Wyd. Replika – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Wyd. Replika – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Nagrodzona Pulitzerem, wybitna biografia ojca bomby atomowej. [WIDEO] https://niezlomni.com/nagrodzona-pulitzerem-wybitna-biografia-ojca-bomby-atomowej-wideo/ https://niezlomni.com/nagrodzona-pulitzerem-wybitna-biografia-ojca-bomby-atomowej-wideo/#respond Mon, 24 Oct 2022 03:20:23 +0000 https://niezlomni.com/?p=51439

Po zrzuceniu przez Amerykanów bomby atomowej na Hiroszimę, Robert Oppenheimer okrzyknięty został najsłynniejszym naukowcem swego pokolenia.

Dla wielu stał się także współczesnym ucieleśnieniem mitu o Prometeuszu, człowiekiem zmagającym się z konsekwencjami postępu naukowego, do którego przyłożył rękę. Pierwsza połowa XX wieku była złotym okresem fizyki teoretycznej, jednak obserwując w praktyce konsekwencje własnych odkryć, Oppenheimer stanowczo sprzeciwił się dalszemu rozwojowi broni atomowej, w szczególności bomby wodorowej. Krytykował plany sił powietrznych dotyczące potencjalnego przeprowadzenia niewyobrażalnie niebezpiecznej dla ludzkości wojny nuklearnej.

Książka dogłębnie przedstawia życie i czasy Roberta Oppenheimera, ujawniając wiele zdumiewających i bezprecedensowych szczegółów, intryg i napięć. To portret genialnego i ambitnego, a zarazem złożonego i pełnego wad człowieka, który na zawsze zmienił świat.
Już wkrótce premiera filmu w reżyserii Christophera Nolana. W rolach głównych wystąpią m.in. Cillian Murphy, Robert Downey Jr., Matt Damon i Emily Blunt.

Kai Bird Martin J. Sherwin, Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej, Wyd. Replika, Poznań 2022. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika. 

Rozdział 23 „Ci biedni, mali ludzie”
Fragment
„(…)6 sierpnia 1945 roku, dokładnie o godzinie 8.14 rano, samolot B-29 Enola Gay,
nazwany tak na cześć matki pilota Paula Tibbets’a, zrzucił nieprzetestowaną
bombę uranową na Hiroszimę. John Manley był tego dnia w Waszyngtonie
i niecierpliwie czekał na wiadomości. Oppenheimer wysłał go tam tylko po
to, by poinformował go o bombardowaniu. Po pięciogodzinnym opóźnieniu
w nawiązaniu łączności z samolotem Manley w końcu otrzymał dalekopisową depeszę od komandora Parsonsa – który był oficerem uzbrajającym Enola
Gay – „efekt wizualny był większy niż w czasie próby w Nowym Meksyku”.
Lecz kiedy chciał zadzwonić do Oppenheimera w Los Alamos, powstrzymał
go Groves. Nikomu nie wolno było przekazywać żadnych informacji o bombardowaniu atomowym dopóki nie obwieści o nim sam prezydent. Zniechęcony Manley wybrał się na nocny spacer do parku Lafayette naprzeciwko Białego Domu. Wczesnym rankiem następnego dnia dowiedział się, że Truman wystąpi o godzinie 11.00 rano. W końcu Manley zadzwonił do Oppiego dokładnie w chwili, gdy słowa prezydenta transmitowane były przez radio. Choć wcześniej uzgodnili, że do przekazania wiadomości przez telefon użyją kodu, pierwsze słowa Oppenheimera brzmiały: „Co ty, do diabła, myślisz, po co wysłałem cię do Waszyngtonu?”.
Tego samego dnia o godzinie 14.00 w Waszyngtonie generał Groves chwycił słuchawkę telefonu i zadzwonił do Oppenheimera w Los Alamos. Generał
był w nastroju do składania gratulacji. „Jestem dumny z pana i z wszystkich
pańskich ludzi”, powiedział.
– Czy wszystko poszło dobrze? – zapytał Oppie.
– Wybuchło z ogromnym hukiem.
– Wszyscy są z tego powodu bardzo zadowoleni – powiedział Oppie. – Gratuluję z całego serca. Przebyliśmy długą drogę.
– Tak – odpowiedział Groves. – To była bardzo długa droga i myślę, że
jedną z najmądrzejszych rzeczy, jakie zrobiłem, był wybór pana na dyrektora
Los Alamos.
– Cóż – odpowiedział nieśmiało Oppenheimer – mam pewne wątpliwości,
generale Groves.
– Wie pan, że ani przez chwilę ich nie podzielałem – odparł Groves.
Później nowina została przekazana przez radiowęzeł w Los Alamos: „Uwaga, uwaga! Jedna z naszych jednostek została właśnie z powodzeniem zrzucona na Japonię”. Frank Oppenheimer usłyszał wiadomość, gdy stał w korytarzu
tuż obok biura brata. Jego pierwszą reakcją było: „Dzięki Bogu, że to nie był
niewypał”. Jednak po kilku sekundach „ogarnęło go przerażenie z powodu
wszystkich ludzi, którzy zginęli”.
Żołnierz Ed Doty opisał tę scenę swoim rodzicom w wysłanym następnego
dnia liście: „Te ostatnie 24 godziny były bardzo ekscytujące. Jeszcze nigdy
nie widziałem, żeby wszyscy byli tak bardzo podnieceni […]. Ludzie wychodzili na korytarze i tłoczyli się, jak podczas Nowego Roku na Times Square.
Wszyscy szukali radia”. Tego wieczora w auli zebrał się tłum. Jeden z młodszych fizyków, Sam Cohen, pamięta, jak ludzie, wiwatując i przytupując, czekali na pojawienie się Oppenheimera. Wszyscy spodziewali się, że tak jak to
miał w zwyczaju, przejdzie na scenę ze skrzydła auli. Lecz Oppie postanowił
wejść bardziej efektownie – od tyłu przez środek sali. Według relacji Cohena, gdy stanął na środku, splótł dłonie i uniósł je nad głową niby zwycięski
zawodnik. Cohen zapamiętał, że Oppie powiedział wiwatującym ludziom, iż
„jest za wcześnie, by stwierdzić, jakie są rezultaty bombardowania, lecz jest
pewien, że nie spodobało się ono Japończykom”. Gdy rzekł, że jest dumny
z tego, co osiągnęli, podniosły się wiwaty, a następnie ryk. Według Cohena
„Oppenheimer żałował tylko tego, że nie udało się zbudować bomby na tyle
wcześniej, by użyć jej przeciw Niemcom. Po tych słowach dach niemal uniósł
się w powietrze”.


