się słowo, inny połączył je z miłością Mai do gliny.
Wysoka, rudowłosa, wyglądała trochę jak ufoludek, któremu ktoś zamocował na czubku głowy miliony miedzianych sprężynek. Majolika była błyszcząca, wnosiła światło do każdego miejsca w jakim się znalazła.

Spragniony tego światła Wiktor pędził teraz przez Stare Miasto na złamanie karku, żeby odwiedzić ją w kawiarni „Dorzuć do pieca” przy Bednarskiej. Majolika lubiła ciepło, wszelkie piece i piekarniki. Jej chińskim żywiołem był ogień. W kawiarni, zwanej przez nią „sztukokawiarnią”, sprzedawała swoje wypieki: ceramikę i ciasta. W szklanych gablotach zajmujących całą powierzchnię ścian pyszniły się wielkie owocowe talerze i półmiski w przedziwnych, nieokreślonych kolorach, między nimi mościły się patery i miski, gdzieniegdzie przycupnął jakiś kubeczek. Wszystko to można było oczywiście kupić, ale do wypieków zaliczało się też wyśmienite ciasto drożdżowe, a na rozgrzewkę niezwykłej mocy kawa, której wspomnienie ciągnęło się smużką aromatu jeszcze długo po wyjściu.
Czemuś taki radosny dzisiejszego dnia? Czyżby Król Ryszard? – Majolika obserwowała Wiktora od wejścia. Nigdy niczego nie przegapiła. Tym razem też – pewnie musiał mieć opuszczone ramiona albo niemrawy krok. Kto i kiedy ochrzcił jego szefa – Ryszarda Radowąsa – królem Ryszardem, nie wiadomo, ale pasowało, więc używali tego przezwiska od czasu do czasu.
Zrobisz nam kawy? – zapytał Wiktor, rozsiadając się na wysokim stołku przy barze. – Tak, właśnie Rysio. Zwiedzałem dziś Ursus Niedźwiadek dzięki niemu. Wyobraź sobie, trzeba było dopasować blacik do kredensu u jednej starszej pani.
Jak rozumiem, to poważne zlecenie bardzo cię ubodło?
Nigdy nie pojął dlaczego uśmiechała się w najdziwniejszych momentach.
I ty też przeciw mnie? Od tego to on ma techników, nie architektów. Pół dnia mi to zajęło.
Jak ci tak źle u króla, to zostaw to w cholerę, zrób coś sam.
Majolika wyjęła z przeszklonej szafki dwa beczułkowate kubki swojej produkcji.
Zwariowałaś, wiesz ile się trzeba nastarać o klientów?! I skąd mam ich wziąć?
A, to jednak Rysio coś tam robi – mruknęła Majolika pod nosem, sypiąc kawę do pojemnika w ekspresie.
No robi, głównie dobre wrażenie.
To też trzeba umieć, a ty przestań się nad sobą użalać, tylko zacznij pracować. Rozpisali nowy konkurs urbanistyczny. Właściwie architektoniczno-urbanistyczny. Fragment miasta razem z architekturą.
Wiktor w milczeniu stukał opuszkami palców o ścianki kubka, którego zawartość rozgrzewała dłonie. Przesunął okulary na nosie, marszcząc go jak szczeniak. Niby kiedy ma znaleźć na to czas? Bez przerwy kibluje w pracy. Trzeba by zarwać noce, odwykł trochę. Na studiach nie sypiał i trzy dni z rzędu, ale teraz? Mógłby trochę podgonić w biurze, wziąć kogoś do pomocy. Przypomniał sobie o Tymoteuszu Zabierskim, narzeczonym Majoliki i jednocześnie kumplu z roku. Może by i chciał spróbować. Inaczej nigdy nie uwolni się od pracy u Radowąsa.
Pomyślę, zapytam Tymka, czy to ze mną pociągnie. Dają jakąś nagrodę?
A już się bałam, że o nim zapomniałeś. Nie wnikam, co ostatnio między wami nie tak. Z jakiegoś powodu sam cię nie chciał pytać o konkurs, wolał przez posły. We dwóch dacie radę. Obiecują jako nagrodę realizację zwycięskiego projektu – odparła Majolika.
Uśmiechała się przy tym tak, że słońce zdawało się przykurzone.
Więcej Wiktorowi nie było trzeba.

Piątek, 21 XI

Dzień dobry, tu Bronisława Wąsik, dzwonię w sprawie blatu do kredensu. Był u mnie w poniedziałek jeden pan i zaginął bez śladu. Czy ja się dodzwoniłam do biura projektowego, kochanieńka? Tak, rozumiem, ale nic jeszcze nie wiadomo? Jak to? A czy ten pan to kawaler? Bo wie pani, kochanieńka, on chyba ze mną flirtował, tak mi się zdaje, a ja tyle lat sama… Proszę się nie oburzać, żartuję tylko. No tak, to jak długo to zajmie? Dobrze, dziękuję.
O, to ty, Wiktor – powitała go z właściwym sobie zdziwieniem sekretarka Radowąsa, Katarzyna. Wierny giermek, przebrany dla niepoznaki za oszałamiającą brunetkę, dokładnie w typie Wiktora. Dlaczego to nie on ma taką sekretarkę tylko Ryszard? Drobna, chuda, że aż kanciasta. Wspaniała. Mówiła cicho, ale wyraźnie. Zawsze się dziwiła, kiedy przychodził do pracy, a przecież był tu codziennie. Nie zawsze na czas, ale jednak codziennie. – Dzwoniła twoja nowa narzeczona – dodała z półuśmiechem.
Jaka znowu narzeczona? – zdziwił się Wiktor szczerze. Nie przypominał sobie bowiem żadnej grubo zakrapianej imprezy, po której znalazłby się w jakże niewygodnej sytuacji posiadania nowej narzeczonej. Zdarzało mu się to wcześniej, jedna z tych „narzeczonych” była tak odstręczająca, że nie pił chyba pół roku, żeby się nie narazić na nowe przygody. Ale ostatnio… nie, to niemożliwe. Chyba że Emilia? Ale powiedziała mu przecież, że jest dupkiem i pracoholikiem, i że ciągle o niej zapomina, a o pracy nigdy. No i poszła sobie przedwczoraj w siną dal. A może to było tydzień temu? Cholera, mogło być, że i dwa. Naprawdę nie pamiętał.
Starsza pani, Ursus Niedźwiadek, blat do kredensu, pamiętasz? Spodobałeś się jej.

Raczej niech się wypcha – wymamrotał Wiktor i ruszył do swojego pokoju, rozplątując z szyi przesiąknięty wilgocią i zimnem szalik.
Kto niech się wypcha, proszę pana? – Usłyszał za swoimi plecami tubalny głos Rysia podejrzanie ociekający słodyczą. – To jest moja ciocia, panie Wiktorze, i życzyłbym sobie, aby traktował ją pan z należnym szacunkiem. Proszę ustalić to zlecenie jako priorytetowe i włożyć w nie serce i tę niewielką ilość talentu, którą pan posiada. Małżonka moja twierdzi, że kiedyś, być może już niedługo, olśni nas pan czymś niezwykłym, ale na razie z braku tego olśnienia musi pan się zająć tym, co mamy, nieprawdaż?
Tak jest – wysapał Wiktor i uciekł do swojego pokoju, zanim zdążył wpaść w szał.
Ciocia? Co jest grane? Czyżby królowi przekrzywiła się korona i sam nie mógł pojechać do własnej ciotki? Ech, pewnie chodziło o to, co zawsze. O pokazanie władzy. Ze złości zaczął sprzątać na biurku, drąc na strzępy niepotrzebne już koncepcje.
Wiktor Strużyna doskonale pamiętał miniony poniedziałek, kiedy odwiedził Majolikę i dowiedział się o konkursie. Wtedy też pojechał do Ursusa, choć wcale tego nie chciał. W przegrzanym pociągu unosił się zapach mokrych kurtek i płaszczy. Za oknem przesuwały się brudno-żółte pola i nieużytki. Zaczął się bawić liczeniem słupów elektrycznych. Od dziecka miał nadzieję, że kiedyś uda mu się nadążyć i w końcu je policzy, ale migały zbyt szybko za szybą, poza tym to i tak nic ciekawego. Na to, co miał zrobić, też nie miał ochoty. Nie o tym marzył, kiedy zaczynał studia. Ale trudno, każdy kiedyś pastuje cudze buty.

Zamyślony prawie przegapił właściwy przystanek. Wyskoczył z pociągu na nierówną nawierzchnię peronu. Wyjście do miasta prowadziło przez budynek dworca. Wszystkie cztery okienka kas zasunięto brązowymi żaluzjami, do których przylepiono grubą warstwę miejscowych ogłoszeń. Łuszczyły się jak stara farba. Czy tu zawsze jest zamknięte? Ruszył niespiesznie w kierunku widocznej z dala wiaty, żeby złapać autobus.
Co za miejsce, jak z cyklu Opuszczone miasta. Na ulicy głucho, zamiast chodnika pod stopami przesuwa się z chrzęstem mokry piach, którego barwa ukryła się pod warstwami kurzu i pyłu. Nie musiałby oglądać tego wszystkiego z bliska, gdyby nie zepsuł mu się samochód. Akurat dzisiaj. Stary rupieć! Wiktor próbował schronić się przed wiatrem za dziurawą ścianką wiaty. Powstrzymał się od siadania na rozchybotanej ławce. Chociaż autobus nowy – pomyślał, spodziewając się po tym dniu wszystkiego najgorszego.
Wysiadł na pętli i bez trudu znalazł dom opisany wcześniej przez Ryszarda. Wszystko się zgadzało: stare ogrodzenie ze skrzypiącą furtką, poszarzałe deski parkanu, chodnik z betonowych płyt i kamienne schodki.
Drzwi otworzyła mu maleńka, czarnowłosa starsza kobieta w nieokreślonym wieku, tak między siedemdziesiątym a osiemdziesiątym rokiem życia. Misternie ułożony kok balansował jej na czubku głowy, koronkowy kołnierzyk spinał zmarszczki na szyi ciasną obręczą.Dzień dobry, kochanieńki, pewnie w sprawie tej okropnej komody? Wejdź szybciutko, cały przemokłeś, upiekłam ciasto ze śliwkami, takie samo piekę zwykle dla wnuka. Wyjechał, czasami przyjeżdża, ale to bardzo daleko, więc nieczęsto, sam rozumiesz, może herbatki?
Wiktor stał w ciasnym przedpokoju. Wieszak znajdował się tuż za jego plecami; żeby zdjąć kurtkę musiał gdzieś odłożyć teczkę. Ale nie było gdzie.

Dziękuję, nie trzeba. Tak, przyszedłem w sprawie mebla – powiedział, rzucając teczkę na podłogę.
Bo widzisz, chłopaczku, tu mi się kawałek odłupał. Bardzo dobre meble, kochanieńki, przyzwoite, ale już mają swoje lata, no i takie nieszczęście, trzeba blat wymienić, a nie wiadomo jak.
Rany Boskie! – pomyślał Wiktor. Ciekawe jak długo da radę trajkotać? Nie może być taka strasznie stara, a zachowuje się, jakby miała dwieście lat. Może czymś się denerwuje? Ludzie w nerwach dziwaczeją. Albo może jest samotna? Staruszkom często się to zdarza, a później jak dopadną rozmówcy, to zagadają na śmierć. A może przebieranie się za własną prababkę to jakiś sposób na wzbudzenie litości? Powinienem przestać – pomyślał. Zaraz zrobię z niej hochsztaplerkę.
Na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie. – Uśmiechnął się pierwszy raz tego dnia. Ostatecznie ta drobna kobieta, energiczna i uśmiechnięta, bardziej go rozbawiła, niż zirytowała.
Robota dla głupiego; jeden mały blat i taki kawał drogi, czort wie po co? Pół dnia zmarnował. Odsiedział swoje w pociągu, a jeszcze czeka go droga powrotna. Z drugiej strony kto by jej naprawił taki duperel? Niech już będzie. Rysio pewnie dobrze wiedział, że to takie nic, nie zlecenie, specjalnie go tu przysłał, żeby mu pokazać miejsce w szeregu. Żeby upokorzyć.

Zawsze w myślach nazywał szefa Rysiem, jakby chciał go trochę pomniejszyć, spuścić mu powietrze z rozdętego ego. Co prawda potem zawsze czuł się z tym gorzej, ale nie potrafił się powstrzymać. Od kiedy pamiętał, Ryszard Radowąs starał się być imponujący. Pomagał mu w tym wysoki wzrost, zawsze wyprostowana sylwetka, szorstki sposób bycia. Dążył do tego, żeby odbierano go jak Bardzo Ważną Osobę. Majolika się śmiała, że Ryszard wygląda jak knur z wystawy, taki wypasiony, że aż świeci. Kiedy oboje kończyli pierwszy rok, Ryszard bronił pracy dyplomowej. Oczywiście załatwił sobie reklamę; cały wydział wiedział, że to obrona otwarta, przyszło mnóstwo osób. Jakby mogło być inaczej? Rysio zadbał nawet o szampana i tartinki; wydarzenie roku, można powiedzieć. Czekało już na niego miejsce pracy w firmie ojca, którą miał później przejąć. Nie zawiódł starego Radowąsa, sprawdził się i właśnie kierował zespołem projektantów, którego on, Wiktor, był nieszczęśliwie częścią, jakąś tam, niezbyt ważną. Jeździł więc mierzyć blaty zamiast szlifować bruki Londynu i oszałamiać Fostera swoimi wizjami. Cholera, nie tak miało być!

Artykuł Współczesna Warszawa i bohaterowie współcześni aż do szpiku kości. Tu każdy kolor ma nieskończoną ilość odcieni pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/wspolczesna-warszawa-i-bohaterowie-wspolczesni-az-do-szpiku-kosci-tu-kazdy-kolor-ma-nieskonczona-ilosc-odcieni/feed/ 0
Świat słowiańskich duchów i demonów od lat fascynuje naukowców. Jedna z najważniejszych książek poświęconych polskiej demonologii. [WIDEO] https://niezlomni.com/swiat-slowianskich-duchow-i-demonow-od-lat-fascynuje-naukowcow-jedna-z-najwazniejszych-ksiazek-poswieconych-polskiej-demonologii-wideo/ https://niezlomni.com/swiat-slowianskich-duchow-i-demonow-od-lat-fascynuje-naukowcow-jedna-z-najwazniejszych-ksiazek-poswieconych-polskiej-demonologii-wideo/#respond Tue, 15 Dec 2020 20:05:13 +0000 https://niezlomni.com/?p=51234

Doktor Leonard Pełka, uczeń Bohdana Baranowskiego, spędził wiele lat swojego życia na studiowaniu tego intrygującego tematu. Efektem jego badań jest Polska demonologia ludowa. Wierzenia dawnych Słowian – pozycja wyjątkowa i ponadczasowa.


Demony chmur burzowych i gradowych. Demony wiatrów i wirów powietrznych. Demony domowe, demony zła. Istoty szkodzące położnicom, duszące i wysysające krew. Demony chorób i śmierci. Demony patroszące zwierzęta domowe. Skąd się wzięły? Dlaczego w nie wierzono? Jak z nimi walczono?

Autor odwołuje się do folkloru, nawiązuje do baśni oraz opowieści ludowych z różnych stron kraju, a także do podań i porzekadeł regionalnych. Przedstawia barwny obraz świata polskich demonów, diabłów i istot półdemonicznych, jak również wszelakich strachów, zjaw i mar. Czyni to dokładnie i z pasją, która emanuje z każdej strony tego dzieła.

Leonard J. Pełka, Polska demonologia ludowa. Wierzenia dawnych Słowian, Wydawnictwo Replika, Poznań 2020. Książkę można zamówić na stronie Wydawnictwa Replika.

ROZDZIAŁ I. W POSZUKIWANIU RODOWODU DEMONOLOGII LUDOWEJ

Ludzkość w toku wielowiekowej drogi swego rozwoju, obok tworów kultury materialnej, ukształtowała również – niezmiernie bogaty, a także nie pozbawiony swoistej ekspresji i kolorytu – nadzmysłowy świat istot boskich i antyboskich czy bogopodobnych (demonicznych). Stanowiły one podłoże dla powstawania rozlicznych mitów, legend, podań i opowieści ludowych.

„Każda mitologia – twierdził K. Marks – przezwycięża, opanowuje i kształtuje siły przyrody w wyobraźni i za pomocą wyobraźni, znika więc z opanowaniem tychże. Rychło jednak obok sił przyrody zaczynają też działać siły społeczne, siły, które się przeciwstawiają ludziom jako tak samo obce i na pozór tak samo niewytłumaczalne, panujące nad nimi z tą samą na pozór koniecznością naturalną, co same siły przyrody. Fantastyczne postacie, w których początkowo znajdowały odzwierciedlenie tajemnicze siły przyrody, nabierają w ten sposób atrybutów społecznych, stają się reprezentantami sił dziejowych”.