Oppenheimer musiał odegrać rolę, do której nie całkiem się nadawał. Uczeni nie są zwycięskimi generałami. On był jednak tylko człowiekiem i cieszył
się z sukcesu. Udało mu się zdobyć metaforyczne złote runo i teraz radośnie
nim wymachiwał. Poza tym publiczność spodziewała się, że będzie upojony
sukcesem i triumfujący. Ta chwila trwała jednak bardzo krótko.
Ludzi, którzy widzieli oślepiający błysk i czuli podmuch eksplozji w Alamogordo, rozczarowała oczekiwana wiadomość z Oceanu Spokojnego. Było to tak, jakby po Alamogordo już nic nie mogło ich zdziwić. Innych wiadomość
ta jedynie otrzeźwiła. Phil Morrison usłyszał ją na Wyspie Tinian, gdzie pomagał przygotować bombę i załadować ją na pokład Enola Gay. „Tej nocy my z Los Alamos urządziliśmy przyjęcie – wspominał. – Była wojna, odnieśliśmy zwycięstwo i mieliśmy prawo świętować, ale pamiętam też, że siedziałem […] na skraju łóżka […], zastanawiając się, jak to wyglądało po tamtej stronie, co działo się tej nocy w Hiroszimie”. (…)”

Artykuł Nagrodzona Pulitzerem, wybitna biografia ojca bomby atomowej. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/nagrodzona-pulitzerem-wybitna-biografia-ojca-bomby-atomowej-wideo/feed/ 0
Anne Frank i jej towarzysze. Bohaterowie „Dziennika” w obozach zagłady. [WIDEO] https://niezlomni.com/anne-frank-i-jej-towarzysze-bohaterowie-dziennika-w-obozach-zaglady-wideo/ https://niezlomni.com/anne-frank-i-jej-towarzysze-bohaterowie-dziennika-w-obozach-zaglady-wideo/#respond Sun, 23 Oct 2022 13:05:20 +0000 https://niezlomni.com/?p=51435

„Dziennik” Anne Frank – młodej Żydówki zmuszonej ukrywać się wraz z rodziną przed ogarniającym świat niemieckim szaleństwem– stał się wyjątkowym, dramatycznym świadectwem epoki.

Oczami Anne świat poznał ośmioro bohaterów, którzy przez dwa lata ukrywali się w budynku przy Prinsengracht, widzianych z bliska w świetle osobistych przeżyć dorastającej nastolatki. Niniejsza książka dotyczy losów tych ośmiu osób, którymi są:

Otto, Edith, Margot i Anne Frank, Hermann, Auguste i Peter van Pels oraz Fritz Pfeffer i zaczyna się tam, gdzie kończy się „Dziennik” Anne Frank. Ostatni wpis do niego nosi datę 1 sierpnia 1944 roku, trzy dni później wszyscy ukrywający się w „oficynie” wraz z rodziną Franków zostali aresztowani. Co było potem?

27 stycznia 1945 roku Otto Frank doczekał wyzwolenia z obozu koncentracyjnego Auschwitz. Natychmiast rozpoczął poszukiwania informacji o tym, co stało się z jego żoną Edith, córkami Margot i Anne oraz czterema innymi osobami, z którymi przez dwa lata ukrywał się przy ulicy Prinsengracht w Amsterdamie. Kilka miesięcy później przekonał się, że pozostał jedynym, który przeżył Holokaust.

Książka holenderskiego badacza Bas von Benda-Beckmann stanowi pogłębioną kontynuację poszukiwań rozpoczętych przez Otto Franka.

Bazując na szczegółowych badaniach archiwalnych oraz dostępnych świadectwach odnośnie do dalszych losów ośmiu osób ukrywających się „oficynie”, autor rekonstruuje ich dzieje po aresztowaniu.

Efektem jego śledztwa jest porażająca relacja o życiu w obozach zagłady. Tym wnikliwsza i aktualniejsza, że mimo upływu tak wielu lat udało się mu dotrzeć do nowych informacji na temat życia i śmierci Anny Frank oraz jej współmieszkańców z „oficyny”.

Bas von Benda-Beckmann, Anne Frank i jej towarzysze. Bohaterowie „Dziennika” w obozach zagłady, Wyd. Replika, Poznań 2022. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

 

Fragment rozdziału „Mamo, czy wiesz, że Margot tu jest?”. Więzienie i obóz Westerbork

Więzienie

„(…)Po aresztowaniu 4 sierpnia 1944 r. osiem ukrywających się osób oraz pomagający im Johannes Kleiman i Victor Kugler po krótkim przesłuchaniu zostali przewiezieni ciężarówką do biura Zentralstelle für jüdische Auswanderung w Amsterdamie przy Adama van Scheltemaplein 1. Otto Frank był tu krótko przesłuchiwany przez dowódcę oddziału aresztowań, austriackiego esesmana Oberscharführera Karla Josepha Silberbauera. Przesłuchanie odbywało się spokojnie. Silberbauer nie używał żadnej przemocy i zadał tylko kilka pytań. Otto nie wiedział nic o innych przypadkach ukrywania się i został pozostawiony w spokoju. Następnego dnia, 5 sierpnia, przewieziono ich do więzienia przy Weteringschans w Amsterdamie. Od tego momentu osiem ukrywających się osób zostało uwięzionych jako „przypadki kryminalne”, nieuchronnie czekała je deportacja.

Johannes Kleiman i Victor Kugler zostali przeniesieni do więzienia na Havenstraat w Amsterdamie, a następnie przebywali w innych niemieckich zakładach karnych, czego nie będziemy tu omawiać. W więzieniu mężczyźni i kobiety zostali rozdzieleni i umieszczeni w dwóch oddzielnych, dużych celach. Według opisu Jacoba Swarta, innego więźnia, który trafił do więzienia przy Weteringschans po aresztowaniu 26 maja 1944 r., cela była „dużym, nagim pomieszczeniem z trzema szorstkimi drewnianymi stołami i kilkoma ławkami pośrodku, po lewej stronie było dziesięć łóżek i na górze za balustradą kolejne dziesięć łóżek (żelazne łóżeczka z workiem słomy); na ścianie wisiał regulamin i lustro, ponadto we wszystkich ścianach były judasze, tzw. oczka, przez które od czasu do czasu nas podglądano.

Gdy tylko cele zostały zapełnione – około 40 mężczyzn i 40 kobiet – następował transport do Westerbork. Jacob Swart przypomina sobie, że cela była prawie pusta w czasie, gdy go zamykano, ponieważ 26 maja rano odjechał właśnie pociąg do Westerbork. Opisuje, jak każdego dnia przybywało siedmiu lub ośmiu nowych więźniów – głównie byli to aresztowani, ukrywający się Żydzi.

W końcu było ich tak wielu, że brakowało łóżek i nowi przybysze musieli spać na słomianych workach na podłodze. Raz dziennie więźniowie (osobno kobiety i mężczyźni) przez piętnaście minut mogli się przewietrzyć na dziedzińcu. Swart pisze, że jedzenie nie było złe. Rano i wieczorem otrzymywał cztery kromki chleba bez masła lub dodatków, napój, który był uważany za „kawę” i „gorący posiłek” w południe. Opowiada też, jak niektórzy mężczyźni przykładali ucho do drzwi celi, aby usłyszeć głosy swoich żon, gdy te były w korytarzu przy umywalce, kiedy pozwalano im wylać wodę po myciu i odświeżały wodę do picia.(…)”

Artykuł Anne Frank i jej towarzysze. Bohaterowie „Dziennika” w obozach zagłady. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/anne-frank-i-jej-towarzysze-bohaterowie-dziennika-w-obozach-zaglady-wideo/feed/ 0
Członkowie polskiej konspiracji na Wołyniu bronili zagrożonej ludności. Nie wolno pozwolić, aby ich imiona zatarły się w pamięci. [WIDEO] https://niezlomni.com/czlonkowie-polskiej-konspiracji-na-wolyniu-bronili-zagrozonej-ludnosci-nie-wolno-pozwolic-aby-ich-imiona-zatarly-sie-w-pamieci-wideo/ https://niezlomni.com/czlonkowie-polskiej-konspiracji-na-wolyniu-bronili-zagrozonej-ludnosci-nie-wolno-pozwolic-aby-ich-imiona-zatarly-sie-w-pamieci-wideo/#respond Fri, 16 Sep 2022 02:40:43 +0000 https://niezlomni.com/?p=51415

Członkowie polskiej konspiracji na Wołyniu występowali w obronie zagrożonej ludności, przeciwko mordom i masowej eksterminacji. O polską rację walczyło wielu bohaterów. Nie wolno pozwolić, aby ich imiona zatarły się w pamięci.


Zorganizowany opór wobec okupanta pojawił się na Wołyniu już w kilka tygodni po zajęciu tego terenu przez Sowietów. Samodzielne grupy konspiracyjne składały się najczęściej z młodych, niedoświadczonych zapaleńców, dlatego Sowieci rozbijali je bez trudu.
Kierownictwo polskiego podziemia nie pozostawiło biegu spraw samemu sobie. Związek Walki Zbrojnej skierował na Wołyń oficera mającego zmontować tam siatkę organizacyjną. Ją również rozbito bardzo szybko, a Sowieci dokonali masowych aresztowań, zatrzymując ponad dwa tysiące osób. Utrudniło to niezmiernie zbudowanie struktur konspiracyjnych po wkroczeniu Niemców. Brakowało zwłaszcza osób mających jakiekolwiek doświadczenie wojskowe.

Co prawda Komenda Główna ZWZ-AK powołała tam do istnienia struktury „Wachlarza”, miał też powstać Okręg AK, ale wszystko skończyło się gigantyczną „wsypą” i aresztowaniem kolejnych dwustu członków konspiracji, co ponownie ogromnie ją osłabiło.

Funkcjonująca na tych terenach administracja cywilna pozbawiona była zaplecza wojskowego. W efekcie, wobec narastającej agresji ze strony Ukraińców, niektórzy Wołyniacy zaczęli tworzyć samorzutne oddziały samoobrony. Były one zalążkiem legendarnej 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK – formacji stanowiącej absolutny fenomen nawet w skali Polskiego Państwa Podziemnego.

Pamiętając, że historia poznawana przez pryzmat indywidualnych ludzkich losów, jest ciekawsza od narracji ogólnej, niniejsza książka przybliża kilkunastu bohaterów, którzy trwale zapisali się w dziejach Wołynia. Praca ta oparta jest na ich osobistych wspomnieniach i relacjach, a także na dokumentach i innych opracowaniach. Są to zarazem dzieje polskiego oporu wobec trzech wrogów: Sowietów, Niemców i Ukraińców.

Fragment książki Marek A. Koprowski, Obrońcy Wołynia, Wyd. Replika, Poznań 2022. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Działalność polskiej konspiracji na Wołyniu podczas okupacji sowieckiej w latach 1939–41 jest mało znana i popada w zapomnienie. Warto więc przypomnieć postać Kazimierza Tadeusza Majewskiego, który był pierwszym komendantem Okręgu Wołyń w Równem i za polskość Wołynia oddał życie. Nie przewidział, że sowieckie organy bezpieczeństwa będą aż tak sprawne. Do końca był wierny swoim ideałom.

Urodził się w 1894 r. we wsi Słoboda Komarowce, położonej na terytorium ówczesnego Księstwa Bukowiny. Ukończył Seminarium Nauczycielskie we Lwowie. Od 1910 r. należał do Polskich Drużyn Strzeleckich. Ukończył Szkołę Podchorążych i objął funkcję dowódcy plutonu, posługując się pseudonimem „Wallenrod”. Przed I wojną światową został komendantem Polskich Drużyn w Brodach. Po wybuchu wojny wyjechał z ośmioma „drużyniakami” do Krakowa, gdzie wstąpił do legionów. Walczył w I, a następnie w IV Baonie I Brygady.

W lipcu 1915 r. został mianowany chorążym, a w kwietniu 1916 r. był już podporucznikiem. Jako kadet-aspirant ukończył kurs oficerski w XXIII Korpusie Austriackim w Borowicy. W 1918 r. działał bardzo aktywnie w Polskiej Organizacji Wojskowej. W Kijowie był kurierem i oficerem do zleceń specjalnych. Następnie został dowódcą okręgu Równe („F”) POW. Po mobilizacji POW został kierownikiem posterunków wywiadowczych na tyłach armii ukraińskiej, kierował też działalnością dywersyjną. Dowodził między innymi akcją wysadzenia mostu pod Nimowiczami, na linii Sarny – Kowel. Następnie pracował w Oddziale Informacyjnym Dowództwa Okręgu Lublin. Następnie w wojnie polsko-bolszewickiej dowodził baonem w 35 Pułku Piechoty. Wyróżnił się zwłaszcza w bitwie pod Kalenkowiczami.

W następnych latach służby był zastępcą dowódcy i dowódcą pułku. W 1939 r., u progu wojny, powierzono mu dowództwo Pomorskiej Brygady Obrony Narodowej. Miał znakomitą opinię, w której podkreślano, że jest wybitnym oficerem, który świetnie sobie radzi jako dowódca powierzonych mu jednostek. W wojnie obronnej w 1939 r. dowodził Oddziałem Wydzielonym ze Zgrupowania „Chojnice”, a także innymi jednostkami, które organizował z różnych rozbitych oddziałów. Udało mu się uniknąć niewoli i zaraz potem zaangażował się w konspirację. W 1939 r. został członkiem podziemnej organizacji Służba Zwycięstwu Polski, założonej przez generała Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza. 26 września 1939 r. przyprowadził go do niego pułkownik Stefan Rowecki z propozycją wysłania Majewskiego na Wołyń. Pułkownik Majewski był Tokarzewskiemu doskonale znany. Jak zapisał we własnoręcznie złożonych uzupełnieniach do zeznań po aresztowaniu przez NKWD, znał go jeszcze z I Brygady Legionów Polskich, i potem jako dowódcę pułku w Przemyślu.

Wtedy, we wrześniu, rozmowa była krótka. Zorientował się tylko, że Majewski chce jechać na Wołyń, ponieważ ma tam krewnych i zna tamtejsze stosunki. Tokarzewski kazał Roweckiemu przyjąć Majewskiego do organizacji i w ciągu dwóch, trzech tygodni zapoznać z jej działalnością. Był jednak przeciwnikiem wysłania Majewskiego na Wołyń. Zapisał, że ze względów konspiracyjnych uważał za niewskazane wysyłanie go do sowieckiej strefy okupacyjnej, ponieważ kierownictwo organizacji nic nie wiedziało o sytuacji panującej na tym terenie. Uważał, że należy skierować tam najpierw jakiegoś młodego oficera, aby rozeznał się w terenie. Dopiero po jego powrocie i złożeniu raportu zostałaby podjęta decyzja o wyjeździe (lub nie) Majewskiego. Uważał, że nie należy szafować krwią pułkowników, których w organizacji nie było zbyt wielu.