Zaistniałe rozdwojenie rzeczywistości na realny świat zjawisk materialnych i fantastyczny świat istot duchowych zapoczątkowało, trwający po czasy współczesne, proces powstawania najróżnorodniejszych postaci demonicznych. Wyobraźnia ludzka powołała do życia całe plejady istot fantastycznych, jak anioły, biesy, cyklopy, diabły, dziwożony, elfy, fauny, gnomy, nimfy, parki, syreny, topce, ubożęta, wilkołaki czy zmory. Istotami tymi zaludnił człowiek otaczający go świat. Pustka nieznanego wypełniona została tworami imaginacji ludzkiej.
Wyobrażenia danych istot demonicznych stanowiły początkowo uosobienie tajemniczych zjawisk przyrody, nie zawsze zrozumiałych oraz często budzących lęk i przerażenie. Za szczególnie groźne i tajemne uważane były zwłaszcza zjawiska atmosferyczne, zjawiska nadchodzące „z góry”, jak wyładowania piorunów, wiry powietrzne, burze gradowe, zawieje śnieżne itp. Wyobrażeniom istot symbolizujących dane zjawiska przypisywano więc poczesne miejsce w pierwotnej hierarchii demonicznej. Z kolei w tworzonych koncepcjach doktrynalnych rodzących się systemów religijnych mianem demonów okresiać zaczęto istoty bogopodobne, najczęściej spełniające funkcje pośredników między światem boskim a światem ludzi, lub istoty antyboskie działające na szkodę człowieka (np. diabeł).


Generalnie rzecz biorąc, wyobrażenia demoniczne zaliczyć można do rzędu powszechnych wątków wierzeniowych. Stanowią one bowiem istotny składnik doktryn religijnych oraz zajmują określone miejsce w archetypie magiczno-mitologicznych poglądów ludowych na rzeczywistość przyrodniczą i społeczną.

Wierzenia demoniczne i związane z nimi praktyki magiczno-religijne najogólniej określane są mianem demonologii. Należy tu jednakże zwrócić uwagę na fakt, iż terminowi temu przypisywane są różne konteksty znaczeniowe, co zresztą stanowi logiczną konsekwencję zajmowania różnych postaw wobec samej istoty omawianego zjawiska. Np. dla filozofa włoskiego z XV w. Pico delia Mirandoli demonologia oznaczała wiedzę „…o mechanizmach działania demonów i oddziaływaniu poprzez demony, za pomocą środków magicznych, na naturę”. (Demon jako siła sprawcza w tzw. „magii naturalnej”). Współcześnie można wyróżnić trzy zasadnicze płaszczyzny pojmowania demonologii: potoczną, naukową i teologiczną.

W ujęciu potocznym demonologia pojmowana jest jako sfera wierzeń w różnorodne istoty duchowe, najczęściej nie zindywidualizowane i niekiedy bezpostaciowe, które mają występować w otaczającej człowieka rzeczywistości przyrodniczej i społecznej. Istoty te pozbawione są atrybutów boskości, ale – w przekonaniu osób wierzących – mają one określony wpływ (pozytywny bądź negatywny) na bieg życia ludzkiego. Inaczej mówiąc jest to sfera określonych poglądów magiczno-religijnych funkcjonujących w sferze świadomości społecznej. Wiedza o danych poglądach zobiektywizowana została w wielu opracowaniach etnograficznych i religioznawczych, a także teologicznych, które już samym ujęciem problemu bardzo istotnie różnią się od siebie. W czym tkwią te różnice? Przede wszystkim w odmiennym pojmowaniu demonologii przez naukę i teologię.

Naukowe pojmowanie demonologii przedstawić można w dwu aspektach: religioznawczym i etnograficznym. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z dziedziną badań nad teoriami wyobrażeń istot bogopodobnych czy antyboskich, ukształtowanymi w poszczególnych doktrynach religijnych. Przedmiotem badań w tym względzie są zagadnienia genezy tych wyobrażeń, ich miejsca i roli w danym systemie religijnym oraz uwarunkowań społecznych ich rozwoju, funkcjonowania i obumierania. W drugim natomiast przypadku jest to dziedzina badań nad tą sferą wierzeń ludowych, które dotyczą wyobrażeń istot demonicznych, postaci półdemonicznych i zjawisk parademonicznych oraz związanych z tymi wierzeniami praktyk i czynności magiczno-religijnych.

Według interpretacji teologicznej demony nie są tworami wyobraźni ludzkiej, lecz stanowią istniejące sensu stricto byty duchowe (istoty ponadnaturalne, ale niższe od istot boskich), powołane do życia w wyniku działalności sprawczej nadprzyrodzonej istoty boskiej. Stąd też teologia zajmuje się rozważaniami nad strukturą owych bytów oraz zasięgiem ich negatywnej ingerencji w życie ludzkie, jak też możliwościami obrony człowieka przed nimi. Demonologia – jak podaje współczesna polska „Encyklopedia katolicka” – jest to „…nauka o istnieniu, naturze i działaniu szatana, dział teologii systematycznej związany z angelologią”.

W konkretnym przypadku niniejszych rozważań przyjęte zostało etno-religioznawcze rozumienie demonologii jako refleksji badawczej nad społecznymi uwarunkowaniami występowania w polskiej kulturze ludowej wierzeń o wyobrażeniach demonów, postaciach półdemonicznych i zjawiskach parademonicznych, nad ich genezą, istotą i strukturą, nad socjo- i psychologicznymi mechanizmami ich funkcjonowania w życiu społecznym i kulturze obyczajowej środowisk wiejskich oraz nad procesami ich obumierania i zanikania.

Śladami przeobrażeń słowiańskich wyobrażeń demonicznych

Różnorodne postacie rodzimych demonów, zarejestrowane w naszej kulturze ludowej, przynależą do licznej rodziny słowiańskich wyobrażeń demonicznych, o których pierwotnym kształcie posiadamy fragmentaryczną wiedzę. Stosunkowo bowiem niewiele możemy powiedzieć o formach ich społecznego funkcjonowania w odległych czasach przedchrześcijańskich. Dopiero znacznie późniejsza dokumentacja historyczna pozwala na konstruowanie obrazu słowiańskich wierzeń demonicznych. Nie jest to jednak obraz stabilny i jednolity. Tkwią w nim ślady różnorodnych przewartościowań, jakim w ciągu wieków ulegały wyobrażenia demoniczne pod wpływem przemian zachodzących w strukturze życia społecznego i kulturze umysłowej poszczególnych ludów słowiańskich.

Pierwszą wzmiankę o słowiańskich wierzeniach demonicznych odnajdujemy w „Dziejach wojen” Prokop z Cezarei (VI w.). Dotyczy ona występowania kultu duchów przyrody u południowosłowiańskich plemion Antów i Sklawinów, którzy – jak podaje Prokop – „oddają ponadto cześć rzekom, nimfom i innym jakim duchom i składają im ofiary, a w czasie tych ofiar czynią wróżby”.

Znacznie bogatszy zasób wiadomości dostarczają nam późniejsze przekazy historyczne (X–XIII w.), jak: zapisy kronikarzy niemieckich, duńskich i słowiańskich (Sakso Gramatyk, Helhold, Adam Bremeński, Thiethmar, Nestor, Kosmas), relacje podróżników arabskich (ibn Rosteh,al-Gardeli), opracowany przez Rudolfa z Rud Raciborskich tzw. „Katalog magii Rudolfa” oraz wczesnoruskie utwory literackie („Byliny” kijowskie i nowogorodzkie, „Słowo o wyprawie pułku Igora”) i kazania („Słowo niejakiego Chrystolubca”, „Słowo św. Grzegorza Teologa o tym, jak poganie kłaniali się bożkom” czy „Słowo ojca naszego Jana Złotoustego Chryzostoma”). Powyższe źródła zawierają szereg drobnych opisów wątków słowiańskich wierzeń demonicznych. Niektórzy badacze kultury słowiańskiej (np. Al. Brückner, L. Niederle czy V.J. Manzikka) uważali, iż z pewną rezerwą odnosić się należy do wartości poznawczych danych opisów, a zwłaszcza do obiektywizmu zawartych w nich sądów i ocen, jak również do stopnia adekwatności przedstawiania ówczesnego stanu wierzeń słowiańskich. Składały się na to następujące przyczyny:

1. Autorzy tych przekazów przeważnie nie wywodzili się z kręgu słowiańskiego (Niemcy, Duńczycy, Grecy, Arabowie), a zatem posiadana przez nich wiedza o słowiańskich tradycjach kulturowych, języku, obyczajach i wierzeniach religijnych była stosunkowo powierzchowna, a niekiedy wręcz fałszywa.

2. Zawarte w danych źródłach historycznych przekazy o wierzeniach słowiańskich sporządzone były przeważnie w duchu interpretacji chrześcijańskiej. Ukazywały więc dane wierzenia jako praktyki pogańskie o pejoratywnym znaczeniu społecznym.

Trzeba przyznać, iż taki stan rzeczy wynikał również z sytuacji, jaka w okresie IX–XIII w. zaistniała na ziemiach słowiańskich. Miał wówczas miejsce proces chrystianizacji Słowiańszczyzny. Dokonywał się on w kontekście ostrej walki z funkcjonującymi na danych obszarach tradycyjnymi wierzeniami religijnymi. Prowadzone w tym zakresie działania uwieńczone zostały formalnym zwycięstwem chrześcijaństwa, wniesionego z zewnątrz do kultur rodowych, jako religii warstw panujących. Faktycznie jednak, w różnych rejonach Słowiańszczyzny, przez długi jeszcze okres występowało zjawisko tzw. dwuwiaru. Polegała ona na kultywowaniu dawnych praktyk religijnych równolegle z kultem chrześcijańskim. Klasycznym w tym względzie przykładem może być znany jeszcze w XIX w. zaduszkowy obrzęd „dziadów białoruskich”. Obrzęd ten był reliktową formą dawnego słowiańskiego kultu dusz przodków, zwalczaną przez Kościół. Na jego kanwie powstał głośny poemat A. Mickiewicza pt. „Dziady”, w przedmowie do którego czytamy: „…pospólstwo święci dziady tajemnie w kaplicach lub pustych domach niedaleko cmentarzy. Zastawia się tam pospolicie uczta z rozmyślnego jadła, trunków, owoców i wywołuje się dusze nieboszczyków. Dziady nasze mają to szczególnie, że obrzędy pogańskie pomieszane są z wyobrażeniami religii chrześcijańskiej, zwłaszcza iż dzień zaduszny przypada około czasu tej uroczystości. Pospólstwo rozumie, iż potrawami, napojami i śpiewami przynosi ulgę duszom czyszczowym”.
Dawne wierzenia religijne oraz związane z nimi praktyki i obrzędy, likwidowane przez chrześcijaństwo i ostro rugowane z życia społecznego, znalazły schronienie w lokalnych kulturach ludowych na zasadzie inercji tradycji. Wypełniały tu istotne funkcje społeczne: przyczyniały się do integracji poszczególnych zbiorowości wiejskich oraz do kształtowania poczucia ich odrębności społecznej przy równoczesnym zachowywaniu i kultywowaniu ciągłości rodzimych tradycji. Równocześnie słowiańska kultura ludowa znajdowała się pod przemożną presją ciążenia ideologii chrześcijańskiej. Chodziło tu bowiem o niebagatelny problem ukształtowania, w świadomości mas ludowych, określonego stereotypu myślenia mitologicznego oraz wytworzenie zgodnych z nim postaw i zachowań w życiu codziennym. W konsekwencji liczne wątki wierzeń chrześcijańskich przeniknęły do kultury ludowej. Dało to podstawy do rozwoju procesu tworzenia się specyficznych słowiańsko-chrześcijańskich wyobrażeń demonicznych oraz przyporządkowanych im praktyk i czynności magiczno-religijnych.
Ukształtowany w ten sposób ludowy konglomerat wierzeniowy w poważnym stopniu odbiegał od oficjalnej wykładni doktryny chrześcijańskiej, najczęściej mało znanej i obcej ludowi słowiańskiemu. Dlatego też wierzenia te były krytykowane i zwalczane przez urzędowe czynniki kościelne jako przejawy pogaństwa lub oznaki herezji.
Odwołać się tu można do konkretnych faktów odnotowanych w różnych źródłach historycznych. W „Słowie niejakiego Chrystolubca” po wzmiance, iż Rusini modlą się do „…wił, rodu i rożanic”, odnajdujemy następującą krytykę łączenia kultu maryjnego z dawnym kultem duchów opiekuńczych: „…nie tylko zaś z pustoty zło czynimy, ależ i mieszamy niektóre czyste modlitwy z przeklętym ofiarowaniem bałwańskim, trzechświętej Bogurodzicy z rożanicami, ci, co stawiają tylko kucję, inni zaś trapezy (stoły ofiarne) zakonnego obiadu, co zowie się bezzakonną trapezą, przypisaną rodu i rożanicom na przegniewanie Boga”. Podobna krytyka łączenia dawnego kultu duchów opiekuńczych z obrzędowością chrześcijańską Wielkiego Tygodnia występuje w anonimowym kazaniu duchownego polskiego z początku XV w., „Są niektórzy, co nie myją umyślnie misek po obiedzie w uroczysty Wielki Czwartek, aby nakarmić dusze i inne duchy, co się nazywają ubożę; głupio wierząc, iż duch potrzebuje rzeczy cielesnych. Niektórzy zostawiają resztki umyślnie w misach po obiedzie jakoby dla nakarmienia dusz czy też pewnego demona, co się nazywa ubożę, ale to śmiechu warte, ponieważ często myślą głupcy i lekkomyślni, że to, co zostawili, zjada wymienione ubożę, które pielęgnują, bo jakoby przynosi szczęście, ale wtedy często przychodzi pies i – jak nie widzą – zjada te resztki”. Z kolei na inne zjawisko ludowego synkretyzmu religijnego zwracał uwagę Marcin z Urzędowa pisząc – w wielkim zielniku z końca XVI w. – co następuje: „…u nas w wilię św. Jana niewiasty ognie paliły, śpiewały, diabłu cześć i modły czyniąc, tego zwyczaju pogańskiego do tych czasów w Polszcze nie chcą opuszczać, ofiarowania z byliny czyniąc, wieszając po drzewach i opasując się nią, czynią sobótki, palą ognie, krzesząc je deskami, aby była prawie świętość diabelska, śpiewając pieśni, tańcując”.
Dalszym przeobrażeniom uległy zwłaszcza zachodnio- i środkowosłowiańskie wyobrażenia demoniczne w okresie XVI–XVIII w. U podstaw tych przeobrażeń tkwiły przemiany, jakie zaistniały w europejskiej kulturze umysłowej doby reformacji i kontrreformacji.
Epoka Odrodzenia, podejmując ideały humanizmu i reformacji, kształtowała nowy stosunek do życia i człowieka. Zrodziła „tytanów myśli i czynu” i przyczyniła się do rozwoju tzw. nauk tajemnych (astrologii, alchemii, okultyzmu, magii) oraz wiary w różnorodne moce nadprzyrodzone. Przedstawiciele nauk tajemnych poszukiwali recept na produkcję złota czy eliksiru wiecznej młodości, zajmowali się wywoływaniem duchów oraz układali horoskopy dla władców i warstwy panującej. Natomiast w szerokich kręgach społecznych szerzyła się zabobonna wiara we wszelakiego rodzaju praktyki tajemne, wróżby, gusła i działania magiczne oraz narastał paniczny lęk przed demonami piekielnymi i ich ziemskimi sojusznikami – czarownikami i czarownicami. Szczególne nasilenie tych zjawisk miało miejsce na ziemiach niemieckich po wojnie trzydziestoletniej.
W 1484 r. papież Innocenty VII ogłosił encyklikę „Summis desiderantium” potępiającą uprawianie czarów i współdziałanie z siłami nieczystymi. „Wiele osób – czytamy w tym dokumencie – męskiego i żeńskiego rodzaju, zapominając o zbawieniu duszy i wierze katolickiej, wdaje się z demonami (…) sprowadzając zniszczenie i zbrodnie za pomocą czarów, zaklęć i innych haniebnych wieszczbiarskich wykroczeń, skutkiem czego niszczeją i giną nowo narodzone dzieci, zwierzęta, plony pól, winnice i owoce w sadach, ponadto złe te istoty bólem i udręczeniem nawiedzają ludzi i zwierzęta, odbierają mężczyznom zdolność płodzenia, a kobietom poczęcia, przeszkadzają mężom i żonom wypełniać wzajemne obowiązki małżeńskie, wreszcie w bluźnierski sposób wypierają się wiary”.
Trzy lata później ukazało się głośne dzieło dwóch inkwizytorów Institorisa i Sprengera – „Malleus Maleficarum” („Młot na czarownice”). Autorzy, odwołując się do wspomnianej encykliki Innocentego VII, wzywali do podjęcia zdecydowanej walki z mocami piekielnymi, a zwłaszcza z ich ziemskimi popleczniczkami – czarownicami. Stronice tego dzieła przepojone są chorobliwą wprost nienawiścią do kobiet, które stanowić miały „…siedlisko wszelakiego zła już od zarania stworzenia” i tym samym uważane były za aktywne współuczestniczki „…szatańskiego spisku przeciw światu i rodzajowi ludzkiemu.” Tak więc „polowanie na czarownice” zostało zapowiedziane i wkrótce już miały zapłonąć stosy.
O dużej poczytności „Młota na czarownice” świadczy fakt, iż dzieło to miało w tym czasie największą ilość wydań i przekładów. Do utworu tego nawiązywali wszyscy późniejsi autorzy prac (z XVI–XVII, a nawet jeszcze i XVIII w.)poświęconych czarownictwu. „Czarownicy – pisał np. Trithanius w traktacie „Antipalus malefictorum” („Przeciwnik czarów”) z 1508 r. – to wstrętni ludzie, a zwłaszcza kobiety pośród nich. Wyrządzają one rodzajowi ludzkiemu nieobliczalne szkody, uciekając się do pomocy złych duchów i czarodziejskich napojów (…) Najczęściej przyprawiają ludzi o opętanie, rzucając ich na pastwę demonów, które ich dręczą wśród nieopisanych katuszy. Niestety liczba takich czarownic jest ogromna, w każdej połaci kraju i nawet w najmniejszej wiosce znaleźć można czarownice (…) Przez złośliwość tych kobiet umierają ludzie i bydło, a nikt nie pomyśli o tym, że dzieje się to poprzez te wiedźmy. Wielu ludzi nękają najsroższe choroby i nie zdają oni sobie sprawy, że są w mocy diabłów”.
W piśmiennictwie tego okresu wiele uwagi poświęcano kwestii przedstawienia obrazu demonologii piekielnej. Np. według koncepcji J. Weihera z połowy XVI w. w świecie działać miało 6666 legionów szatańskich, z których każdy składał się z 6666 demonów, całością zaś kierowała starszyzna diabelska z królem Belzebubem na czele. Z kolei autor anonimowego dzieła „Prawdziwy ognisty Smok albo władza nad duchami niebios i piekieł i nad mocarstwami ziemi i powietrza” dokonał następującej prezentacji najwyższej zwierzchności imperium piekielnego:
– Lucyper, cesarz,
– Belzebub, książę,
– Astaret, wielki mongoł,
– Lucifage, minister-prezydent,
– Satanachia, marszałek polny,
– Fleurety, nadworny mistrz,
– Nebires, podkomorzy,
– Bael, mistrz ceremonii,
– Aarel, wielki kwestarz,
– Marbas, marszałek sprawiedliwości,
– Pruslas, radca generalny królewszczyzny,
– Aamon, prezydent propagandy,
– Barkalos, prezydent warsztatów smołowych,
– Guseyn, prezydent rady szkolnej,
– Buer, prezydent kolegium handlowego,
– Vobis, pierwszy generalny adiutant cesarza,
– Balthim, drugi generalny adiutant cesarza,
– Pursan, trzeci generalny adiutant cesarza,
– Abiger, czwarty generalny adiutant cesarza,
– Lurey, generalny geniusz,
– Valefar, generał konnicy,
– Foran, generał konnicy,
– Ayperos, generał inżynierii,
– Nuberus, generał inżynierii,
– Glastaboras, kanclerz orderowy…
W tworzonym obrazie demonologii diabelskiej wskazać należy na dwie kwestie, które uzyskały następnie rozwinięcie w ludowych wierzeniach demonicznych. Pierwszą z nich była koncepcja hierarchizacji bytów diabelskich, drugą zaś ich indywidualizacja.
Analogiczne zjawiska wystąpiły również w tych krajach słowiańskich, które podlegały wpływom katolickim i protestanckim (zwłaszcza Polska i Czechy). Począwszy od połowy XVI w. przenikały do tych krajów zachodnioeuropejskie wierzenia o diabłach i czarownicach. Szczególną rolę w ich upowszechnianiu spełniała rodzima i przekładowa popularna literatura konfesyjna. W Polsce ukazują się wówczas takie pozycje, jak „Postępek prawa czartowskiego przeciw narodowi ludzkiemu” (Brześć 1570), Stanisława z Gór Poklateckiego „Pogrom, czarnoksięskie błędy, latawców zdrady i alchemickie fałsze” (Kraków 1595), „Młot na czarownice” w przekładzie s. Ząmbkowica (Kraków 1614), „Sejm piekielny” (1622), „Czarownica powołana abo krótka nauka i przestroga z strony czarownic” (Poznań 1639) itd. Ponadto dana problematyka podejmowana była także w wielu innych pracach, jak np., J. Haura
„Skład abo skarbiec znakomitych sekretów ekonomiej ziemiańskiej” (1689) czy pierwsza polska encyklopedia pióra B. Chmielowskiego – „Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej sciencjej pełna, na różne tytuły jak na classes podzielona: mądrym dla memoriału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana” (1746). W encyklopedii tej kwestiom czartologicznym poświęcony został obszerny rozdział pod znamiennym tytułem: „Jadów y czartowskich zdrad matka Thessalia, puszka Pandory pod pokrywką dobroci nieszczęść, chorób i śmierci pełna albo o czarcie, opętanych, czarnoksięstwie, czarach y upiorach scienda”. Rozwinięciem tego rodzaju literatury w XVIII w. stały się liczne drobne utwory (najczęściej anonimowe) odpustowo-jarmarczne poświęcone propagandzie miejsc cudami słynących (sanktuariów kultowych).
Utwory te zawierały także bogate informacje o działalności sił szatańskich, opętaniach, wróżbach i czarach.
Propagandzie wiary w złe moce piekielne służyła także sztuka sakralna, jak również widowiska o treści religijnej (szopki, jasełka) organizowane najczęściej z inicjatywy duchowieństwa. Wizja diabła, przedstawiana na malowidłach i w rzeźbach kościelnych, jak również poprzez postacie sceniczne, niewątpliwie bardzo silnie oddziaływać musiała na wyobraźnię prostego ludu, budząc w nim poczucie lęku i trwogi przed groźnymi siłami piekieł. Wszystko to łącznie z narastającymi wówczas wpływami kościoła na życie wsi, znacznie przyczyniło się do określonych przewartościowań w sferze wierzeń ludowych. Istotną cechą tych procesów było włączenie funkcjonujących wyobrażeń demonicznych i postaci pół demonicznych do kręgu rodziny istot diabelskich. W konsekwencji tego importowane z Europy Zachodniej diabły i czarownice zadomowiły się pod strzechą słowiańską, a ich wyobrażenia ulegały stopniowemu wtapianiu się w lokalne tradycje kulturowe. Doszło w ten sposób do ukształtowania się całej plejady wyobrażeń diabłów słowiańskich (szlacheckich, chłopskich, leśnych, wodnych, górskich, polnych, błotnych itp).
Propagowane w dobie Oświecenia hasła upowszechniania oświaty oraz zwalczania ciemnoty i zabobonów przyczyniły się do narastania krytycznego stosunku wobec zabobonnej wiary w diabły i czarownice. W rezultacie zaprzestano inkwizycyjnych „polowań na czarownice” i tym samym wygasły płomienie stosów. Jednakże idee oświeceniowe w bardzo nikłym tylko stopniu docierały do środowisk wiejskich i małomiasteczkowych. Środowiska te nadal podlegały przemożnym wpływom niezbyt wykształconego duchowieństwa parafialnego oraz szeroko kolportowanej literatury jarmarczno-odpustowej w dalszym ciągu propagującej wiarę w działanie sił piekielnych. Tak więc w ciągu XVIII–XIX w. nastąpiło ugruntowanie się pozycji wyobrażeń diabelskich w wierzeniach, kulturze obyczajowej, folklorze i sztuce ludów słowiańskich. Równolegle jednak sama postać diabła uległa pewnej metamorfozie. Z istoty groźnej, budzącej lęk i trwogę, przeobraził się on w istotę swawolną, psotliwą, głupkowatą i niekiedy śmieszną. Oczywiście mógł on w dalszym ciągu szkodzić człowiekowi, ale ten ostatni nie był już wobec niego bezradny; mógł go zwalczać, oszukiwać, a nawet wykorzystywać. Jak bowiem głosi ludowe porzekadło, „Nie taki diabeł straszny, jak go malują.”

Artykuł Świat słowiańskich duchów i demonów od lat fascynuje naukowców. Jedna z najważniejszych książek poświęconych polskiej demonologii. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/swiat-slowianskich-duchow-i-demonow-od-lat-fascynuje-naukowcow-jedna-z-najwazniejszych-ksiazek-poswieconych-polskiej-demonologii-wideo/feed/ 0
Wiedzieli, że tylko od nich zależy, którą wersję zdarzeń wybiorą. [DOBRY, POLSKI KRYMINAŁ] https://niezlomni.com/wiedzieli-ze-tylko-od-nich-zalezy-ktora-wersje-zdarzen-wybiora-dobry-polski-kryminal/ https://niezlomni.com/wiedzieli-ze-tylko-od-nich-zalezy-ktora-wersje-zdarzen-wybiora-dobry-polski-kryminal/#respond Thu, 12 Nov 2020 11:40:17 +0000 https://niezlomni.com/?p=51185

Po ostatnich tragicznych wydarzeniach Gerard jest przekonany, że bezpowrotnie utracił to, co było dla niego najważniejsze. Po Kornelii pozostał mu jedynie maleńki kot, którego kobieta zostawiła pod jego opieką przed ich ostatnim rozstaniem.

Okazuje się jednak, że ciało znalezione w domu Pliszki po pożarze należy do kogoś innego. Gdzie zatem podziała się Kornelia i dlaczego nie daje znaku życia? Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy komisarz dowiaduje się, że jego koledzy stawiają Kornelii absurdalne – jego zdaniem – zarzuty. Mężczyzna rzuca na szalę całą swoją zawodową przyszłość, żeby udowodnić, że podejrzewana przez policję kobieta jest niewinna. Jednak żeby to zrobić, trzeba ją najpierw odnaleźć. Rozpoczyna się polowanie na Pliszkę.

Fragment książki Hanny Greń pt. Światełko w tunelu. Polowanie na Pliszkę, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

Podczas jazdy do pracy zastanawiał się, dlaczego nikt dotąd go nie poinformował, kiedy otrzyma zgodę na pochowanie Kornelii. Był jedynym, który mógł to uczynić. Gdy po pożarze policjanci próbowali skontaktować się z ojcem Kornelii, okazało się, że mężczyzna leży w szpitalu. Doznał tak ciężkiego udaru, że lekarze nie mieli złudzeń – jeśli nawet zdołają go uratować, to żyć będzie wyłącznie jego pozbawione świadomości ciało.

Po kilku dniach Mieczysław Pliszka zmarł, a Gerard zajął się jego pogrzebem. Przynajmniej tyle był w stanie uczynić dla Kornelii. Jej nie mógł jeszcze pożegnać, najpierw bowiem musiała się odbyć ciągle odwlekana sekcja. Koledzy obiecali, że dadzą mu znać niezwłocznie, a jednak do tej pory tego nie zrobili, i czuł, że coś jest nie tak. Po zaparkowaniu samochodu długo zwlekał, zanim zdecydował się wysiąść, starając się jak najbardziej opóźnić chwilę wejścia do budynku komisariatu. Bał się współczujących spojrzeń, z niechęcią myślał o konieczności wysłuchania standardowych formułek kondolencji. Co mu po tych słowach? One nie zwrócą mu Kornelii. Okazało się, że nie musi niczego wysłuchiwać. Zaledwie zdołał przekroczyć próg swojego pokoju, gdy do pomieszczenia wszedł komisarz Paweł Asparowicz.

– Dobrze, że jesteś. Chodź ze mną – rzucił i zrobił zwrot, kierując się na korytarz.
– Tak bardzo się stęskniłeś? Buzi też dostanę? – spytał Gerard kpiąco i posłusznie ruszył za kolegą.
Paweł nie odpowiedział, a Skrzyński uświadomił sobie naraz, że komisarz ma dziwnie ponurą minę. Najwyraźniej coś się stało.
– Słuchaj, jest problem. – Asparowicz odezwał się dopiero po zajęciu miejsca za swoim biurkiem. Wyjął z szuflady jakiś dokument i zaczął go studiować z uwagą, zapominając przy tym o gościu. Gerard odczekał chwilę, aż w końcu nie wytrzymał:
– No?! Dowiem się dzisiaj, po co mnie tu przywlokłeś, czy muszę czekać do jutra? Powinienem się odmeldować u starego… I powiedz, czy wreszcie zrobiono tę sekcję?
– Konior wie, że tu jesteś. Pójdziesz do niego potem. Nie wiem, czy ktoś ci powiedział, że to ja prowadzę sprawę podpalenia przy Kaliskiej.
– Wiem o tym. Pytałem o sekcję – przypomniał Gerard. – Dalej czekacie?
– Nie, już była. W zeszłym tygodniu. Nie dałem ci znać, bo zaszły nowe okoliczności…
Paweł urwał i spojrzał na rozmówcę z obawą, jakby oczekiwał wybuchu histerii. Skrzyński zacisnął szczęki, powstrzymując cisnące się na usta przekleństwo. Miał już dosyć traktowania go jak delikatnej panienki.

– Nie bój się, nie zemdleję, możesz śmiało mówić. I powiedz, kiedy będę mógł ją odebrać. – Nie potrafił się zmusić, by określić Kornelię mianem „ciała”.
– Jak pewnie już wiesz, ustaliliśmy, że podpalenie było dziełem twojej żony – zaczął Paweł, lecz Gerard natych¬miast mu przerwał.
– Czy mógłbyś się powstrzymać od nazywania jej moją żoną? Przypominam, że rozwiedliśmy się jedenaście lat temu! Pytałem, kiedy będę mógł pochować Kornelię.