Fragment rozdziału Kazimierz Tadeusz Majewski „Szmigiel” • Służył zwycięstwu Polski

Artykuł Członkowie polskiej konspiracji na Wołyniu bronili zagrożonej ludności. Nie wolno pozwolić, aby ich imiona zatarły się w pamięci. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/czlonkowie-polskiej-konspiracji-na-wolyniu-bronili-zagrozonej-ludnosci-nie-wolno-pozwolic-aby-ich-imiona-zatarly-sie-w-pamieci-wideo/feed/ 0
Jak poznać, że szatan zaczyna interesować się człowiekiem? Jak bronić się przed demonem? Wywiad z najsłynniejszym egzorcystą. [WIDEO] https://niezlomni.com/jak-poznac-ze-szatan-zaczyna-interesowac-sie-czlowiekiem-jak-bronic-sie-przed-demonem-wywiad-z-najslynniejszym-egzorcysta-wideo/ https://niezlomni.com/jak-poznac-ze-szatan-zaczyna-interesowac-sie-czlowiekiem-jak-bronic-sie-przed-demonem-wywiad-z-najslynniejszym-egzorcysta-wideo/#respond Tue, 13 Sep 2022 02:32:05 +0000 https://niezlomni.com/?p=51430

Przejmująca, szokująca, a nade wszystko fascynująca rozmowa z najbardziej znanym egzorcystą na świecie. Jak poznać, że szatan zaczyna interesować się człowiekiem? Jak mocno złe duchy potrafią wpływać na nasze życie? Jak się bronić przed demonem? Wreszcie – kto może zostać egzorcystą?

Włoski paulista, ksiądz Gabriele Amorth, przez ponad 30 lat pełnił funkcję oficjalnego egzorcysty Watykanu. W niniejszej książce zdradza kulisy swej posługi, szczerze opowiadając o sprawach, które przez lata owiane były tajemnicą lub znane jedynie połowicznie. Przybliża czytelnikowi szczegóły wielu przypadków opętań, ujawnia przebiegłość diabła, prezentuje także problem oddziaływania złych mocy na duchowieństwo.

Wspomnienia egzorcysty to poruszający wywiad z księdzem, który niejednokrotnie wypędzał demony, stawał oko w oko z samym szatanem, pomagając dręczonym i opętanym. To lektura zmuszająca do zastanowienia nad wydarzeniami znanymi z horrorów, które niekiedy przenikają do prawdziwego życia.

Gabriele Amorth, Marco Tosatti, Wspomnienia egzorcysty, Moje życie w walce z szatanem, Wyd. Replika, Poznań 2022. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Życiowy zwrot

W 1986 roku otrzymał Ksiądz od kardynała Polettiego nominację na egzorcystę. Minęło ponad dwadzieścia lat, odkąd toczy Ksiądz tę walkę. Jak bardzo zmieniło się Księdza życie?

Moje życie uległo radykalnej zmianie. Wcześniej dużo pisałem, byłem dyrektorem maryjnego czasopisma Madre di Dio (Matka Boża), miesięcznika wydawanego przez Towarzystwo Świętego Pawła. Pracowałem w nim wiele lat. Mogę powiedzieć, że zakres mojej specjalizacji obejmował właśnie dziedzinę mariologii. W każdym razie od tego pamiętnego roku 1986 moje życie zmieniło się radykalnie, gdyż teraz całkowicie poświęcam się egzorcyzmom. A ponieważ widzę, że potrzeby są ogromne, a egzorcystów jest niewielu, pracuję siedem dni w tygodniu, rano i popołudniu, włączając w to święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Tak więc praktycznie nie zajmuję się niczym innym, za wyjątkiem jakichś sporadycznych kazań, które głoszę dla grup czy wspólnot – tylko dużych wspólnot, zwłaszcza dla Odnowy Charyzmatycznej albo grup związanych z Medjugorje (to są dwa ruchy, którymi się zajmuję). Następnie raz w miesiącu prowadzę konferencję w Radio Maria oraz udzielam odpowiedzi na pytania od 18.00 do 19.30, przez półtorej godziny, w każdą drugą środę miesiąca. Ta seria konferencji liczy sobie już szesnaście lat, a ja widzę, że ludzie jeszcze się nie znudzili, chociaż poruszam wciąż ten sam temat, jakim są egzorcyzmy. Wiadomo, ludziom podobają się takie tematy, ponieważ do czegoś im służą. Otrzymuję wiele listów i telefonów z podziękowaniami, pytań jest zawsze dużo i wiele osób mi mówi: „Nigdy nie udaje mi się dodzwonić i zadać księdzu pytanie…”. Mówię przez 45 minut, a potem dostaję telefon i ludzie zadają mi pytania. A ja jedno po drugim staram się na nie odpowiedzieć. Za każdym razem spostrzegam, że wielkiemu milczeniu na temat diabła, które panuje nawet wewnątrz Kościoła, towarzyszy ogromne pragnienie wiedzy ze strony wiernych.

Tak więc rzeczywiście w moim życiu nastąpił radykalny zwrot, tak radykalny, że bardziej już nie można sobie wyobrazić! Nie jestem znany jako mariolog, którym byłem kiedyś – albo jako teolog „maryjny”… – lecz jako egzorcysta. Również dlatego, że później, zważywszy na fakt, jak mało jest egzorcystów, przyszło mi na myśl, aby pisać książki. Odniosły one tak duży sukces, że myślę, że to Matka Boża pobłogosławiła to dzieło. Moja pierwsza książka Un esorcista racconta (Wyznania egzorcysty) doczekała się we Włoszech 21 wydań i została przetłumaczona na 23 języki. To sukces na poziomie światowym, który sprawił, że jestem znany w wielu krajach. Zapraszają mnie wszędzie, m.in. do Polski… – Mówią mi: „W Polsce jesteś bardzo znany” – albo do Brazylii, gdzie też jestem bardzo znany, albo do Stanów Zjednoczonych itd. Jestem znany w tych krajach z powodu książek, ponieważ nigdy wcześniej nie byłem w tych miejscach i nie zamierzam być. Mam zbyt wiele do zrobienia tutaj.

Później pomyślałem, żeby założyć Stowarzyszenie Egzorcystów, i tak uczyniłem. Na początku miało ono charakter lokalny, następnie zyskało zasięg międzynarodowy. Proszę pomyśleć, że na pierwszym spotkaniu w 1991 roku w Rzymie, w kościele Świętych Piotra i Pawła, było nas dwunastu. Miałem nadzieję, że na to pierwsze zebranie przybędzie ojciec Candido Amantini, ponieważ jeszcze wtedy żył. Jednak nie przybył, nie czuł się na siłach. W każdym razie było nas dwunastu. Ale już w następnym roku było nas znacznie więcej, a potem przybywało nas z każdym rokiem, aż nastał rok 1994, w którym Stowarzyszenie zyskało wymiar międzynarodowy, jako że było coraz więcej księży pochodzących z zagranicy. Obecnie jestem emerytowanym przewodniczącym Stowarzyszenia, ponieważ po kilku latach i dziesięciu zorganizowanych kongresach pomyślałem sobie: lepiej wprowadzić rotację, niech pokaże się ktoś inny. Obecnie Stowarzyszeniu przewodniczy ksiądz Giancarlo Gramolazzo. Ale członkowie mianowali mnie honorowym przewodniczącym ad vitam. Tak więc po kilku latach posługi egzorcysty przyszła mi myśl, aby założyć międzynarodowe Stowarzyszenie. Sądząc po tym, jak się rozwija, a także po rosnącej liczbie członków, mogę wnioskować, że Pan Bóg rzeczywiście udzielił swego błogosławieństwa tej inicjatywie, uznając ją za swoją.