Asparowicz skinął głową i kontynuował, zręcznie unikając odpowiedzi na ostatnie pytanie:
– Kamila Skrzyńska kupiła sporą ilość acetonu, co z jednej strony nie wydaje się niczym nadzwyczajnym, zważywszy że jest kosmetyczką. Tylko że na ogół kosmetyczki nie używają tej substancji w takim stężeniu i w takich ilościach. I tu znowu bardzo pomocny był jej pamiętnik. Twoja… – Komisarz urwał i znów się poprawił. – Podejrzana dość dużo miejsca poświęciła opisowi planowanej akcji. Stąd wiemy, że w internecie wyczytała, że aceton jest doskonałym przyspieszaczem pożaru, toteż natychmiast dokonała zakupu.
– Coś poszło źle czy od początku planowała zabić Kornelię?
Głos Skrzyńskiego był spokojny, niemal obojętny, lecz kolega nie dał się nabrać. Znali się zbyt długo, by nie umiał rozpoznać furii kłębiącej się pod warstwą opanowania. Wystarczyło spojrzeć na zmrużone oczy i dłonie zaciśnięte w pięści.
– Daruj sobie ten teatr, przede mną nie musisz udawać – mruknął cicho. – Z treści pamiętnika wynika jasno, że chciała ją zabić. Ale coś rzeczywiście poszło nie tak. Zamierzała wzniecić normalny pożar, tymczasem nastąpił wybuch.
Gerard spojrzał z zaskoczeniem. To była dla niego całkiem nowa informacja. Jeszcze nie bardzo wiedział, czy ma jakiekolwiek znaczenie dla sprawy, ale dla niego miała. Wywołała zainteresowanie, pomagając pozbyć się kokonu, od dwóch tygodni spowijającego mózg. Otępienie minęło i mógł myśleć z dawną jasnością i precyzją.
– Skąd to wiesz i co to oznacza?
– Wiem od strażaków. Wiesz, że oni mają specjalistów od podpaleń. Najpierw zadzwoniłem do Łazów, do tego miejsca, gdzie jeżdżę na ryby. Tam pracuje taki gość, co się na tym zna, i ten Szymek powiedział, że jest sporo substancji wywołujących podobny efekt. A potem rozmawiałem tutaj właśnie z takim facetem od podpaleń, i on jest całkowicie tego pewien. Znaleźli dwa dziesięciolitrowe kanistry po acetonie i domyślili się przebiegu zdarzeń. Twoja… Kamila Skrzyńska kiepsko odrobiła lekcję. Z pamiętnika wiemy, że chciała to zwyczajnie podpalić zapałką, a to był błąd.
– To znaczy? Niezbyt się wyznaję na substancjach palnych. Nawet nie wiedziałem, że aceton się do nich zalicza.
Zamiast odpowiedzieć, Asparowicz wstał i włączył czajnik, co Skrzyński przyjął z zadowoleniem. Właśnie zamierzał oznajmić, że nie będzie kontynuować tej rozmowy, jeśli nie dostanie kawy.
Paweł wsypał do szklanek po dwie łyżeczki, potem wydobył z szuflady papierosy, podszedł do okna, dając znać nadkomisarzowi, żeby do niego dołączył, i wzruszył ramionami, widząc jego zaskoczenie.
– W razie czego zwalę na ciebie. Jesteś teraz gliniarzem specjalnej troski, więc na pewno ci się pyknie.
Palili szybko, żeby nie kusić losu nadmierną celebracją, a dokładnie zgaszone niedopałki starannie zawinęli w chusteczkę higieniczną, nie chcąc ich wrzucać bezpośrednio do kosza na śmieci.
– Co w końcu z tym acetonem? – spytał Gerard, gdy już wypili po pierwszym łyku. – Co Kamila spieprzyła?
– Nie doczytała, że w zamkniętym pomieszczeniu podpalenie acetonu wywołuje wybuch. I to nie lajtowy, lecz taki solidny. Ten był na tyle duży, że wywaliło szyby, a nic tak nie cieszy ognia jak dostęp powietrza.
Paweł przerwał relację i ze sztuczną obojętnością wyjrzał przez okno. Skrzyński wyczuł, że kolega nie powiedział jeszcze wszystkiego, sam natomiast miał wrażenie, że umyka mu coś mającego wielką wagę.
– Czekaj! Coś tu nie pasuje! – Znów się zamyślił. – Kamila zakrada się na posesję. Musi to robić ostrożnie. Wprawdzie teoretycznie jest jeszcze noc, ale w czerwcu wcześnie robi się jasno. Włamuje się do domu…
– Nie włamuje, tylko otwiera drzwi dorobionym kluczem – poprawił go Asparowicz. – Twoja była żona zrobiła doskonałe rozpoznanie, mało tego, udało jej się zostać klientką Kornelii.
– Co?!
Gerard aż podskoczył, przewracając przy okazji szklankę, w której na szczęście nie było już kawy i wypłynęła z niej tylko odrobina gęstej od fusów cieczy. Zaklął i sięgnął do kieszeni po chusteczkę.
– Masz. – Paweł podał mu rolkę papieru toaletowego, potem przez chwilę obserwował postęp prac porządkowych. – Znalazła dostęp przez Szymkowiaka, który zna jakąś bielską policjantkę korzystającą z usług Kornelii. Wystarczyło się na nią powołać. A gdy już Kamila dostała się do domu, po prostu odcisnęła klucze Kornelii na mydle i gotowe. Jak myślisz, ilu rzemieślników miałoby opory przed dorobieniem klucza z takiego wzoru, jeśli zaoferowałbyś im potrójną czy poczwórną zapłatę?
Nadkomisarz pokiwał głową. Nie miał złudzeń. Taka propozycja skutecznie odwodzi ludzi od przejmowania się względami etyki.
– Ona naprawdę wszystko to opisała w tym pieprzonym pamiętniku?! – Nie mógł uwierzyć w podobną lekkomyślność, lecz mina Asparowicza i krótkie skinienie głową powiedziały mu, że jego eksżona jednak była idiotką. – No dobra. Otworzyła drzwi kluczem. A co dalej? Co z alarmem?
– Na alarm nie znalazła sposobu, więc zrobiła sobie obliczenia i wyszło jej, że zdąży wywołać pożar i zniknąć, zanim dojadą ochroniarze. To wcale nie było takie głupie – zauważył Asparowicz, usłyszawszy pogardliwe prychnięcie kolegi. – Używając akceleratora, zyskiwała pewność, że ogień się rozprzestrzeni, zamiast zgasnąć, a ochroniarze przecież nie rzucają się do gaszenia, tylko dzwonią po straż pożarną. I dokładnie tak uczynili. Przyjechali, zobaczyli, że dom płonie, i wezwali straż.
– Wiesz co? Wszystko to pięknie, ładnie, ale dalej coś mi nie gra. Zgrzeszmy jeszcze raz, może jak zapalę, to mi zaskoczy.
W połowie papierosa rzeczywiście zaskoczyło. Jednak zanim Skrzyński do tego przeszedł, chciał wyjaśnić inną, niedającą mu spokoju sprawę.
– Weszła do domu i rozlała ten aceton. Gdzie strażacy umiejscowili ognisko pożaru? – spytał, znów markując obojętność.
– W przedpokoju na górze. Oblała podłogę i drzwi do sypialni. Tam było źródło ognia.
Paweł pieczołowicie zgasił niedopałek na zewnętrznym parapecie i dopiero wtedy spojrzał na kolegę. Gerard pobladł, usta zacisnął w wąską kreskę. Widać było, że zmaga się z sobą, próbując opanować emocje. W końcu przegrał tę walkę.
– Kurwa, przecież to nie jest normalne! Można kogoś nienawidzić, ale takie coś? Chcieć kogoś spalić żywcem? W łóżku, podczas snu? Nie rozumiem. Żyłem z psychopatką i nic nie zauważyłem. Co ze mnie za policjant?!
– Teraz to już przeginasz! – oburzył się Asparowicz. – Niby czemu miałbyś ją podejrzewać? Przecież nie obnosiła się ze swoimi planami, zresztą wtedy nie miała się jeszcze z czym obnosić.
– Może i racja, ale i tak mam obrzydliwe wrażenie, że to ja sprowadziłem zło na Kornelię. – Skrzyński westchnął i potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób odegnać natrętne myśli. – Powiedz mi, czy ona żyła w chwili, kiedy zaczęła się palić? Co ustalono podczas sekcji? Jaka była przyczyna zgonu? Powiedz mi prawdę! – krzyknął, widząc zmieszanie na twarzy Pawła. – Wiesz, że i tak do tego dojdę.
Komisarz zaklął cicho. Poruszenie tej kwestii było nieuniknione, zwłaszcza że w trakcie całej rozmowy zmierzał właśnie do tego punktu, a jednak teraz, gdy osiągnął cel, jakoś nie potrafił się przemóc. Niecierpliwy gest kolegi uświadomił mu, że dalsze odwlekanie nie ma sensu. To musiało zostać powiedziane.
– Przyczyna śmierci nie została określona. Patolog stwierdził poważny uraz głowy oraz rozległe oparzenia wziewne. Wszystko wskazuje na to, że siła wybuchu była tak wielka, że kobieta przeleciała nad schodami i upadła u ich podnóża. Tam znaleźli ją strażacy. Z kolei tak głębokie oparzenia wziewne świadczą o tym, że wcześniej stała tuż nad miejscem, gdzie został rozlany przyspieszacz i ten cholerny aceton wybuchł jej prosto w twarz. Mówiąc krótko, połknęła ogień zamiast powietrza. Jeżeli nie umarła od razu, to stałoby się to zaraz później, dlatego patolog nie był w stanie ustalić dokładnej przyczyny.
Odetchnął głęboko, szykując się do powiedzenia tego, co było głównym powodem całej tej rozmowy. Ciągle miał nadzieję, że nadkomisarz sam domyśli się przebiegu wypadków, że nie będzie musiał zadawać mu ciosu.
Skrzyński chwilę przetrawiał nowe informacje i nagle w jego oczach pojawił się dobrze znany Pawłowi błysk – znak, że kolega coś odkrył.
Gerard miał ochotę palnąć się w czoło, bo to, co mu nie pasowało w całej sprawie, było tak oczywiste jak klęska polskiej reprezentacji w kolejnym meczu piłki nożnej.
– To jest właśnie to, co cały czas chodziło mi po głowie! Skoro nastąpił nieprzewidziany wybuch, to ona powinna była tam zginąć! Przecież zapałką nie da się czegoś takiego podpalić z bezpiecznej odległości. – Gerard znów się zamyślił, a Asparowicz mu nie przerywał. Czekał. Zaduma nie trwała długo. – Jakieś dziwne to wszystko. Co w ogóle Kornelia robiła w przedpokoju? Pomagała Kamili rozlewać ten aceton czy jak?
– Właściwie wszystko wyglądało trochę… – zaczął Paweł, lecz Gerard przerwał mu w pół słowa.
– Czekaj, potem opowiesz! Zobaczymy, czy trafię z domysłami. Załóżmy, że się obudziła i wyszła z pokoju, zobaczyła rozlany płyn na podłodze i chciała sprawdzić, co to jest. W takim razie musiałaby zobaczyć także Kamilę i jakoś zareagować. – Skrzyński zauważył, że Asparowicz znowu otwiera usta i gestem nakazał mu milczenie. – Czekaj! Załóżmy, że właśnie w tej chwili Kamila zapala zapałkę. Następuje wybuch tak mocny, że wyrzuca Kornelię w powietrze. A Kamila co? Żaroodporna? Tak po prostu opuszcza budynek i znika? Nie kupuję tego. Tam musi być jeszcze coś.
Gerard zamilkł i wpatrzył się w kolegę. Oczekiwał jakiejś reakcji, choć sam dobrze nie wiedział jakiej. Wyjaśnienia niepojętego przebiegu zdarzeń, może tłumaczenia, dlaczego podpalaczka ciągle jeszcze nie została ujęta, a może bezradnego rozłożenia rąk. Wszystkiego, tylko nie litości.
– Myślałem, że się sam domyślisz – powiedział Paweł nieco drżącym głosem. – Wiem dobrze, że jak się wkurwisz, to jesteś nieobliczalny…
– Do ad remu proszę! – warknął Skrzyński, bezwiednie używając określenia, które nieraz wykpiwali, złośliwie przedrzeźniając zastępcę komendanta.
– Ja tylko chcę ci uświadomić, że jedynie przekazuję informację. Żebyś nie próbował się na mnie wyładować – odparł Asparowicz już trochę pewniej. To „do ad remu” odrobinę go uspokoiło.
– Powiedz to wreszcie, bo się naprawdę wkurwię. Wiecie, gdzie jest Kamila?
– Wiemy. W kostnicy.
– Słucham? – Głos Gerarda zabrzmiał podejrzanie spokojnie, jakby nadkomisarz nie oczekiwał innej odpowiedzi. – Dlaczego dotąd ani razu nie wspomniałeś, że były dwie ofiary pożaru?
– Bo nie były – odpowiedział Paweł znużonym głosem. – Była tylko jedna. Kamila Skrzyńska.

Artykuł Wiedzieli, że tylko od nich zależy, którą wersję zdarzeń wybiorą. [DOBRY, POLSKI KRYMINAŁ] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/wiedzieli-ze-tylko-od-nich-zalezy-ktora-wersje-zdarzen-wybiora-dobry-polski-kryminal/feed/ 0
Przez wiele lat nie wiedziała, kim jest. Potrafiła jedynie odgrywać rolę, której nauczyła się w dzieciństwie https://niezlomni.com/przez-wiele-lat-nie-wiedziala-kim-jest-potrafila-jedynie-odgrywac-role-ktorej-nauczyla-sie-w-dziecinstwie/ https://niezlomni.com/przez-wiele-lat-nie-wiedziala-kim-jest-potrafila-jedynie-odgrywac-role-ktorej-nauczyla-sie-w-dziecinstwie/#respond Fri, 06 Nov 2020 10:20:17 +0000 https://niezlomni.com/?p=51239

Historia dojrzałej, trudnej miłości, która pomimo wielu burz i zawirowań wciąż chce być pierwszą, jedyną i ostatnią. Jakby miała osiemnaście lat, nie czterdzieści.


Jola nie ma łatwego życia: w morzu codzienności zgubiła gdzieś siebie i swoje marzenia. Jako dorosłe dziecko alkoholika (DDA) przez wiele lat nie wiedziała, kim jest, potrafiła jedynie odgrywać rolę, której nauczyła się w dzieciństwie, jak marionetka wyreżyserowana przez dorosłych. Nigdy się nie buntowała, przekonana, że dojrzałość polega na odpowiedzialności i poświęceniu. Żyła w cieniu męża, pogodzona z losem.

Aż do owej pamiętnej nocy, kiedy to przez przypadek usłyszała coś, co nie było przeznaczone dla jej uszu…

Magdalena Chrzanowska, I ślubuję ci…, Wydawnictwo Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie Wyd. Replika.

Fragment

Jolanta stała przy oknie, a przed jej oczami roztaczał się piękny widok na dolinę Loary. Na południowym brzegu rzeki, u podnóża zamku, z którego okien Jola podziwiała krajobraz, wzdłuż stromego zbocza ciągnęły się kamienne domki niewielkiej miejscowości Chaumont-sur-Loire. Poczuła dreszczyk emocji. Stała przecież w miejscu, z którego być może Diana de Poitiers ponad czterysta lat temu patrzyła z tęsknotą gdzieś w dal, zanim na zawsze opuściła zamek. Faworyta Henryka II, która swoją pozycję i bogactwo zawdzięczała urodzie, pragnęła jak najdłużej być piękna i młoda. I rzeczywiście nigdy się nie zestarzała. Do śmierci zachowała piękną cerę, ale swoją próżnością tę śmierć sobie przyspieszyła.

Czy chociaż było warto? Jola się zamyśliła.

W przeciwieństwie do królewskiej faworyty jej zamek Chaumont bardzo się podobał. Zainteresowała się nim po przeczytaniu jeszcze podczas studiów jednej z powieści Joanny Chmielewskiej, w której część akcji toczy się właśnie tam. A później od matki, która wiedziała o jej fascynacji Francją, dostała album ze zdjęciami zamków nad Loarą i opisem burzliwych historii z nimi związanych. Dziesiątki razy go przeglądała, marząc, że kiedyś tam pojedzie. Marzenia pokrzyżowała jej nieplanowana ciąża i dość pospiesznie zawarty związek małżeński. Potem przyszła druga ciąża i kolejne dziecko. Dzień za dniem mijały, a ona, jak ten koń w kieracie, niemal automatycznie wypełniała obowiązki żony, matki i gospodyni domowej, w ferworze codziennych zajęć zapominając o marzeniach. Tak mijały jej kolejne lata.
We wczesnej młodości myślała, że kobieta, która kończy czterdzieści lat, jest już bardzo stara. Nawet powiedziała wtedy do Grażyny, swojej najlepszej przyjaciółki, że kiedy przekroczy czterdziestkę, to chyba palnie sobie w łeb. Nic takiego się jednak nie stało, bo nawet nie zauważyła, jak weszła w kolejną dziesiątkę. Dobrnęła nawet do czterdziestu pięciu, zanim przyszedł czas na refleksję. Przeżyła wówczas wstrząs, który zmusił ją do zastanowienia się nad swoim dotychczasowym życiem i do podjęcia radykalnych decyzji. I zamiast strzelać sobie w łeb, rozpoczęła nowe życie.
– Kochanie, nie zamyślaj się. Idziemy dalej, jeszcze mamy wiele do obejrzenia – usłyszała za sobą głos towarzyszącego jej mężczyzny. No i czeka nas przejażdżka powozem.

Rozdział 1

– A ty znowu przypaliła kartofle! Czy ty nie mogłaby stać przy kuchni, jak ty gotuje? – Do uszu Jolanty, która właśnie podlewała stojące na parapecie begonie, dotarł świdrujący mózg głos teściowej. Kuchnia znajdowała się na dole, ale Aniela Kryczukowa głos miała donośny, wyrobiony przez lata w kościelnym chórze.
Jola odwróciła się od okna i ruszyła w kierunku schodów prowadzących na dół.
– A czy ona nie mogłaby postać chwilę przy tych ziemniakach? Co innego ma do roboty? – mruknęła do siebie poirytowana. Przecież weszła na górę tylko na chwilę, po telefon. No i przy okazji podlała begonie, bo poprzedniego dnia było tyle roboty, że o nich zapomniała. Szkoda by było, gdyby zwiędły. Tak pięknie obsypały się czerwonymi kwiatami. Zostawiła w łazience konewkę i zeszła na dół.
– Czy ty nie mogłaby stać przy kuchni, jak ty gotuje? Zawsze coś ci się przypali! – wyrzuciła z siebie ze wschodnim zaśpiewem niewysoka, starsza kobieta o obfitych kształtach i pyzatej, zarumienionej twarzy. Stała przy kuchni węglowej i zsuwała właśnie z fajerek garnek z parującymi ziemniakami. Miała na sobie kwiaciastą, marszczoną spódnicę, przykrytą beżową zapaską z wyhaftowanym na środku wielkim makiem, i koszulową bluzkę w drobniutki, mało widoczny wzorek kwiatowy. W tym stroju wyglądała trochę jak klasyczna matrioszka. Tylko jej jasne, poprzetykane gęsto siwymi niteczkami włosy, poskręcane trwałą ondulacją, psuły ten matrioszkowy wizerunek.
– Otwórz okno! – Chłodne, bladoniebieskie oczy wbiły karcące spojrzenie w twarz wchodzącej.

Jolanta podeszła do niewielkiego okna i otworzyła je szeroko.
Kuchnia usytuowana była w piwnicy, jak w wielu innych domach w ich wsi. Pod oknami biegł chodnik prowadzący do drzwi wejściowych znajdujących się od strony podwórza. Patrząc przez nie, widziało się tylko nogi, jeżeli ktoś akurat przechodził. A domy były duże, na wysokim podpiwniczeniu; wielkie klocki w kształcie prostopadłościanu. Jedne piętrowe, inne tylko z wysokim parterem. Większość zbudowana w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Ci, którzy wzięli wówczas kredyt na dom, spłacali później krową albo kogutami, jak opowiadał Joli teść, który nie mógł sobie darować, że wtedy nie wziął jeszcze kredytu na samochód. Śmiał się, że spłaciłby pewnie jajkami.

Teraz stały te wielkie domy prawie puste, bo młodzi wyjechali za pracą do miast albo za granicę, a starzy siedzieli w suterenach, gdzie mieli kuchnię, a czasem też jakiś pokój z telewizorem i wersalką, żeby odpocząć po obiedzie. Po pracy w polu czy przy obrządkach wygodniej było od razu z podwórka wejść do takiego podpiwniczenia. No i na górę brudu się nie naniosło, bo przecież ubranie zakurzone po robocie, a buty często ubłocone. Jak to w gospodarstwie. Przetwory na zimę też łatwiej było robić na dole, a i mieszkania się nie zaparowało przy smażeniu konfitur. Dźwigać po schodach drewna czy węgla, żeby napalić w kuchni, też nie było trzeba. Kuchenki gazowe niby mieli, ale gaz oszczędzali. Jedna butla wystarczała czasem i na rok. A drewno było zazwyczaj swoje, więc wychodziło taniej. Na wysokim parterze też znajdowało się pomieszczenie kuchenne, lecz korzystano z niego tylko zimą.

Jolanta mieszkała w takim właśnie domu. Jej teściowie zajmowali parter, a ona z mężem i dziećmi piętro. Ale kuchnia była wspólna, ta w podpiwniczeniu, no i ta „zimowa” na parterze.
– Niech mama to da. – Jola wzięła garnek z rąk teściowej, wstawiła go do zlewu i zabrała się za ugniatanie ziemniaków. – Przecież nic się nie stało. Trochę przystały do dna, ale się nie przypaliły. Na górę poszłam tylko na chwilę, po komórkę. A że przy okazji podlałam begonie, bo sucho miały, to mi trochę zeszło.
– Wstąpił do piekieł, po drodze mu było – mruknęła pod nosem Aniela. – Masz do nich jakie kotlety? – zapytała głośniej, podnosząc pokrywkę stojącej na kuchni patelni. – Zaraz Adaś wróci z pracy. Na pewno będzie głodny.
– Są w brytfance, w piekarniku. A surówka jest w misce na stole. Może mama już jeść. Nałożyć?
– Nie trzeba. Poczekam na Adasia, żeby starczyło, bo kartofli to ty coś mało obrała. – Aniela rozsiadła się wygodnie na krześle, opierając łokcie na stole. – A ojca wołaj. Przy traktorze jest.

Jolanta wyszła przed dom i rozejrzała się po podwórku. A było na co popatrzeć. Nowe, solidne budynki gospodarcze, nowoczesny sprzęt sadowniczy, równiutko ułożona kolorowa kostka brukowa. To robiło wrażenie. Tylko dom wymagał remontu, a może nawet przebudowy; był niefunkcjonalny i po prostu brzydki. Jego wyglądu nie poprawiały nawet otaczające go wielobarwne rabatki kwiatowe, dzieło Joli, i równiutko przycięte iglaki. Jednak inwestować trzeba było w gospodarstwo, bo z tego się żyło, a dom to rzecz drugorzędna.

Kiedy ponad dwadzieścia lat temu Jola wyszła za mąż i zamieszkała u teściów, dom był ten sam, ale podwórko wyglądało inaczej. Naprzeciwko domu stała drewniana stodoła. Po lewej stronie były murowany chlewik, obora dla krów i kurnik, a z tyłu wychodek. Po prawej drewniany spichrz i drewutnia. Dalej buda dla psa. Po deszczu podwórko zamieniało się w jedną wielką kałużę, a później przez dłuższy czas było takie błoto, że bez gumiaków nie dało się przejść. Teraz błota na podwórku nie uświadczył, nawet po ulewach. No i pies już nie był przywiązany do budy, tylko biegał swobodnie w kojcu.
Teściowie Jolanty prowadzili tradycyjne gospodarstwo, czyli uprawiali wszystkiego po trochu – pszenicę na mąkę, którą mełli w miejscowym młynie, pszenżyto i jęczmień jary na paszę dla świń, buraki pastewne dla krów, ziemniaki. Mieli także kawałek łąki, na której pasły się krowy, a przez jakiś czas też owce, które hodowali głównie na wełnę. Ale przy okazji i mięso było, więc Jola nauczyła się robić całkiem niezłe potrawy z baraniny. Szczególnie pilaw dobrze jej wychodził. Tak potrafiła go przyprawić, że wcale nie czuło się, że to baranina. A później zmniejszył się popyt na wełnę, więc zrezygnowali z owiec. Ale kiedy jej mąż, Adam, skończył studia, po dwóch latach przekonywania ojca, który był tradycjonalistą, postawił na specjalizację. Jedną część pola obsadził krzewami czarnej porzeczki, a drugą obsiał zbożem. Z czasem dokupił ziemi i zasiał rumianek. Później był rzepak. Po kilku latach eksperymentowania postawił na sadownictwo. Teraz gospodarstwo obejmowało dziesięć hektarów ziemi, w większej części obsadzonej śliwami i jabłoniami. Pozostałą część stanowiły duży ogród warzywny, niewielka łączka do wypasania krowy oraz pole, na którym uprawiali ziemniaki na własny użytek oraz pszenżyto dla kur.

– Tata! Obiad! – zawołała Jola w kierunku ciągnika.
– Już idę! – Niewysoki, szczupły mężczyzna o siwych włosach, majstrujący pod maską pojazdu, wyglądał na bardzo zaabsorbowanego swoim zajęciem.
Szczepan Kryczuk, chociaż zbliżał się już do siedemdziesiątki, nie potrafił usiedzieć w domu. Od świtu krzątał się po podwórzu. Robił obrządki, doglądał dobytku, bo jak wiadomo, „pańskie oko konia tuczy”, naprawiał sprzęt, nadzorował pracowników. Od dzieciństwa tak był nauczony. Kiedyś na wsi szło się spać z kurami, żeby światło oszczędzać, i wstawało z kurami. A cały dzień trzeba było pracować. I Szczepan tak się nauczył. Wstawał o świcie, a po wieczornych wiadomościach kładł się spać. Adam nie musiał brać urlopu na czas zrywania śliwek czy jabłek, bo ojciec świetnie dawał sobie radę z nadzorowaniem pracowników. Sam też siadał za kierownicą ciągnika i zwoził skrzynki z owocami.
– O! I Adaś samo przyjechał! – Szczepan wyłonił się spod klapy ciągnika i spojrzał w kierunku bramy, przez którą wjeżdżał czarny samochód terenowy. Kiedy auto się zatrzymało, wysiadł z niego niewysoki mężczyzna w szarym garniturze z dyplomatką w ręku. – Jola na obiad woła! – krzyknął w jego kierunku Szczepan.

Artykuł Przez wiele lat nie wiedziała, kim jest. Potrafiła jedynie odgrywać rolę, której nauczyła się w dzieciństwie pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/przez-wiele-lat-nie-wiedziala-kim-jest-potrafila-jedynie-odgrywac-role-ktorej-nauczyla-sie-w-dziecinstwie/feed/ 0
Miejsce, do którego trafia chłopiec nie jest zwykłym domem. To Berghof, rezydencja Adolfa Hitlera. [WIDEO] https://niezlomni.com/miejsce-do-ktorego-trafia-chlopiec-nie-jest-zwyklym-domem-to-berghof-rezydencja-adolfa-hitlera-wideo/ https://niezlomni.com/miejsce-do-ktorego-trafia-chlopiec-nie-jest-zwyklym-domem-to-berghof-rezydencja-adolfa-hitlera-wideo/#respond Wed, 05 Aug 2020 17:34:46 +0000 https://niezlomni.com/?p=51109

Kiedy mały Pierrot zostaje sierotą, zmuszony jest opuścić rodzinny dom w Paryżu i rozpocząć nowe życie ze swoją ciotką Beatrix – służącą w zamożnej austriackiej rodzinie. Jest rok 1935, a druga wojna światowa zbliża się wielkimi krokami. Miejsce, do którego trafia chłopiec nie jest zwykłym domem. To Berghof, rezydencja Adolfa Hitlera.


Pierrot szybko zostaje wzięty pod skrzydła Hitlera i wrzucony do coraz bardziej niebezpiecznego nowego świata: świata terroru, tajemnic i zdrady, z którego nigdy nie będzie w stanie uciec…

John Boyne, Chłopiec na szczycie góry, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

John Boyne to autor doskonale przyjętych przez czytelników powieści Chłopiec w pasiastej piżamie i Zostań, a potem walcz!

Fragment

Czasami Papa budził się w środku nocy, jego krzyki niosły się w ciemnych i pustych korytarzach mieszkania, a D’Artagnan, piesek Pierrota, wyskakiwał w strachu ze swego koszyka, gramolił mu się do łóżka i drżąc, przytulał się do niego. Chłopiec naciągał koc aż po uszy i słuchał przez cienkie ściany, jak Maman próbuje uspokoić Papę, tłumacząc mu stłumionym głosem, że nic złego się nie dzieje, że jest w domu ze swoją rodziną i że to był tylko zły sen.

– Ale to nie był sen – usłyszał kiedyś słowa ojca, wypowiedziane głosem drżącym z przerażenia. – To było gorsze niż sen. To było wspomnienie.
Niekiedy Pierrot budził się, aby pobiec do łazienki za potrzebą, i natrafiał na ojca, który siedział przy kuchennym stole, z głową na jego drewnianym blacie, tuż obok opróżnionej i przewróconej na bok butelki, i mamrotał coś sam do siebie. Ilekroć się tak zdarzało, chłopiec zbiegał na bosaka na dół i wyrzucał butelkę do podwórzowego kubła na śmieci, aby Maman nie znalazła jej następnego ranka. Zwykle, gdy wracał na górę, w kuchni nikogo już nie było, bo Papa zdążył dźwignąć się jakoś i odnaleźć powrotną drogę do łóżka.
Ani ojciec, ani syn nigdy nie wspominali o tym następnego dnia.

Pewnego razu jednak wszystko wyszło inaczej, bo Pierrot, zbiegając na dół, poślizgnął się na mokrych zewnętrznych schodach i przewrócił, wprawdzie nie tak pechowo, by zrobić sobie krzywdę, ale wystarczająco, by potłuc butelkę, którą trzymał, a kiedy wstawał, kawałek szkła wbił mu się w podeszwę lewej stopy. Krzywiąc się, wyciągnął go, ale wtedy cieniutka strużka krwi zaczęła mu się sączyć ze skaleczonego miejsca. Gdy przykuśtykał do mieszkania, aby poszukać bandaża, Papa ocknął się i stwierdził, że to jego wina. A po zdezynfekowaniu rany i starannym jej zabandażowaniu posadził chłopca przy sobie i przeprosił go za swoje opilstwo. Ocierając łzy, powiedział Pierrotowi, że bardzo go kocha, i obiecał, że nigdy już nie zrobi niczego takiego, co mogłoby znów narazić go na niebezpieczeństwo.


– Ja też cię kocham, Papo – powiedział Pierrot. – Ale najbardziej kocham cię wtedy, kiedy trzymasz mnie na ramionach i udajesz, że jesteś koniem. A nie lubię, kiedy przesiadujesz w fotelu i nie chcesz rozmawiać ze mną ani z Maman.
– Ja też nie lubię tych chwil – rzekł cicho Papa. – Ale czasami jest tak, jakby oplątała mnie czarna chmura, a ja nie jestem w stanie się z niej wydostać. Dlatego piję. To mi pomaga zapomnieć.
– Zapomnieć o czym?
– O wojnie. O tym, co widziałem. I o tym, co robiłem – dodał ojciec szeptem, przymknąwszy oczy.
Pierrot przełknął ślinę i niemal z lękiem wykrztusił pytanie:
– A co robiłeś?
Papa smutno uśmiechnął się do niego.
– Cokolwiek robiłem, robiłem to dla mojego kraju – stwierdził. – Potrafisz to zrozumieć, prawda?
– Potrafię, Papo – przytaknął Pierrot, który wprawdzie nie był pewien, co ojciec ma na myśli, ale miał wrażenie, że w ten sposób dowodzi, jaki jest dzielny. – Też zostanę żołnierzem, jeśli to sprawi, że będziesz ze mnie dumny.
Papa spojrzał na syna i położył mu rękę na ramieniu.
– Daj mi tylko pewność, że staniesz po właściwej stronie – powiedział.

Potem przez kilka tygodni nie pił. Ale w końcu zaczął, tak samo nagle, jak przestał, bo czarna chmura znowu go oplątała.
Papa pracował jako kelner w pobliskiej restauracji, znikał z domu około dziesiątej rano, przychodził o trzeciej, aby o szóstej wyjść do pracy znowu, na wieczorną zmianę. Pewnego razu wrócił w złym nastroju i stwierdził, że ktoś, kogo nazywano Papa Joffre, był w restauracji na obiedzie i siedział przy jednym z jego stolików; on zaś wzbraniał się przed obsłużeniem go, dopóki pracodawca, monsieur Abrahams, nie powiedział mu, że jeśli tego nie zrobi, to może iść do domu i więcej nie wracać.


– Kto to jest ten Papa Joffre? – zapytał Pierrot, który nigdy wcześniej o takiej osobie nie słyszał.
– On był wielkim generałem podczas wojny – odpowiedziała mu Maman, wyciągając z koszyka stertę świeżo upranej odzieży i kładąc ją przy desce do prasowania. – Bohaterem dla naszego narodu.
– Dla twojego narodu – rzekł z naciskiem Papa.
– Pamiętaj, że ożeniłeś się z Francuzką – rzuciła zdenerwowana Maman.
– Bo ją kochałem – odparł Papa. – Pierrot, czy ja ci kiedyś opowiadałem o tym, jak zobaczyłem twoją matkę po raz pierwszy? To było w kilka lat po zakończeniu Wielkiej Wojny, umówiłem się na spotkanie z moją siostrą Beatrix podczas jej przerwy obiadowej i kiedy przyszedłem do domu towarowego, gdzie pracowała, to ona akurat rozmawiała z jedną z nowych ekspedientek, z takim onieśmielonym stworzeniem, dopiero co przyjętym w tym tygodniu. Wystarczyło, że tylko raz na nią spojrzałem, i od razu wiedziałem, że to jest dziewczyna, z którą się ożenię.
Pierrot uśmiechnął się, bo uwielbiał, gdy jego ojciec opowiadał takie historie.
– Otworzyłem usta, żeby się odezwać, ale żadnego słowa jakoś nie mogłem znaleźć. Było tak, jakby mój mózg po prostu przysnął. No, to stałem tam, gapiąc się, ale nic nie mówiąc.
– Pomyślałam, że coś z nim jest nie tak – stwierdziła Maman, uśmiechając się do wspomnień.
– Beatrix musiała szarpnąć mnie za ramię, żebym oprzytomniał – rzekł Papa, śmiejąc się ze swojej własnej głupoty.
– Gdyby nie ona, to nigdy nie zgodziłabym się wtedy z tobą wyjść – dodała Maman. – Powiedziała mi, żebym dała ci szansę. Że nie jesteś takim tumanem, na jakiego wyglądasz.
– Dlaczego nigdy nie spotykamy się z ciocią Beatrix? – zapytał Pierrot, który słyszał parę razy imię siostry ojca, ale nigdy jej nie widział, bo nie odwiedzała ich ani nawet nie przysyłała listów.
– Bo nie – uciął krótko Papa, już bez cienia uśmiechu.
– Ale dlaczego nie?
– Zostaw to, Pierrot – mruknął ojciec.
– Tak, zostaw to, Pierrot – powtórzyła jego słowa Maman, również pochmurniejąc. – Bo właśnie tak robimy w tym domu. Odpychamy ludzi, których kochamy, nie rozmawiamy o rzeczach, które są ważne, i nie pozwalamy nikomu nam pomóc.
I w ten sposób było po radosnej rozmowie.
– On żre jak świnia – odezwał się kilka minut później Papa, kucając i spoglądając Pierrotowi w oczy, wyginając palce tak, by udawały pazury. – Znaczy ten Papa Joffre. Jak szczur, który rozgryza pałkę kukurydzy.

Artykuł Miejsce, do którego trafia chłopiec nie jest zwykłym domem. To Berghof, rezydencja Adolfa Hitlera. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/miejsce-do-ktorego-trafia-chlopiec-nie-jest-zwyklym-domem-to-berghof-rezydencja-adolfa-hitlera-wideo/feed/ 0
Zbrodniarze nie są już anonimowi! Bestie Bandery, kaci Małopolski Wschodniej. [WIDEO] https://niezlomni.com/zbrodniarze-nie-sa-juz-anonimowi-bestie-bandery-kaci-malopolski-wschodniej-wideo/ https://niezlomni.com/zbrodniarze-nie-sa-juz-anonimowi-bestie-bandery-kaci-malopolski-wschodniej-wideo/#respond Sat, 11 Jul 2020 04:14:09 +0000 https://niezlomni.com/?p=50989

Małopolska Wschodnia i Lubelszczyzna były kolebką ukraińskich nacjonalistów. Stąd pochodziło najwięcej morderców, którzy z ogromnym sadyzmem dawali upust swym zbrodniczym instynktom, uczestnicząc w rzeziach Polaków, Żydów i Ormian.


Oto członkowie OUN-UPA, którzy wydawali rozkazy mordowania Polaków, jak i ci, którzy z azjatyckim okrucieństwem je wykonywali. Ich nazwiska nie powinny ulec zapomnieniu. W świetle prawa międzynarodowego są zbrodniarzami winnymi ludobójstwa ludności cywilnej.
Niniejsze opracowanie bazuje na bogatym materiale źródłowym. Przytacza dokumenty OUN-UPA, zeznania ukraińskich morderców ujętych przez sowieckie organy bezpieczeństwa, a także ich wspomnienia i zapiski dostępne w innych źródłach. Przeplata się z nimi treść dokumentów sporządzonych przez polskich świadków ich zbrodni, zwłaszcza sprawozdań lokalnych Polskich Komitetów Opieki, wysyłanych do Rady Głównej Opiekuńczej.

Bestie Bandery zadają kłam oficjalnej propagandzie ukraińskiej, kreującej ukazanych tu osobników na bohaterów narodowych. Lektura tej książki pozwoli czytelnikowi zrozumieć, kim byli naprawdę. Zbrodniarze nie powinni zostać anonimowi

Fragment rozdziału Wasyl Andrusiak. „Rizun” ze Śniatynia z książki Marka A. Koprowskiego „Bestie Bandery. Kaci Małopolski Wschodniej”, Wydawnictwo Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Wiosną 1944 r. „Rizun” dostał już rozkaz do rozpoczęcia nie likwidacji członków AK, ale ludności polskiej jako takiej i podjęcia wszelkich działań na rzecz jej usunięcia z Małopolski Wschodniej. W Dżurowie podwładni „Rizuna” najpierw zamordowali 25 marca 1944 r. w czasie powrotu z młyna Franciszka Glazera, który przed wojną był prezesem Związku Strzeleckiego „Strzelec”. Mordercy spalili także jego dom, w którym zostało wystawione w trumnie jego ciało. Główny napad na Polaków w Dżurowie nastąpił 26 marca 1944 r. Józef Matusiak tak wspomina akcję „rizunowców”:

„Dzień był ponury, mglisty, a pole pokryte było jeszcze cienką warstwą śniegu. Nabożeństwo w naszej kaplicy nie odbyło się, bo proboszcz parafii nie zezwolił księdzu na wyjazd do Dżurowa z obawy przed bandami ukraińskimi. Żandarmeria niemiecka opuściła wieś. Pozostała jedynie policja ukraińska współpracująca z bandami(…). Tego dnia zauważyłem późnym popołudniem maszerującą kolumną młodzież ukraińską w okolicy Domu Ludowego. Widać było, że nieśli ukrytą pod kożuchami i płaszczami broń. Wieczorem ojciec zauważył uzbrojone patrole Ukraińców chodzące po wsi. W rodzinie naszej pojawiła się obawa napadu na polskie zagrody. Mnie i siostrze ojciec zlecił ukrycie się u zaufanej sąsiadki Ukrainki w stodole na sianie i tam przespać tę noc. Uważałem, że powinniśmy wszyscy razem na noc opuścić nasz dom.