Fragment
Walka miłości

Biorąc pod uwagę fakt, że zaczął Ksiądz sprawować posługę egzorcysty w pewnym wieku i obecnie przekroczył Ksiądz 80 lat, nie mogę powstrzymać się od pytania, czy z fizycznego punktu widzenia ten obowiązek nie jest zbyt uciążliwy?

Oczywiście, że jest, tym bardziej że zdarza mi się rzecz dziwna: co roku jestem o rok starszy… Obecnie mam 84 lata, które skończyłem 1 maja. Nie jest to dzień przypadkowy. Uważam, że urodziłem się pierwszego dnia miesiąca poświęconego Maryi właśnie na cześć Matki Bożej. Wracając do uciążliwości mojej szczególnej posługi, muszę stwierdzić, że największy ciężar wypływa z faktu, że widzę potrzeby ludzi, którzy wywołują u mnie głębokie współczucie. Spotykam bowiem przypadki ogromnego cierpienia, trwającego całe lata. I widzę, jak poprzez egzorcyzm można pomóc, a czasem nawet osiągnąć całkowite uwolnienie. Święty Alfons Liguori, który dość dobrze znał tę problematykę, mówił: „Nie zawsze może dojść do całkowitego uwolnienia, ale zawsze można zyskać jakąś korzyść”. I tak się dzieje. Dlatego co jakiś czas mam kogoś, kto nie został jeszcze całkowicie uwolniony, ale osiągnął taką autonomię, że nikt nie jest w stanie dostrzec jego szczególnych uwarunkowań. Może prowadzić normalne życie w rodzinie i w pracy. Czasem może czuć potrzebę przyjścia raz, dwa razy do roku, aby otrzymać egzorcyzm. Ale raz czy dwa razy w roku to nic w porównaniu do tego, jak było wcześniej, kiedy zaczynało się od jednego spotkania w tygodniu i jeszcze trzeba było przytrzymywać osobę albo przywiązywać do łóżka. Natomiast teraz osoby bliskie całkowitego uwolnienia przychodzą tutaj same i spokojnie siadają na fotelu. Jednak zazwyczaj, w trudniejszych przypadkach, kiedy jesteśmy na początku procesu uwalniania, dochodzi do objawów tak wielkiej agresji, że potrzebuję sześć, siedem osób, aby pomogły mi opanować reakcje i wyładowania osoby opętanej. Pomoc fizyczna współpracowników jest potrzebna, aby trzymać nieruchomo szaleńców, ale również żeby wycierać im twarz albo ubranie, kiedy się pienią i ślinią, jak to często ma miejsce. Ich pomoc polega także na modlitwie, która nieustannie towarzyszy działaniom podczas egzorcyzmu. Oprócz świeckich pomocników oczywiście często przychodzi wielu kapłanów, którzy pragną zdobyć doświadczenie i czynić postępy w swojej posłudze egzorcystów.

Artykuł Jak poznać, że szatan zaczyna interesować się człowiekiem? Jak bronić się przed demonem? Wywiad z najsłynniejszym egzorcystą. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/jak-poznac-ze-szatan-zaczyna-interesowac-sie-czlowiekiem-jak-bronic-sie-przed-demonem-wywiad-z-najslynniejszym-egzorcysta-wideo/feed/ 0
Wrażliwość to nie choroba! „Przerwana lekcja muzyki” Susanna Kaysen. [WIDEO] https://niezlomni.com/wrazliwosc-to-nie-choroba-przerwana-lekcja-muzyki-susanna-kaysen-wideo/ https://niezlomni.com/wrazliwosc-to-nie-choroba-przerwana-lekcja-muzyki-susanna-kaysen-wideo/#respond Thu, 08 Sep 2022 12:24:52 +0000 https://niezlomni.com/?p=51427

Wrażliwa, mająca problemy emocjonalne, nie potrafiąca odnaleźć się w otaczającym ją świecie Susanna po próbie samobójczej zostaje umieszczona przez swoich rodziców w szpitalu psychiatrycznym.

Rozpoznane zostaje u niej występowanie osobowości borderline. Początki szpitalnego życia są dla Susanny bardzo trudne, nie potrafi się pogodzić z rygorem, który zostaje jej narzucony już pierwszego dnia. Dziewczyna spotyka tu całą gamę barwnych charakterów i zaburzeń – od kleptomanki Giorginy przez molestowaną seksualnie, uzależnioną od valium i kurczaków Daisy, oszpeconą w trakcie pożaru Polly, aż po dominującą, żywiołową socjopatkę Lisę. Susanna szybko orientuje się, że bycie wzorową pacjentką nie jest tu mile widziane – kwitnie nielegalny handel valium, niesfornej Lisie zdarzają się ucieczki, a pielęgniarka Val lubi przymykać oko, na niektóre przewinienia.
Na podstawie książki nakręcono kultowy już film pod tym samym tytułem z Winoną Ryder, Angeliną Jolie, Brittany Murphy i Whoopi Goldberg.

Susanna Kaysen, Przerwana lekcja muzyki, Wyd. Replika, Poznań 2022. Książkę można nabyć na stronie Wyd. Replika.

ROZDZIAŁ I

Ku topografii wszechświata równoległego

Ludzie pytają: jak tam trafiłaś? W rzeczywistości chcą wiedzieć, czy ich może spotkać to samo. Nie potrafię dać odpowiedzi na to ukryte pytanie. Mogę powiedzieć jedno: to nie jest trudne.

Tak jak nietrudno jest ześlizgnąć się w objęcia wszechświata równoległego. Tyle ich jest wokół nas: świat obłąkańców, świat przestępców, świat niepełnosprawnych, świat konających, a może i świat zmarłych. Te światy istnieją równolegle obok naszego i są do niego podobne, ale nie są jego częścią.
Georgina, przyjaciółka, z którą dzieliłam szpitalny pokój, ześlizgnęła się błyskawicznie i absolutnie – jeszcze kiedy chodziła do trzeciej klasy ogólniaka. Siedziała w kinie, oglądając film, gdy nagle przez jej głowę przetoczyła się potężna fala ciemności. Cały świat zniknął jej z oczu na kilka minut. Wiedziała, że zwariowała. Rozejrzała się, chcąc sprawdzić, czy pozostałych widzów spotkało to samo, ale nie, wszyscy siedzieli spokojnie, pogrążeni w toczącej się na ekranie akcji. Wybiegła z kina, gdyż ciemność panująca w kinie połączona z ciemnością, jaka zapadła w jej głowie, była nie do zniesienia.
– I co potem? – zapytałam ją.
– Potem dużo ciemności – odpowiedziała.
Jednak większość ludzi przekracza granicę stopniowo, robiąc w delikatnej membranie rozpostartej pomiędzy tu i tam szereg nakłuć, zanim wreszcie ukaże się duże otwarcie. A któż potrafi oprzeć się, widząc otwarcie?
We wszechświecie równoległym prawa fizyki zostają zawieszone. Co leci w górę, niekoniecznie musi upaść, ciało w spoczynku wcale nie musi w spoczynku pozostawać, nie każda akcja wyzwala równorzędną i odwrotną reakcję. Również czas nie jest ten sam. Może pędzić w kółko, może płynąć wstecz, może też niepostrzeżenie przemknąć od teraz do kiedyś. Sama struktura molekularna ciała stałego jest bardzo płynna: stoły mogą się stać zegarami, twarzami albo kwiatami.
Jednak o tym wszystkim dowiadujesz się później.
Jeszcze jedną przedziwną cechą wszechświata równoległego jest to, że choć z zewnątrz pozostaje niewidzialny, to kiedy już trafi się do jego wnętrza, ciągle widać świat, z którego się przybyło. Świat ten niekiedy wygląda groźnie i potężnie, trzęsie się jak olbrzymia góra gęstej galarety, ale czasami jest zminiaturyzowany i maleńki, kusząco błyszczy i wiruje po swojej orbicie. Jednak w żadnym z obu tych przypadków nie sposób go nie zauważać.
Z każdej celi na Alcatraz widać przez okno San Francisco.
Taksówka
– Masz pryszcz – powiedział lekarz.
Miałam nadzieję, że nikt nie zauważy.
– Wyciskałaś go – ciągnął dalej.
Kiedy obudziłam się tamtego ranka – odpowiednio wcześnie, by nie spóźnić się na umówione spotkanie – mój pryszcz osiągnął ten stan uzasadnionej nadziei, w którym błagał wręcz o wyciśnięcie; wołał i wzdychał tęsknie do wolności. Oswobadzając go spod małej, białej kopułki, wyłuskując go do pierwszej krwistej kropelki, poczułam, że należycie spełniłam swój obowiązek. Zrobiłam wszystko, co dla pryszcza można było w tej sytuacji zrobić.
– Wyciskałaś, bo coś ci się w sobie nie spodobało – mówił dalej lekarz.
Przytaknęłam. Wyglądało na to, że będzie o tym mówił, dopóki nie przyznam mu racji, więc przytaknęłam.
– Masz chłopaka?
Znowu przytaknęłam.
– Sprawia ci kłopoty? – Tak naprawdę to nie było pytanie, właściwie tym razem on przytaknął za mnie. – Coś ci się w sobie nie spodobało – powtórzył. Uniósł się nagle zza biurka i ruszył w moim kierunku. Był ciemnym, dość tęgim mężczyzną, postawnym, z widocznym już brzuszkiem, pod którym zaciskał się pasek od spodni.
– Potrzebny ci odpoczynek – oświadczył.
Rzeczywiście, przydałby mi się odpoczynek, tym bardziej że musiałam bardzo wcześnie wstać, aby przybyć punktualnie na spotkanie (lekarz mieszkał daleko na przedmieściach), w dodatku dwa razy musiałam się przesiadać z pociągu na pociąg. Na domiar złego wkrótce miałam całą tę drogę odbyć z powrotem, jadąc do pracy. Już sama myśl o tym była bardzo męcząca.
– Nie sądzisz – pytał, stojąc ciągle nade mną – nie sądzisz, że potrzebny ci odpoczynek?
– Tak – odparłam.
Wyszedł wielkimi krokami do sąsiedniego pokoju, skąd po chwili usłyszałam rozmowę telefoniczną.
Później często myślałam o tych następnych dziesięciu minutach – moich ostatnich dziesięciu minutach. Coś podpowiadało mi, by wstać i wyjść – minąć drzwi, przez które tu weszłam, przejść kilka ulic do stacji kolejowej i poczekać na pociąg, który zabierze mnie do mojego ogarniętego problemami chłopaka, do pracy i sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego. Ale byłam zbyt zmęczona.
Lekarz wrócił wyraźnie zadowolony z siebie i bardzo czymś zaabsorbowany. Z jego oczu biła duma.
– Jest łóżko – obwieścił głośno. – Będziesz miała odpoczynek. Tylko parę tygodni, pasuje? – W jego głosie zabrzmiała pojednawcza, prosząca nuta. Odczułam lekki strach.
– Pójdę – powiedziałam. – W piątek.
Był wtorek. Pomyślałam, że do piątku może zdążę zmienić zdanie. On jednak zniżył się nade mną z tym swoim brzuszyskiem i rzucił dobitnie:
– Nie w piątek. Teraz.
Wydało mi się to trochę nierozsądne.
– Jestem umówiona na lunch – broniłam się.
– Zapomnij o tym. Nie pójdziesz na żaden lunch. Pójdziesz do szpitala – triumfował.
Na tych dalekich przedmieściach, przed ósmą rano, panował jakiś obezwładniający spokój. Żadne z nas nie miało już nic więcej do powiedzenia. Usłyszałam, jak pod dom doktora zajeżdża taksówka.
Ujął mnie pod łokieć – zaciskając wokół niego swoje grube, silne palce niczym kleszcze – i zdecydowanym krokiem wyprowadził z gabinetu. Nie wypuszczając mojej ręki, otworzył tylne drzwi samochodu i lekko popchnął mnie do środka. Przez chwilę jego wielka głowa znajdowała się razem ze mną w tylnej części taksówki. Zaraz jednak się cofnął i zatrzasnął drzwi.
Kierowca spuścił do połowy szybę.
– Dokąd?
– Szpital McLean – polecił lekarz, wskazując na mnie palcem. Stał pewnie na nogach, wyprostowany, na tle wjazdu do swego pięknego domu, bez kurtki, ani nawet marynarki, w ten chłodny poranek.
– I proszę nie pozwolić jej wysiąść po drodze – dodał. Oparłam głowę o podgłówek i zamknęłam oczy. Cieszyłam się, że nie muszę czekać na pociąg, że wracam do miasta taksówką.

Artykuł Wrażliwość to nie choroba! „Przerwana lekcja muzyki” Susanna Kaysen. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/wrazliwosc-to-nie-choroba-przerwana-lekcja-muzyki-susanna-kaysen-wideo/feed/ 0
Wyśmienita powieść autora wojennych bestsellerów! Mroczny, szokujący wgląd w okrucieństwo nazistowskiego reżimu. https://niezlomni.com/wysmienita-powiesc-autora-wojennych-bestsellerow-mroczny-szokujacy-wglad-w-okrucienstwo-nazistowskiego-rezimu/ https://niezlomni.com/wysmienita-powiesc-autora-wojennych-bestsellerow-mroczny-szokujacy-wglad-w-okrucienstwo-nazistowskiego-rezimu/#respond Sun, 31 Jul 2022 17:05:55 +0000 https://niezlomni.com/?p=51408

Sven Hassel i jego towarzysze zostają rzuceni w wir walk na froncie fińskim. Stawiają czoło arktycznej zimie, okrutniejszej niż wszystko, z czym przyszło im się do tej pory zmagać. Zdają sobie sprawę, że śmierć depcze im po piętach.

Ceną przetrwania będzie jednak odsiadka w surowym więzieniu Torgau – centrum hitlerowskiego systemu karnego. Trafiają tam dezerterzy i właściwie każdy, kto wykazuje „uczucia antynazistowskie”. Pobyt tam może przynieść wszystko, w tym sąd wojskowy i egzekucję albo głód i tortury. Sąd wojenny to historia zmagań wojennych na niemal wszystkich frontach II wojny światowej. Oparta w dużej mierze na osobistych przeżyciach autora, doskonale skonstruowana, zapadająca w pamięć powieść, od której trudno się oderwać!