Stało się jednak inaczej. Pozostaliśmy w domu, gotowi i ubrani do ucieczki. Około godziny 23 zmęczeni wyczekiwaniem, zasnęliśmy. Nagle obudziłem się, usłyszałem strzały karabinowe. Zobaczyłem przez okno łunę pożaru. To paliły się budynki dworskie i sterty słomy na polu. Uzmysłowiłem sobie, że ten pożar to chyba sygnał do napadu na polskie domostwa. I nie pomyliłem się. Zobaczyłem biegnących od strony ulicy w kierunku naszego domu uzbrojonych mężczyzn. Obudziłem natychmiast ojca, matkę i siostrę. Napastnicy zastrzelili najpierw szczekającego naszego psa, uwiązanego przy budzie. Następnie wybili szyby w oknach naszego domu i zaczęli strzelać do środka naszego mieszkania. W oknach zauważyłem kilkanaście luf karabinowych. Ojciec został zabity strzałem od razu. Wtedy matka wyszła spod stołu i zapytała znajomego Ukraińca: „Hryciu, za co ty jego zabiłeś?” wtedy on ze złością odpowiedział „Ja Ne Hryćko, ja was ne znaju! Ja z Bukowyny”. Był to syn sąsiada H. Hrywaczuk, który chodził ze mną do szkoły. W tym momencie drugi banderowiec strzelił do matki prosto w głowę. Mama ciężko ranna, rzęziła w agonii”.
Napad na Dżurów był częścią akcji „oczyszczającej” z ludności polskiej powiat śniatyński. W tym samym czasie banderowcy napadli na inne miejscowości. Zaatakowali m.in. wieś Tuczapy, Rudniki i Rybne. W tej ostatniej miejscowości upowcy dorżnęli rodzinę Matusiaków, której wielodzietna gałąź mieszkała w tej miejscowości. Dorosłych zakłuto nożami, dzieciom roztrzaskano głowy o ściany budynków. Z rodziny Matusiaków uratował się tylko dziesięcioletni Stanisław, ranny zdołał się wydostać spod sterty martwych ciał.
Ludność polska była w tym czasie pozbawiona wszelkiej obrony. Nieliczne oddziały AK dopiero organizowały samoobronę. „Rizun” usiłował te samoobrony likwidować. W kwietniu 1944 r. jego kureń, szacowany wówczas przez wywiadowców AK na 450 ludzi, zaatakował samoobronę w Bitkowie. Wywiad AK na szczęście dowiedział się o zamia¬rach ataku kurenia „Rizuna”, znajdując jego plany u Ukraińca Maćkowskiego. Atak „rizunowców” nie stanowił więc zaskoczenia. W Bitkowie przebywało, jak podaje Grzegorz Mazur, 3000 Polaków. Samoobrona była wspomagana przez uzbrojoną straż kopalnianą. Strzegła ona ważnej dla Niemców kopalni ropy naftowej. Jak podaje Grzegorz Mazur, obrońcy mieli do dyspozycji 105 ludzi. Z tego dwudziestu pięciu z oddziału S. Kosiby, dwudziestu dwóch z oddziału Z. Muchy, a resztę z samoobrony. Siły te były niewystarczające jednak do odparcia ataku całego kurenia „Rizuna”. Ukraiński watażka wybrał też na moment ataku czas, kiedy Niemcy pod naporem ofensywy Armii Czerwonej wycofali się i gdy na drogach panowały bałagan i zamieszanie.

„Rizunowcy” uderzyli na Bitków w momencie, gdy ostatni Niemcy wyjechali na Zachód. Wpadli oni oczywiście w zastawioną przez Ukraińców zasadzkę. Trzech z nich zginęło, a czterech, salwując się ucieczką, wróciło do Bitkowa. Jeden z nich wskazał Polakom, gdzie Niemcy ukryli broń i amunicję, która znacząco wzmocniła siłę ogniową obrońców. Fantazję „Rizunów”, dyszących chęcią wyrżnięcia Bitkowa, skruszył zwłaszcza ogień moździerzy. Nie¬spodziewanie do walki włączył się oddział radziecki, który samochodami dotarł do Nadwórnej. Ukraińcy z „Rizuna” go ostrzelali, zabijając pięciu żołnierzy. Sowieci wysłali do Bitko¬wa większy oddział z czołgiem, co przesądziło o klęsce „Rizuna”. Oddział sowiecki śmiało wszedł w lasy i ujął dwie grupy upowców, bezlitośnie je rozstrzeliwując. Ponadto podczas ataku na Bitków „Rizun” utracił od trzydziestu do czterdziestu osób, które zostały zabite w trakcie walk. Miał również kilkudziesięciu rannych.

Oczywiście „Rizun”, jako spec od „riezania Lachiw”, nie działał tylko w okolicy swego matecznika. Razem ze swoim kureniem wyruszał także w rajdy na dalsze terytoria Mało¬polski Wschodniej, na których UPA nie radziła sobie z wypełnianiem zadań, a głównie z wyrzynaniem polskiej ludności. W czerwcu 1944 r. „Rizun” z kureniem wyruszył na Zachód. Miał pobudzić nacjonalistów na Drohobyczczyźnie, gdzie Polacy stanowili jeszcze dość spore i mało jeszcze naruszone skupisko. Kolumna poruszała się bardzo wolno, bo była obciążona taborem, liczącym dwadzieścia pięć wozów. Na górze Łopata drogę zagrodzili jej Niemcy i Węgrzy. Źródła ukraińskie twierdzą, że „Rizun” ten bój wygrał. Tylko Niemcy mieli stracić 120 zabitych. Dane te wydają się jednak mocno zawyżone. Niemcy nie uciekli i mocno kontratakowali. Gdy „Rizun” ruszył z pod¬władnymi naprzód, Niemcy znowu zagrodzili mu drogę. Do¬szło do walki wręcz. Ukraińscy historycy nie wspominają, czy „Rizun” kontynuował swój marsz, czy też zawrócił do Czarnego Lasu. Raczej zawrócił, bo front przybliżał się błyskawicznie i kureń w każdej chwili mógł zostać odcięty od swojego zaplecza i znaleźć się na obcym terenie.

Po zajęciu Małopolski Wschodniej przez Sowietów „Rizun” nie zaprzestał mordowania Polaków. Wręcz przeciw¬nie, sytuacja dla jego oddziałów była nawet korzystniejsza. Armia Krajowa w nowej sytuacji musiała zaprzestać działalności. Ośrodki samoobrony zostały zlikwidowane i Polaków nie miał kto bronić. Sowieci proponowali im tworzenie „Istriebitielnych Batalionów”, by te wzięły na siebie obronę skupisk polskich przed napadami UPA, ale wstępowali do nich szesnasto- i siedemnastoletni chłopcy, którzy z tym za¬daniem radzili sobie różnie. Banderowcy „Rizuna” działali zaś na bezczelnego. Na przełomie sierpnia i września 1944 r. uderzyli na centra rejonowe w województwie stanisławowskim. Zaatakowali m.in. Bohorodczany, Wojniłów, Lisiec, Bielszowce i inne miasta. Chcieli tym niewątpliwie pokazać, że dopóki oni działają, nikt nie może czuć się bezpieczny. Napadli też na szereg wsi, mordując Polaków m.in.: w Za¬woi, Majdanie, Mysłowie i innych wsiach przy drodze z Kałusza do Stanisławowa.

NKWD ściągnęło posiłki i ruszyło z obławą w góry. Kureniowi udało się wycofać, ale jedna z jego sotni została rozbita. W grudniu 1944 r. „Rizun” znów przypomniał o sobie i dokonał rajdu po wsiach, mordując Polaków, którzy nie uciekli jeszcze do dużych miast. Ukraińcy „odwiedzili” wówczas m.in.: Weleśnicę, Woronę, Pariszcze i Winograd.

Artykuł Zbrodniarze nie są już anonimowi! Bestie Bandery, kaci Małopolski Wschodniej. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/zbrodniarze-nie-sa-juz-anonimowi-bestie-bandery-kaci-malopolski-wschodniej-wideo/feed/ 0
Historia jednego z najbardziej przebiegłych i okrutnych seryjnych morderców. Jego życie i zbrodnie stały się inspiracją serialu wyprodukowanego przez BBC i Netflix. [WIDEO] https://niezlomni.com/historia-jednego-z-najbardziej-przebieglych-i-okrutnych-seryjnych-mordercow-jego-zycie-i-zbrodnie-staly-sie-inspiracja-serialu-wyprodukowanego-przez-bbc-i-netflix-wideo/ https://niezlomni.com/historia-jednego-z-najbardziej-przebieglych-i-okrutnych-seryjnych-mordercow-jego-zycie-i-zbrodnie-staly-sie-inspiracja-serialu-wyprodukowanego-przez-bbc-i-netflix-wideo/#respond Sat, 06 Jun 2020 08:09:55 +0000 https://niezlomni.com/?p=51072

Charles Sobhraj – mistrz ucieczki. Był jak kameleon – umiał grać zarówno człowieka Zachodu jak i Wschodu, przedstawiciela różnych profesji. Ze względu na swój modus operandi zyskał przydomki „Wąż” i „Bikini Killer”.

Podejrzewany nawet o dwadzieścia zabójstw, mordował przede wszystkim na słynnym w latach 60. i 70. szlaku hipisów – w Tajlandii, Nepalu, Malezji, Indiach, polując głównie na zachodnich turystów. Inteligentny i bezwzględny. Jego czarująca powierzchowność kryła mężczyznę zdolnego do najpotworniejszych czynów. Zabijał z zimną krwią. Nie znał litości i nie odczuwał wyrzutów sumienia. Potrafił po mistrzowsku manipulować ludźmi, doskonale zacierał ślady i przez wiele lat wodził policję za nos. Do dziś uważany jest za jednego z najbardziej przebiegłych i niebezpiecznych kryminalistów na świecie.
Życie i zbrodnie Charlesa Sobhraja stały się inspiracją wyprodukowanego przez stację BBC i platformę NETFLIX serialu The Serpent.

Jarosław Molenda, Bikini Killer. Seryjny morderca Charles Sobhraj – jego życie i zbrodnie, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć stronie wydawnictwa Replika.

Fragment książki:

Maj 2017, Katmandu, Nepal

Zegar pokazywał 11.30, gdy doktor Raamesh Koirala wkroczył do poczekalni ambulatorium. Pacjenci zabijali czas rozmową z przyjaciółmi i rodziną. Niektórzy pomachali do niego na powitanie. Lekarz uśmiechnął się do nich, podchodząc do drzwi gabinetu nr 16. I wtedy go zobaczył. Hatchand Bhaonani Gurumukh Charles Sobhraj – niesławny oszust, specjalista od ucieczek z więzień, dzięki którym zyskał przydomek Wąż. Wątpliwą sławę na początku lat siedemdziesiątych przyniosła mu seria morderstw. Mimo że tylko jedną ofiarę płci żeńskiej porzucił w stroju kąpielowym (drugą znaleziono ubraną w sukienkę), prasa ochrzciła go mianem Bikini Killera. Teraz siedział w kajdankach w asyście czterech krzepkich policjantów.
Lekarz wszedł do gabinetu i usiadł na krześle. Po kilku chwilach włączył centralkę, przez którą wzywa się pacjentów. Czwartym z kolei okazał się Charles Sobhraj.
– Witam, doktorze! Może mi pan pomóc?
– Proszę usiąść. – Medyk wskazał na stołek naprzeciwko biurka.
Umundurowani mężczyźni stanęli przy drzwiach.
– Czy może pan umówić mnie na spotkanie z moim lekarzem? Myślę, że potrzebuję operacji serca.
Chirurg próbował zachować kamienną twarz. Nie chciał ujawniać, że wie już wszystko o jego dolegliwościach, gdyż zapoznał się z wynikami rentgenowskiego prześwietlenia klatki piersiowej pacjenta, a także rubrykami karty chorego opatrzonej nagłówkiem:

Charles Sobhraj – 73 lata, mężczyzna.

Wzrost: 161 cm, waga: 71 kg
Diagnoza: ciężka niedomykalność zastawki mitralnej z ciężką niedomykalnością zastawki trójdzielnej
Leczenie: rekonstrukcja zastawki mitralnej lub jej wymiana na protezę oraz rekonstrukcja zastawki trójdzielnej

Ba, dr Raamesh Koirala zdążył szczegółowo omówić z kolegą konkretny rodzaj operacji, której Bikini Killer potrzebował. Właściwie cały czas o tym rozmawiali, odkąd po raz pierwszy pojawiła się informacja, że najsłynniejszy chyba lokator nepalskiego więzienia wymaga ryzykownego zabiegu. Koirala pobiegł myślą wstecz do dnia, gdy odebrał telefon od nieznanego numeru. Kobieta po drugiej stronie przedstawiła się jako Shakuntala Thapa.
„Chociaż nigdy wcześniej nie spotkałem Shakuntali – wspominał – ani z nią nie rozmawiałem, czułem się, jakbym całkiem dobrze ją znał. Media uwielbiały rozprawiać o jej życiu. Nic dziwnego, ponieważ była nie tylko prawnikiem Charlesa, ale także rzekomo jego teściową. Jakiś czas temu w pewnym programie telewizyjnym zaprezentowano historię, jak Charles i Nihita Biswas, córka Shakuntali, zakochali się w sobie. Nihita, jak twierdzili autorzy programu, awansowała z funkcji jego francuskiego tłumacza do roli miłości jego życia.
Pewnego ranka podczas Dashain* – nepalskiej wersji święta Durgapudźa – zobowiązała się uczynić z niego «swojego mężczyznę». Dziewczyna – mimo młodego wieku, bo dwudziestu kilku lat – była znana w tysiącach domów za sprawą telewizyjnego programu rozrywkowego Bigg Boss*, który miał emisję w najlepszym paśmie oglądalności. W Nepalu przebojowy indyjski reality show był prawie tak samo wielkim hitem”i.
Jej „mąż” wymagał operacji zastawki serca, co wykazała przeprowadzona później koronarografia*. Lekarz przypomniał sobie, że widział nawet o tym tweeta autorstwa indyjskiego aktora Randeepa Hoody, który zagrał postać Bikini Killera w filmie Main Aur Charles. Randeep opublikował apel na swojej stronie w mediach społecznościowych, wzywając rząd Nepalu, aby zezwolił Charlesowi na wyjazd do Francji w celu przeprowadzenia operacji serca. Nepal nie był dla niego bezpieczny.

Przez prawie dwadzieścia minut Shakuntala wyjaśniła lekarzowi, dlaczego Charles zasługuje na jego uwagę. Jej zdaniem był niewinny, był ofiarą rażącej niesprawiedliwości. Mówiła o jego wzorowym zachowaniu w więzieniu, podkreślając, że nigdy nie wystosowano przeciwko niemu żadnej skargi. Cierpliwość lekarza była jednak na wyczerpaniu. Zastanawiał się, jak mogła wśród tylu „prawd” o Charlesie, pominąć informację, że był jej zięciem.
– Zobaczy się pan z nami jutro? – upewniła się.
– OK – powiedział i nacisnął przycisk zakończenia połączenia.
Teraz Raamesh Koirala spoglądał badawczo na swojego – być może – przyszłego podopiecznego.
– To chyba doktor Navin miał pana operować? Co się stało? – spróbował jednak zagrywki defensywnej.
– Nie on. Czy może pan umówić mnie na spotkanie z moim lekarzem?
– Kto jest pańskim lekarzem?
– Słyszałem, że mój lekarz wspina się po górach.
Po górach? Naprawdę? Mimo że kiedyś Raamesh dotarł do bazy pod Annapurną, nie uważał się za himalaistę.
– Kogo pan ma na myśli?
– Powiedzieli mi, że doktor Koirala wyruszył na wspinaczkę.
– Ach, w szpitalu jest dwóch lekarzy o nazwisku Koirala. – Skorzystał z okazji, by zastawić na niego pułapkę. – O którego panu chodzi?
– Nie, nie, nie o tego – odpowiedział pewnym tonem. Dla kogoś nowego w szpitalu mógł wyglądać na pacjenta znającego wszystkich swoich lekarzy. – Chcę doktora Ramisa Koiralę z Gangalal.
– To ja jestem Raamesh Koirala. O co chodzi?

Wyraz twarzy mordercy zmienił się – z zaskoczenia nie widział, co odpowiedzieć. Chyba jednak nie zapamiętał go z jednej z pierwszych wizyt – prawdopodobnie uznał go wtedy za jednego z paparazzi. „Kilka tygodni temu spotkałem go w mojej klinice – wspominał w swojej książce Raamesh Koirala – miał jasną cerę i nosił beret à la Lenin. Więzienny kardiolog skierował go tutaj. Naturalnie jego reputacja go wyprzedzała, czemu sam uległem i nawet pstryknąłem fotkę Wężowi – po otrzymaniu jego zgody – z czego nie byłem dumny”.
Następnego dnia po wizycie klinika znów była pełna policjantów – tym razem zjawiło się ich aż pięciu. Doktor Raamesh Koirala nigdzie nie dostrzegł Charlesa, ale jeden z policjantów przywitał się z nim, przedstawiając:
– Naczelnik Policji Raju, panie doktorze. Przyjechałem z jego prawnikiem.