Sven Hassel, Sąd Wojenny, Wyd. Replika, Poznań 2022. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

Fragment rozdziału „Grupa Bojowa”

„(…) Dwa, trzy, w sumie pięć T-34 z rumorem parło przez śnieg w naszą stronę. Ześlizgnęły się bokiem po stromym, oblodzonym brzegu rzeki. Przez chwilę mieliśmy naiwna nadzieję, że zrezygnują. Jednak kontynuowali natarcie z ogłuszającym zgiełkiem, wyrzucając spod gąsienic tumany śniegu. Sylwetki tych czołgów są wręcz przepiękne. Atakujące w otwartym terenie T-34 to naprawdę imponujący widok – wyglądają jak wielkie, zgrabne drapieżniki.
Wszystkie krawędzie pancerza mają zaokrąglone i wygładzone. Człowiek patrzy na nie z dumą, gdy zda sobie sprawę, że to dzieło ludzkich rąk. Chwyciliśmy granaty i związaliśmy je po kilka sztuk razem. To w zasadzie jedyna broń, jaką mieliśmy przeciwko tym potworom.
Podłożyłem jedną nogę pod pośladki, aby łatwiej mi było wyskoczyć w górę. Sztuka polega na tym, aby podskoczyć w odpowiednim momencie – kiedy znajdziesz się w martwym
polu widzenia załogi czołgu. Napiąłem się jak dzikie zwierzę zagonione w narożnik i szykujące się do śmiertelnej walki. To nie ma nic wspólnego z odwagą. Czysty strach, obawa przed śmiercią – to właśnie pchnęło nas do desperackiego ataku na T-34 za pomocą granatów i pistoletów maszynowych. Czołowy czołg radziecki otworzył ogień w naszą stronę. Grupka żołnierzy, która próbowała uciec, padła w koncentrycznym ogniu karabinów maszynowych. Nie wszyscy zginęli od razu. Wysoki Feldfebel zatrzymał się, podniósł ręce w błagalnym geście do nieba, by po chwili potoczyć się po śniegu i znieruchomieć. Następna grupka ludzi biegła zygzakiem po śniegu. Czołgi rozgniatały ich szerokimi gąsienicami. Słyszeliśmy
chrzęst łamanych kości i zgniatanego metalu oraz przeraźliwe krzyki. Stalowe pudła obracały się w miejscu i wgniatały naszych towarzyszy w lód i śnieg. Krew tryskała we wszystkie
strony.
– Pochylić łby! – darł się Stary.
Na szycie pagórka znajdującego się przed nami kołysały się dwa T-34. Bliższy z nich skierował lufę swego karabinu maszynowego lekko w lewo, w naszą stronę.
– Te świnie nas widzą – powiedziałem do siebie cicho.
Wydawało mi się, że ich strzelec patrzy na mnie.
– Jeśli strzeli, to po mnie.
Wiem, jak to jest siedzieć w takim „samowarze”, jak nazywaliśmy T-34. Strzelec czołowy musi być doświadczonym czołgistą, który wie, że nie powinno się zbyt dużo myśleć.
Lepiej działać.. „Rób cokolwiek i rób to szybko” – to jego
główna myśl. „Strzelaj do wszystkiego, co jest przed tobą
– nieważne, co to jest” – to podstawowy rozkaz wyryty
w mózgu każdego czołgisty.
Jeśli chcesz przeżyć, zapomnij, że jesteś człowiekiem. Je-
śli nie możesz zastrzelić, to rozjedź gąsienicami!” .Wyskoczyłem z ukrycia, ześlizgnąłem się po oblodzonym stoku
i wylądowałem w miękkiej zaspie. Po chwili obok mnie pojawił się Porta.
– To diabeł – dyszał mi w ucho, przygotowując wiązkę
granatów. – Tu wszystko śmierdzi Walhallą i krótkim życiem.