„Jego prawnik” mógł oznaczać tylko jedną osobę. Lekarz zobaczył starszą kobietę po sześćdziesiątce, która właśnie przechodziła przez drzwi z lekkim uśmiechem na mocno pomarszczonej twarzy. Shakuntala Thapa. Była niska, trochę wątła i mówiła cienkim głosem.
– Chcemy szybkiej operacji – powtórzyła po krótkim przywitaniu.
Raamesh Koirala zastanawiał się, czy to ma coś wspólnego ze zbliżającą się rozprawą Bikini Killera w Sądzie Najwyższym. Słyszał o tym plotki. Co Shakuntala czuła w związku ze zbliżającym się przesłuchaniem? Czy miała obawy co do werdyktu? Jej twarz z błyszczącymi ciemnymi oczami niewiele zdradzała. Od czasu do czasu się uśmiechała, ale ten uśmiech kontrastował z lękiem, który wybrzmiewał w jej głosie. Tego ranka wyczuł to, co przegapił podczas rozmowy telefonicznej – ta kobieta może być adwokatem Charlesa, ale przede wszystkim była jego teściową.
– Nie mam dzisiaj dyżuru. Co więcej, właśnie zgodziłem się przyjąć kogoś innego.
Myślał, że się rozzłości. Że zacznie wrzeszczeć: „Chcę, żeby pan zbadał mojego klienta i jak najwcześniej ustalił datę!”. Zamiast tego powiedziała łagodnie: „Czy mógłby pan znaleźć czas jutro?”.
Kiwnął głową w geście poddania się.
– Do zobaczenia we wtorek.

Znał Sobhraja tylko jako seryjnego zabójcę, który był przetrzymywany w odosobnieniu w Golghar, strefie podwyższonego bezpieczeństwa w Centralnym Więzieniu w Katmandu. Morderca, skazaniec, i to wszystko, co słyszał lub przeczytał na jego temat. Do tej pory nie interesowało go więcej. Nigdy nie pociągały go jakoś szczególnie kryminalne historie. Jednak skoro Charles miał zostać jego pacjentem, ta szczątkowa wiedza była już niewystarczająca. Raamesh Koirala poczuł niedającą się powstrzymać chęć dowiedzenia się o Wężu czegoś więcej…

Artykuł Historia jednego z najbardziej przebiegłych i okrutnych seryjnych morderców. Jego życie i zbrodnie stały się inspiracją serialu wyprodukowanego przez BBC i Netflix. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/historia-jednego-z-najbardziej-przebieglych-i-okrutnych-seryjnych-mordercow-jego-zycie-i-zbrodnie-staly-sie-inspiracja-serialu-wyprodukowanego-przez-bbc-i-netflix-wideo/feed/ 0
Pożegnanie z diabłem i czarownicą. Kolejna pozycja na temat słowiańskich podań i wierzeń autora książki „W kręgu upiorów i wilkołaków” https://niezlomni.com/pozegnanie-z-diablem-i-czarownica-kolejna-pozycja-na-temat-slowianskich-podan-i-wierzen-autora-ksiazki-w-kregu-upiorow-i-wilkolakow/ https://niezlomni.com/pozegnanie-z-diablem-i-czarownica-kolejna-pozycja-na-temat-slowianskich-podan-i-wierzen-autora-ksiazki-w-kregu-upiorow-i-wilkolakow/#comments Mon, 04 May 2020 07:58:25 +0000 https://niezlomni.com/?p=51046

Diabeł i czarownica są postaciami, które przywołujemy po dziś dzień. Nie zawsze jednak mamy świadomość, jakie znaczenie odgrywają w naszej kulturze. Profesor Bohdan Baranowski wyjaśnia, jak na przestrzeni wieków kształtował się wizerunek diabła i czarownicy.


Korzystając ze źródeł zarówno pisanych, jak i przekazów tradycji ustnej, pozyskanych w bezpośrednich rozmowach, autor stopniowo rozwiązuje zagadkę kiedy, skąd i dlaczego te postacie pojawiły się w kulturze. Ujawnia, jak ewoluowały, jaki stosunek do niej miał Kościół kiedyś oraz jakie stanowisko zajmuje współcześnie.
W książce nie brakuje barwnych powiedzeń, przyśpiewek, przesądów oraz autentycznych historii, w które uwikłane były czarownice i diabły. Z perspektywy minionych lat próbuje racjonalnie wyjaśnić przyczyny przypisywania tym postaciom takich, a nie innych mocy. Pożegnanie z diabłem i czarownicą to bowiem nie tylko opowieść o zabobonach i wierzeniach, ale zarazem bogate w treść źródło cennych informacji na temat kultury, tej dawnej, jak i zupełnie współczesnej.

Fragment książki prof. Bohdana Baranowskiego pod tytułem "Pożegnanie z diabłem i czarownicą", Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa Replika.

ROZDZIAŁ I.
OFIARY CIEMNOTY

Tytuł informacji dziennikarskiej był pasjonujący – Reportaż niesamowity. Sprawa dotyczyła wsi, w której „od wielu lat grasuje szatan, a czarownice uprawiają bezkarnie swój proceder.” Gdzie szukać tej wsi ogarniętej histerią lęku przed siłami nieczystymi? Może gdzieś w Ameryce Południowej, w dolinie odizolowanej od reszty świata niebotycznymi szczytami Andów, czy też w dżunglach Środkowej Afryki lub Nowej Gwinei? A może chodzi tu o film sensacyjny, którego akcja toczy się przed kilkuset laty? Podtytuł w dzienniku wyjaśniał jednak, że jest to reportaż ze „wsi położonej 74 km od Warszawy”.

Byłem w tej wsi. Jeden z moich informatorów, dobroduszny, flegmatyczny rolnik w średnim wieku, dygotał po prostu z wściekłości, gdy rozmawialiśmy na ten drażliwy temat:
– Cała wieś zatłuc powinna kłonicami cholerę! Utopić ją! Ludzie zdrowie i życie potracili przez jej czary. Milicja zamiast zastrzelić lub zgnoić w więzieniu jeszcze ją ochrania. Gdzie ta sprawiedliwość!

„Gdzie ta sprawiedliwość!” – Istotnie, minęły te dawne dobre czasy, gdy na mocy prawomocnego wyroku, w obecności sędziów płonął stos z czarownicą, a jęki męczonej kobiety zagłuszane były pobożnymi pieśniami tłumu cieszącego się, że ramię sprawiedliwości dosięgło jeszcze jedną wspólniczkę szatana.
I oto dziś człowiek, który głęboko wierzy w działalność złych mocy i ich wspólniczek, staje bezradny wobec faktu, że czarownice, które spowodowały tyle nieszczęść w jego otoczeniu, bezkarnie uprawiają swoje praktyki, a żadne czynniki administracyjne nie stają w jego obronie. Żaden sąd nie wyda dziś wyroku na czarownicę. Jej ofiary mogą więc odwoływać się tylko do aktów samosądu.
„Usłyszałam krzyki i poszłam zobaczyć, co na drodze się dzieje. Szłam jakiś czas z gromadą ludzi, którzy prowadzili czarownicę. Bili ją jakimiś przedmiotami, a kiedy krzyczała – zatykali jej usta.” To nie relacja naocznego świadka z tak częstych w XVII czy pierwszej połowie XVIII wieku sądów czy samosądów nad czarownicami. Nie! To fragment zeznań związanych z pobiciem domniemanej czarownicy Leokadii Adaś w... 1955 r.

A oto zeznanie jednego z oskarżonych, nie jakiegoś wioskowego analfabety, wychowanego w dusznej atmosferze przesądów, lecz młodego, 28-letniego radiomechanika: „Mojej siostrze dała Adaś jako prezent weselny poduszkę. Jak stwierdzono, w pierzu była brudna szmata, na której były naszyte różne włosy ludzkie, włożony kamień marmurowy, porobione były wianuszki z różnego rodzaju piór, a poza tym sznurek długości trumny, na którym był zrobiony węzeł. Niejaka Z. dostała od niej poduszkę dla dziecka. Również w tej poduszce była lalka z brudnych szmat, porobione wianuszki z piór, a poza tym zgniłe jakieś drewna. Takie prezenty dała Adaś wielu osobom ze wsi. Poza tym sama Adaś chwaliła się, że odebrała krowie Pawła O. mleko.”

Jeszcze dziś samosądy nad czarownicami prowadzą niekiedy do ciężkich zbrodni. Oto notatka prasowa pod znamiennym tytułem: Niewiarogodne, a jednak prawdziwe – zamordowali czarownicą. „Mordercami byli: 35-letni Józef i 37-letni Franciszek Głowniowie z zawodu cieśle. Jak wykazało dotychczasowe śledztwo, przeprowadzone przez funkcjonariuszy MO, motywem zbrodni były urojenia i nieprawdopodobna wprost ciemnota sprawców. Otóż jeden z morderców, Józef Głownia, był przekonany, że Barbara Waindlich rzuciła nań «czary» i spowodowała u niego chorobę umysłową. Pragnąc zlikwidować urojoną w jego umyśle «czarownicę», wespół z bratem w nocy z 3 na 4 b.m. zamordowali Barbarę Waindlich. Obaj bracia zadali swej ofierze około 40 ran kłutych, a następnie zwłoki zakopali w piwnicy. Jak stwierdzono, Józef Głownia przebywał przez pewien okres w zakładzie psychiatrycznym, zwolniony z zakładu utrzymywał, że przyczyną jego choroby są «czary» rzucone przez Barbarę Waindlich i często odgrażał się, że musi pozbyć się swej prześladowczym.”

Ponure wierzenia związane ze złymi siłami piekielnymi i czarownicami zanikają. Jednak jeszcze dziś w pewnych środowiskach, na szczęście coraz mniej licznych, są one żywe. I otóż niniejsza książka chce wyjaśnić zagadnienie powstania, rozkwitu i zanikania tej zabobonnej atmosfery na ziemiach polskich, a szczególnie na obszarze województwa łódzkiego i terenów przyległych.
Zjawiskiem powszechnie znanym niemal u wszystkich ludów na różnych kontynentach była, a niekiedy jest jeszcze dziś, wiara w możliwość wyrządzania zła przy pomocy czarów. W zależności od stopnia rozwoju kultury, religii, tradycji, zwyczajów, a także specyfiki geograficznej, gospodarczej i społecznej, wierzenia te przybierają odmienny charakter.

Dość powszechną była zasada, że osoby szkodzące innym przy pomocy czarów należy karać. W krajach starożytnego Wschodu, jak również w Grecji i Rzymie, ludzie posądzeni o to, że swymi czarami działali na szkodę jednostki czy też całego społeczeństwa, karani byli surowo. Pierwsi chrześcijanie, którym stawiano zarzut uprawiania czarów, padali z tego powodu ofiarą krwawych prześladowań. I oto, gdy nowa religia stała się panującą, dawne przepisy prawne, dające przedtem podstawę do prześladowania chrześcijan, posłużyły teraz do poskramiania ich przeciwników. Zwolenników kultów pogańskich, jak i domniemanych czarowników, karano męczarniami i śmiercią. Ludy germańskie, które przyjęły chrystianizm, połączyły w swych wierzeniach rodzime wątki z różnymi zabobonami rzymskimi, czy nawet tajemnymi praktykami pochodzenia wschodniego, i stworzyły pojęcie wspólniczki szatana – czarownicy. Na terenie frankońskiego państwa Merowingów rozpoczęły się procesy czarownic, którym zarzucano stosunki z największym wrogiem świata chrześcijańskiego – szatanem. W tym też czasie
(VI–VIII wiek) ustalił się, tak bardzo później rozpowszechniony, typ procesów czarownic.

Procesy o czary rozpowszechniły się szczególnie w XV–XVII wieku na terenie Niemiec, a także na obszarach politycznie lub kulturalnie z nimi związanych5. Ponury zabobon krzewił się zarówno wśród ludności katolickiej, jak i protestanckiej. Także na terenie Francji i w innych krajach Zachodniej Europy6, a nawet w posiadłościach kolonialnych (np. w Ameryce), palono na stosach wspólniczki szatana. Jednak zjawisko to nie występowało tam z taką siłą, jak na terenie Niemiec i obszarów sąsiednich. Stosunkowo rzadko dochodziło do procesów o czary w krajach prawosławnych7, które ze względu na pewną izolację kulturalną uniknęły atmosfery procesów czarownic.
W XV wieku, gdy w zachodniej Europie płonęły stosy z nieszczęśliwymi ofiarami zabobonu, w Polsce było jeszcze o tym głucho. Wprawdzie ustawodawstwo kościelne już od dawna występowało przeciwko czarownicom, ale nie traktowało ono czarów jako przestępstwa, za które należało karać śmiercią. W XV i w początkach XVI wieku czary najczęściej nie miały jeszcze nic wspólnego z diabłem. Mimo to zajmowanie się czarami ścigane było przez władze duchowne – traktowane jako przestępstwo przeciwko wierze. W większości wypadków oskarżenie okazywało się nieuzasadnione i obwinioną uwalniano, domagając się tylko złożenia przysięgi, że czarami się nie zajmowała i nie będzie się zajmować. Gdy uważano, że oskarżonej udowodnione zostało zajmowanie się czarami, domagano się od niej publicznego odwołania błędów i złożenia uroczystej przysięgi, że nie będzie się zajmować niedozwolonymi praktykami. Niekiedy stosowano jeszcze pokutę kościelną, najczęściej niezbyt surową. Wypadki, gdy sąd groził oskarżonym o czary karą śmierci zdarzały się rzadko.
Dopiero na przełomie XVI i XVII wieku pojawił się w Polsce nowy rodzaj procesu o czary, ściśle według niemieckich wzorów. Procesy związane z osobą diabła odbywały się już nie przed sądami kościelnymi, lecz świeckimi, najczęściej miejskimi. Prawdopodobnie pierwszy wypadek kary śmierci za czary z wyroku sądu miejskiego miał miejsce w 1511 r. w Chwaliszewie koło Poznania. Domniemanej czarownicy zarzucano, że swymi praktykami zniszczyła kilka browarów i naraziła ich właścicieli na wielkie szkody materialne.

Jeszcze w pierwszej połowie XVI wieku sprawy o czary przed sądami miejskimi należały do rzadkości. Powoli jednak przedostawać się poczęła z Niemiec atmosfera polowań na czarownice. Procesy o czary rozpowszechniły się najpierw w tych rejonach Polski, gdzie istniały większe skupiska ludności niemieckiej lub w poważniejszym stopniu występowały wpływy kultury niemieckiej, szczególnie zaś na zachodnich ziemiach polskich, które nie wchodziły w skład dawnej Rzeczypospolitej, a więc na Śląsku, Pomorzu Zachodnim i Ziemi Lubuskiej. W pierwszej połowie XVII wieku procesy czarownic rozprzestrzeniły się w całej Wielkopolsce i w Prusach Królewskich. Atmosferę panującą w Wielkopolsce doskonale malują słowa współczesnego bezimiennego autora: „a iż tymi czasy nasza Wielkopolska nie zwyczajnie zagęściła się na kształt pożarów czarownicami, lubo prawdziwymi, lubo mniemanymi, tak iż na posiedzeniu i schadzkach zwyczajnych o żadnej materiej nie usłyszysz jako o czarownicach”.9 Powoli również i na innych ziemiach dawnej Rzeczypospolitej coraz częściej płonęły stosy. Pod koniec XVII i na początku XVIII wieku procesy czarownic były bardzo częste na Mazowszu, natomiast znacznie słabiej występowały w Małopolsce.

Na ziemiach wchodzących w skład obecnego województwa łódzkiego procesy o czary pojawiły się dość późno. W Kaliszu pierwszy większy proces czarownic miał miejsce już w 1580 r.10, ale w mniejszych miastach dawnego województwa łęczyckiego, sieradzkiego i ziemi wieluńskiej procesy czarownic rozpoczęły się dopiero w XVII wieku.
Rozpowszechnienie manii polowań na czarownice przypisać należy specjalnym warunkom gospodarczym i kulturalnym. Wojny toczące się na ziemiach polskich w drugiej połowie XVII wieku doprowadziły kraj do ruiny gospodarczej i zarazem stworzyły warunki sprzyjające upowszechnieniu zabobonów. Zabiedzeni, głodni ludzie o wiele łatwiej poddawali się złudzeniom, że wszystkie klęski, jakie na nich spadły, należy przypisać złym siłom. Atmosfera podniecenia wywołanego walką z czartem doszła do punktu szczytowego w pierwszym ćwierćwieczu XVIII stulecia. Był to zresztą okres największego upadku gospodarczego i kulturalnego Polski.

W drugim ćwierćwieczu XVIII stulecia procesy czarownic są jeszcze nadal częste, ale widać już było pewne symptomy zachodzących zmian. Szczególnie większe miasta przestają palić czarownice, a sędziowie o wiele krytyczniej podchodzą do spraw tego rodzaju. Natomiast w małych miasteczkach i wsiach stosy płonęły w dalszym ciągu, choć już nie tak często, jak w latach poprzednich. Zmniejszenie ilości procesów o czary było następstwem pewnych przeobrażeń kulturalnych zachodzących na terytorium Rzeczypospolitej. Coraz częstsza krytyka groźnego zabobonu, wychodząca z różnych kół postępowych, musiała dać pewne wyniki.
W trzecim ćwierćwieczu XVIII stulecia groźny zabobon powoli wygasał. Dość istotne zmiany gospodarcze i kulturalne wywarły zbawienny wpływ. Akcja sfer oświeconych poczęła wydawać rezultaty. Sądy większych miast z zasady odmawiały rozpatrywania spraw o czary. Sędziowie w małych miasteczkach wykazywali na tym polu znacznie mniejszą aktywność.

Żniwo ponurego zabobonu było niemałe. Od XVI do XVIII wieku na terenie obecnego państwa polskiego około 20-40 tysięcy kobiet, posądzonych o spółkę z szatanem, poniosło śmierć na stosie lub straciło życie w wyniku samosądów.
Duże zniszczenie źródeł archiwalnych, a nade wszystko ksiąg miejskich, powoduje, że trudno jest ustalić nasilenie tego zjawiska w XVII i XVIII wieku. Co najwyżej można wysuwać pewne przypuszczenia, że na terenie obecnego województwa łódzkiego było ono trochę słabsze niż we właściwej Wielkopolsce, natomiast znacznie silniejsze niż w Małopolsce. Również ze względu na olbrzymie luki w źródłach można jedynie wysuwać pewne przypuszczenia na temat rozpowszechniania ponurego zabobonu w różnych częściach omawianego terenu. Można jednak zaryzykować twierdzenie, że procesy czarownic były znacznie silniejsze w jego części zachodniej, na obszarach nad Wartą i Prosną, niż w południowo-wschodniej, nad Pilicą.

Przyczyny procesów o czary były dość różne. Prawie zawsze zaczynało się od prywatnych oskarżeń osób poszkodowanych, które jakoby na skutek czarów straciły zdrowie, poniosły straty w dobytku itp. Bardzo często procesy o czary brały początek z antagonizmów klasowych, jakie istniały wewnątrz wsi czy małego miasteczka. Niekiedy wiązały się one ze sporami między gospodarzem a jego komornikami. I wreszcie wzajemna nienawiść skłóconych z sobą sąsiadek mogła być przyczyną wysłania jednej z nich na stos.

Dość często procesy czarownic wywołane były lękiem, jaki przedstawiciele szlachty żywili przed swymi uciskanymi poddanymi, którzy nie mogąc się zemścić w inny sposób, mogli chwytać się magicznej broni. Spora ilość procesów czarownic wiązała się z obawą, że wyzyskiwani chłopi mogą się mścić przy pomocy czarów. Niekiedy dochodziło do procesów czarownic na tle niesnasek rodzinnych, a nawet prób pozbycia się przez męża niewygodnej żony. Zdarzały się wypadki, że przyczyną procesu czarownic stawały się niewinne czary miłosne, mające na celu zachowanie uczuć niewiernego kochanka. Najczęściej jednak wiązały się one z zawodową działalnością wiejskich znachorek, które szczególnie łatwo mogły być posądzone o spółkę z diabłem.

Zgodnie z panującymi wówczas poglądami prawnymi tylko kobiety z ludu, a więc chłopki lub mieszczanki, mogły być posądzone o czary. Szlachcianki już przez swoje urodzenie wolne były od tego rodzaju podejrzeń. Inna rzecz, że niekiedy próbowano wplątać w sprawę o czary biedną szlachciankę, ale zasadniczo było to sprzeczne z obowiązującymi przepisami prawnymi.
W XVII i XVIII wieku sądy nie zawsze przyjmowały bez zastrzeżeń wszystkie oskarżenia o czary. Niekiedy sąd pobieżnie rozpatrzywszy sprawę, odrzucał oskarżenie, a niefortunnego oskarżyciela skazywał na cielesną lub pieniężną karę. Z pewnością najważniejszą rolę odgrywało tu stanowisko społeczne i opinia oskarżonego. Jeśli oskarżenie wniesione było przez człowieka nie posiadającego wpływów ani odpowiedniego stanowiska społecznego, a skierowane było przeciwko osobie cieszącej się ogólnym szacunkiem, wtedy łatwo było całą sprawę zbagatelizować i przejść nad nią do porządku dziennego. Czasami sąd, chcąc się upewnić o niewinności oskarżonej, a nie mając zamiaru brać jej na tortury, domagał się przedstawienia świadków, którzy by wydali o niej odpowiednią opinię. Oskarżona zjawiała się wtedy w sądzie w asyście sześciu świadków, którzy stwierdzali jej niewinność.

Jeśli w mniemaniu sędziów wina oskarżonej nie była zbyt jasna, sąd udzielał jej tylko napomnienia i przestrzegał, że w razie powtórnej skargi oddana zostanie w ręce kata. Miało to miejsce przeważnie w małych miasteczkach, które nie posiadały własnego „mistrza sprawiedliwości”. Musimy bowiem pamiętać, że wypożyczenie kata z drugiego miasta nastręczało nieraz pewne trudności i narażało na znaczne wydatki.
Jednak w olbrzymiej większości wypadków oskarżenie o czary znajdowało uznanie u sędziów, a po uwięzieniu domniemanej sojuszniczki diabła sąd mógł przystąpić do dalszych badań. Zgodnie z praktyką prawną przyjętą w zachodniej Europie, pierwszą czynnością związaną z badaniem posądzonych o czary kobiet było przeprowadzenie tzw. prób, które miały wykazać ich niewinność lub słuszność oskarżenia. Próby te wywodziły się ze średniowiecznych sądów bożych. W zachodniej Europie stosowano wiele rodzajów tych prób. W procesach o czary najbardziej rozpowszechnioną była próba wody. Czasami stosowano i inne próby, a więc próbę ognia, łez, ważenia, nakłuwania itp.
Rozpowszechniona w Polsce próba wody mogła być stosowana w dwojaki sposób: jako pławienie lub rzadziej spotykana tzw. kąpiel. Ów drugi sposób stosowano najczęściej wobec opętanych przez diabła. Niekiedy brano też do kąpieli kobiety posądzone o spółkę z diabłem. Do tego rodzaju zabiegu używano przeważnie dużej kadzi. Woda powinna być przecedzona przez prześcieradło, które służyło jako swego rodzaju filtr przed diabelskimi siłami. Można zresztą spotkać różne lokalne sposoby przeprowadzania kąpieli, jak święcenie wody, puszczanie na nią zboża, spróchniałych kości, kamyków itd. Niekiedy poświęconą wodę przepuszczano przez prześcieradło i na tym filtrze badano, co pozostało po kąpieli. Zabieg taki posiadał podwójne znaczenie: mógł służyć jako dowód stosunków z szatanem, bądź stosowano go w tym celu, aby przedstawiciel piekieł opuścił ciało oskarżonej i nie udzielał jej żadnej pomocy. Na naszym terenie kąpiel była stosowana dość rzadko. W 1700 r. sąd miejski ze Szczercowa rozpatrywał sprawę domniemanych czarownic ze wsi Osiny. W protokole tego procesu jest wzmianka: „będąc w kąpieli w wodzie święconej, aby się przyznała, taż Ewa Burska żadnym sposobem nie przyznała się do żadnej rzeczy, mówiąc, że nic nie wiem, nie umiem”12. Odnosi się więc wrażenie, że ową kąpiel w wodzie święconej sąd traktował jako sposób odpędzenia diabła, aby nie przeszkadzał czarownicy w składaniu zeznań.

Powszechnie stosowano pławienie, choć było ono kwestionowane przez wielu pisarzy prawniczych i teologicznych. Niekiedy dziedzic, chcąc wykryć czarownicę, nakazywał pławić po kolei wszystkie kobiety ze swojej wsi. Najczęściej jednak pławiono kobiety już podejrzane o czary. Związane sznurami spuszczano ostrożnie na wodę – jeśli szły do dna były niewinne, jeśli utrzymywały się na powierzchni było to dowodem, że woda nie chce przyjąć diabelskich wspólniczek. Powszechnie zresztą uważano, że czarownice po ślubie z szatanem stają się bardzo lekkie i na skutek tego nie mogą tonąć. Podczas pławienia większość delikwentek szło na dno. Na skutek jednak specjalnego układu związanego ciała, wełnianych spódnic i fartuchów, niektóre kobiety utrzymywały się przez pewien czas na powierzchni. Stanowić to mogło dość istotny argument dla poddania oskarżonej torturom.

Aż do rozpoczęcia właściwych badań oskarżona osadzona była w tzw. kłodzie (dybach) lub w specjalnej beczce w wyjątkowo niewygodnej pozycji. Kilkudniowy pobyt w kłodzie lub beczce mógł złamać najsilniejszy organizm. Nic więc dziwnego, że oskarżoną wyjmowano prawie półprzytomną. Zgodnie z wierzeniami przejętymi z zachodniej Europy, czarownice osadzone w kłodzie lub beczce nie miały kontaktu z ziemią, która mogła być źródłem ich siły. Od chwili więc uwięzienia, aż do wykonania wyroku, nie powinny one dotykać ziemi. Owe beczki pokrapiane były wodą święconą, a do ziemi przytwierdzano kartki z pobożnymi wezwaniami, aby odstraszyć przedstawicieli piekieł.
Stosowane tortury potrafiły rozwiązać język najbardziej wytrzymałego na ból człowieka. Na naszym terenie spotyka się w procesach o czary najczęściej tzw. rozciąganie na drabinie, bloku lub ławie. Rozciągniętym kobietom przypalano świecą, rozpaloną blachą lub siarką boki i pachy. Niekiedy stosowano buty hiszpańskie – żelazne formy z wystającymi do środka ostrymi zębami. Zasadniczo torturowanie nie powinno było trwać dłużej niż godzinę, ale sądy zbytnio tego nie przestrzegały. W protokołach procesów czarownic spotykamy wzmianki, że np. „taż Katarzyna przez dobrą godzinę będąc na torturach”. Nikt nie korzystał wtedy z zegarka, a pojęcie „dobrej godziny” mogło dotyczyć znacznie dłuższego czasu.

Jeśli w trakcie tortur oskarżona przyznała się do zarzucanych jej zbrodni, musiała jeszcze po spuszczeniu z bloku potwierdzić swoje zeznania. Nazywało się to zeznaniami ...dobrowolnymi. Przeważnie umęczone kobiety potwierdzały wszystko, co podczas tortur powiedziały. Należy przypuszczać, że strach przed torturami był większy, niż przed śmiercią na stosie. Gdy bowiem oskarżona odwołała swe zeznania, sędziowie orzekali następne tortury.

Zgodnie z obowiązującym w sądach miejskich zwyczajem, tortury można było powtarzać trzykrotnie. Przeważnie wystarczyły dwukrotne tortury. W niektórych jednak wypadkach sądy małomiasteczkowe nakazywały czterokrotne stosowanie tortur. Oto np. wyjątek z protokołu: „będąc trzykrotnie torturowana i świecami palona, i czwarty raz mimo prawa, do najmniejszych rzeczy nie chciała się przyznać, ani do żadnych czarów, mówiąc, żem nigdy nic złego nie czyniła”.

Od oskarżonych starano się wydobyć na torturach wiadomości o ich wspólniczkach, które wraz z nimi bywały na czartowskich bankietach na Łysej Górze. Bardzo często się to udawało i męczone kobiety wymieniały podpowiadane im imiona domniemanych wspólniczek. Niekiedy same oskarżały którąś ze znienawidzonych sąsiadek. Nazywało się to „powołaniem”. W następstwie takiego „powołania” można było wszcząć proces nowej wspólniczki szatana. Nieraz taka „powołana czarownica” powoływała na torturach dalsze wspólniczki, a te z kolei jeszcze inne. Tragiczny łańcuszek mógł pociągnąć za sobą śmierć na stosie kilkunastu osób.

W praktyce sądowej bardzo dużą uwagę zwracano na przyznanie się oskarżonego, choćby pod wpływem tortur, do zarzucanych mu zbrodni. W pewnych jednak wypadkach sąd stosował się nie do przepisów prawnych, ale do nastrojów miejscowej ludności. Oto w 1715 r. sąd miejski ze Szczercowa zjechał do wsi Strobin. Jedna z kobiet oskarżonych o czary dzielnie wytrzymała trzykrotne tortury i nie przyznała się do spółki z diabłem. Sąd postanowił więc uwolnić nieszczęśliwą. Wówczas energicznie zaprotestowała miejscowa ludność. Pod presją opinii wiejskiej sąd szczercowski zmienił swe stanowisko i wydał wyrok śmierci.

W procesach o czary oskarżone skazywane były najczęściej na spalenie żywcem na stosie. W niektórych wypadkach łagodzono wyrok w ten sposób, że najpierw delikwentka miała być ścięta przez kata, a dopiero jej ciało spalone na stosie. Niekiedy jednak karę śmierci jeszcze zaostrzano, np. gdy czarownica przyznała się do świętokradztwa. Wtedy skazywano ją najpierw na upalenie ręki lub rąk, którymi miała się dopuścić świętokradztwa, a następnie dopiero na spalenie na stosie.

Niekiedy córki lub siostry skazanych kobiet, od których mogły nauczyć się sztuki czarowania, bywały wysmagane chłostkami przez kata i wypędzane ze wsi. Zabraniano im powrotu pod groźbą stosu.

Dość rzadko zdarzały się wypadki, by sąd uniewinnił oskarżoną. Miało to miejsce przeważnie wtedy, gdy domniemana czarownica stanęła przed sądem na skutek „powołania”, a oskarżenie było w mniemaniu sędziów słabo umotywowane. Gdy na pierwszych torturach oskarżona do niczego się nie przyznała, sąd rezygnował niekiedy z dalszego badania. W sprawie uwolnienia oskarżonej decydujący głos miał przeważnie dziedzic. Mógł on, będąc przekonanym o winie oskarżonej, zgodzić się na oddanie sprawy w ręce sądu, ale później wycofać ją, jeśli nabrał przekonania, że oskarżenie jest niesłuszne. Wreszcie opinia i poręczenie gromady również mogły spowodować uwolnienie oskarżonej. Tak np. w 1693 r. w toczącej się przed sądem z Uniejowa sprawie o czary, dzierżawca klucza uniejowskiego wzywał po kolei chłopów z tej wsi, z której pochodziła dziewczyna, aby wydali o niej odpowiednią opinię. „Wszyscy zeznali, od starszych aż do młodszych, że żadnej noty, ani nijakich pogwarków nie słyszeli przez te czasy.” Wypytywano się również o rodzinę dziewczyny. „Którą to dziewczynę, nie rozumiejąc ani nie wiedząc nic na nią złego, coby miało szkodzić, wzięli na porękę swoją, co jeżeliby na potym miała komu szkodzić, tedy obiecują ją na każde prawo, kiedy tego będzie potrzeba, stawić”16. Poręka gromady uwolniła więc dziewczynę od tortur, a prawdopodobnie i od śmierci.
Zgodnie z powszechnie praktykowaną w tamtych czasach zasadą, wykonanie wyroku odbywało się publicznie. Stanowiło to prawdziwe widowisko dla całej okolicy. Zbierały się niekiedy tysiące widzów, by obejrzeć egzekucję. Z satysfakcją patrzono na ukaranie wspólniczek szatana.

Rzadko natomiast spotykamy w źródłach wiadomości o samosądach nad domniemanymi czarownicami. Ale miały one miejsce, choć samosądy uważane były za bezprawie. Prawdopodobnie jednak nikt nie pociągał do odpowiedzialności uczestników samosądów, którzy topili, zabijali kijami lub nawet palili na stosie kobiety uważane powszechnie za wspólniczki szatana.

Ostatni wielki proces czarownic w dawnej Rzeczypospolitej odbył się w 1775 r. we wsi Doruchów, w ziemi wieluńskiej. Ukarano wtedy śmiercią 14 domniemanych wspólniczek szatana. Rozprawa odbyła się przed sądem miejskim z Grabowa, małego miasteczka ziemi wieluńskiej, leżącego na zachód od Prosny. Już wcześniej w wielu krajach Europy Środkowej władze państwowe zakazały procesów o czary. W Polsce sferom oświeconym udało się w 1776 r. przeprowadzić na sejmie uchwałę, która zabroniła sądom rozpatrywać sprawy o czary i zakazała stosowania tortur. Można to uważać za wielkie osiągnięcie w dziejach naszego sądownictwa. Wprawdzie Polska należała do krajów gdzie stosunkowo najdłużej utrzymywały się procesy czarownic, ale ustawa znosząca tortury wyprzedziła szereg krajów zachodnioeuropejskich, które znacznie później zrezygnowały z tego rodzaju metod śledczych. Po roku 1776 nie można było w Polsce karać na drodze sądowej domniemanych wspólniczek szatana, tych tzw. przez lud „ciot”. Wiemy jednak, że po cichu przeprowadzano różnego rodzaju samosądy, które często kończyły się śmiercią osób posądzonych o czary. Po drugim rozbiorze urzędnicy pruscy znaleźli w pobliżu pewnego miasteczka ślady po stosie, a od jednego z mieszkańców dowiedzieli się, że spalono na nim dwie czarownice.

W XIX wieku, w miarę podnoszenia się poziomu kulturalnego ludności, samosądy nad czarownicami stawały się coraz rzadsze. W dalszych rozdziałach tej pracy zobaczymy jednak, że relikty ponurych zabobonów przetrwały jeszcze do naszych czasów.

Artykuł Pożegnanie z diabłem i czarownicą. Kolejna pozycja na temat słowiańskich podań i wierzeń autora książki „W kręgu upiorów i wilkołaków” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/pozegnanie-z-diablem-i-czarownica-kolejna-pozycja-na-temat-slowianskich-podan-i-wierzen-autora-ksiazki-w-kregu-upiorow-i-wilkolakow/feed/ 1