Prowadzący czołg zatrzymał się gwałtownie. Wstrzymaliśmy ze strachu oddechy. Taki potwór zatrzymuje się tylko
po to, aby wystrzelić z działa. Z napięciem na twarzach czekaliśmy na krótki, groźny grzmot, a potem huk eksplozji,
który mógłby rozerwać nas na kawałki. Na pewno nie spudłują, jeśli nas zauważyli. T-34 ma bardzo dobre pole obserwacji. O wiele lepsze niż w naszych czołgach. Odgłos z lufy zatkał nam uszy i pojawiły się płomienie. Gorący podmuch gazów prochowych niemal nas przewrócił. Usłyszeliśmy głuche stuknięcie w śnieg parę centymetrów od nas, ale nie było wybuchu. Spudłowali, pomyślałem i zesztywniałem jak zwierzak na widok grzechotnika. Eksplozja nie nastąpiła.
– Niewypał– mruknął Porta i patrzył z fascynacją na
dziurę pozostawioną w śniegu przez pocisk.
– Święta Agnieszko! Bubel! Może pastor miał rację i germański bóg dba o swoich!
– Zwiewajmy stąd – powiedziałem i zacząłem się czołgać
w kierunku czołgu, którego silniki ponownie ryknęły.
– Święta Matko Kazańska! – zawołał Porta. – Załatwimy
go! Kładź się, bo jedzie prosto na nas!
Rosyjski czołg ruszył na najwyższych obrotach. Wyglądało to, jakby kot podrywał się do skoku. We wnętrzu śmierdzącego olejem pojazdu, porucznik Pospielow przyciskał czoło do gumowej osłony wizjera.
– Wieża na godzinę drugą! – zakomenderował.
Mniej niż trzysta metrów przed czołgiem niewielka grupka ludzi walczyła z porywami burzy śnieżnej. Pospielow uśmiechnął się z satysfakcją, po czym rozkazał podległym mu czterem czołgom ustawić się w linii. Taki szyk dawał szerokie pole ostrzału. Nawet przez chwilę nie odrywał oczu od szkieł. W szczelinie obserwacyjnej. Ogarnęła go gorączka łowów – marzenie każdego czołgisty. Cele są świetnie rozmieszczone, jakby miała za chwilę odbyć się egzekucja. I tak właśnie będzie. Przeciwpancerne 20-milimetrowe działko szczeknęło
gniewnie i wypluło niewielki pocisk, aby rozerwać skórę radzieckiego potwora. Zaraz potem odezwały się karabiny maszynowe. Kierowca czołgu, kapral Barycz, roześmiał się
głośno.
– Czy te tępe Niemiaszki myślą, że zatrzymają nas za pomocą karabinów maszynowych?
– Job twoju mać! – zawołał strzelec czołgowy.
– Zaraz im zagramy piękną melodię na naszych fujarkach.
– Odłamkowym – rozkazał zimnym głosem porucznik
Pospielow. Pocisk zadźwięczał w komorze zamkowej, a potem
szczęknęły zamykane rygle. Ręka porucznika na chwilę zawisła w powietrzu tuż nad
czerwonym przyciskiem, jakby ogarnęły go wątpliwości, po
czym powoli opadła na spust. Działo zawyło i wyrzuciło
z siebie pocisk wraz z czerwoną strugą ognia. Czołg się pochylił. Gorąca łuska wypadła na podłogę wieżyczki. Kolejny szczęk zamka armatniego i nowy pocisk utkwił w komorze
działa. Raz po raz strzelały działa czołgowe. Śnieg przed nimi poczerniał od sadzy i prochu, zaś trzysta metrów dalej był czerwony od krwi. Wyglądało to tak, jakby wariat porozlewał wiadra z dżemem. Przed oczami porucznika pokazały się miliony gwiazd.
Otrzymał potężne uderzenie w pierś i zsunął się w głąb wieżyczki. Jego kierowcę, kaprala Barycza, odrzuciło do tyłuz wielką siłą. Ładowniczy uderzył potężnie czołem w kolbę
karabinu maszynowego, co spowodowało głęboką ranę. Powietrze wyleciało z płuc zaskoczonych czołgistów, a to odebrało im na chwilę świadomość.
– Cholerna banda sodomitów! – krzyczał Mały, waląc ze wściekłości pięściami w śnieg.
Mina, której użył, była za słaba, aby zniszczyć pancerz czołgu. Jego załoga ocalała cudem.
– Szybciej, szybciej! – krzyczał porucznik Pospielow do kierowcy, który niezdarnie chwytał za drążki sterownicze i naciskał na pedały. W głowach szumiało im jak w ulu. Pospielow ledwie był w stanie pojąć, co się działo i cieszył się, że mogą się poruszać.
Czołg poderwał się do przodu, aby wyrwać się z objęć Niemców, bo ci już pewnie przygotowywali kolejną minę. Nieprzewidywalni desperaci są niebezpieczni dla każdego
czołgu. Albo ty ich gonisz, albo oni ciebie. Porucznik Pospielow postanowił uciekać.
– Szybko! – krzyknął z furią dowódca i kopnął kierowcę w plecy. Kapral, klnąc siarczyście, nacisnął pedał gazu, nie patrząc, gdzie jedzie, byle tylko wyrwać się ze śmiertelnej pułapki.
Porta i ja leżeliśmy w śniegu, ściskając wiązki granatów. Czekaliśmy tylko na odpowiedni moment, aby zaatakować potwora, który rozrzucał na boki tumany śniegu.
Jeden z włazów na wieżyczce został otwarty i pokazał się w nim skórzany hełmofon.
– Zabić ich! – wrzeszczał porucznik w śnieżną biel. Był to jednak raczej okrzyk strachu, a nie zachęty.
– W takim razie w porządku, Iwanie Wasilewiczu – za-
śmiał się demonicznie Porta, biegnąc krótkimi skokami
w stronę burty czołgu, który zatrzymał się ponownie, aby
wystrzelić z armaty. To zadziwiające, ale porucznik siedzący na wieżyczce nie zauważył go.
Wiązka granatów wylądowała u nasady wieżyczki. Długim skokiem Porta schował się za wielką zaspą, aby uchronić się przed wielką burzą kawałków stali, która za chwilę miała pojawić się w powietrzu. Dwa inne T-34 działały razem. Najpierw zganiały żołnierzy w grupy, a potem, gdy już były pewne łupu, rozjeżdżały ich gąsienicami czołgów. Nieraz cofały się lekko, potem obracały czołami do siebie i zgniatały przerażonych żołnierzy znajdujących się pomiędzy nimi jak szczęki imadła.
– Poddajmy się – powiedział podoficer z obrony przeciwlotniczej ze łzami w oczach. – Inaczej urządzą rzeź.
Porta spojrzał na niego, by po chwili głośno się roześmiać.
– Nie zapominaj, synku, że to jest wojna i obydwie strony
traktują ją poważnie.
– Prawdopodobnie gramy w jakimś filmie. Cisza Verdun, opuszczone ruiny albo coś podobnego – zakpił Gregor,
rzucając błyskawicznie ładunek wybuchowy w tylny właz silnika przejeżdżającego z rykiem czołgu.
– Uważajcie, do diabła! – krzyknął, nurkując śniegu.
Pokrywa włazu odskoczyła, jakby uderzył w nią wielki młot. Porucznik Pospielow zawył jak rodząca kobieta, przyszpilony resztkami pokrywy do krawędzi włazu.
Krzyczał jeszcze długo, gdy powoli obejmowały go płomienie.
Ładowniczy rzucił się do drugiego otwartego włazu. Wyskoczył i wpadł w morze płomieni otaczające czołg. Zaraz potem zaczął skwierczeć jak bekon na patelni, by zamienić
się w błyszczącą mumię. – Z wozu! – krzyknął kapral Barycz, odrzucając klapę
przed sobą. Zaczął biec, gdy tylko poczuł grunt pod nogami. Jego śladem natychmiast poleciała ulewa pocisków z karabinu maszynowego. Strzelec czołowy był już w połowie drogi na zewnątrz, kiedy czołg poleciał w powietrze jak piłka futbolowa. Potem
opadł na ziemię z paskudnym zgrzytem, nim potężna eksplozja wewnątrz rozdarła go na kawałki. Niewiele dalej następny pojazd jeździł w kółko. Coraz szybciej i szybciej. Z otwartych włazów buchały czerwone płomienie i gęsty oleisty dym. Z tej rozgrzanej do czerwoności stalowej trumny zdołał uciec tylko jeden człowiek. Biegł po śniegu jak płonąca żywa pochodnia, krzycząc przeraźliwie. Do miejsca, w którym leżeliśmy, docierał żar płonącego czołgu. Legionista podniósł empi i posłał długą serię w stronę płonącego Rosjanina, który próbował ugasić ogień, tarzając się w śniegu.
– Spasajcie! Spasajcie! – wołał, wyciągając ręce w naszą
stronę. Natychmiast odezwały się kolejne pistolety maszynowe. Rosjanin opadł na ziemię, a jego ciało zaczęło skwierczeć pod wpływem płomieni Dowódca cały czas próbował uwolnić się z wieżyczki T-34. Nie krzyczał, nie błagał. Usiłował o własnych siłach wydostać się z płonącej pułapki. Twarz miał popaloną i pełną pęcherzy, usta były zwęglone, tylko oczy mu dziko błyszczały. Nos przypominał surowy kawałek mięsa, włosy miejscami spłonęły. Ale ręce były w najgorszym stanie. Poczerniałe grudy mięsa, które desperacko próbowały odrzucić klapę i wydźwignąć ciało ponad zdradziecki właz.

Artykuł Wyśmienita powieść autora wojennych bestsellerów! Mroczny, szokujący wgląd w okrucieństwo nazistowskiego reżimu. pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/wysmienita-powiesc-autora-wojennych-bestsellerow-mroczny-szokujacy-wglad-w-okrucienstwo-nazistowskiego-rezimu/feed/ 0
Śląski postrach Dzikiego Zachodu. Postać, o której mówi się rzadko [WIDEO] https://niezlomni.com/slaski-postrach-dzikiego-zachodu-postac-o-ktorej-mowi-sie-rzadko-wideo/ https://niezlomni.com/slaski-postrach-dzikiego-zachodu-postac-o-ktorej-mowi-sie-rzadko-wideo/#comments Sun, 03 Apr 2022 13:50:42 +0000 https://niezlomni.com/?p=51387

Mówi się o nich rzadko. Próżno szukać ich biogramów w encyklopediach. Ich nazwiska, choć świetnie znane w pewnych środowiskach, nie są wymieniane w gronie znanych i podziwianych.

To Polacy, którzy siali postrach na Dzikim Zachodzie i ulicach Nowego Jorku. Wyprowadzali w pole FBI i służby wywiadowcze.

Wszyscy realizowali swoje niecne plany w sposób, który pozwolił im zapisać się na zawsze w historii toczącej się w cieniu, poza prawem i oficjalnymi podręcznikami.

Skąd konkretnie pochodzili? Co nimi kierowało? Jak to się stało, że zamiast prowadzić spokojne życie, wybierali ryzyko, rozlew krwi i brudne interesy?

Jarosław Molenda przedstawia postaci trzynastu najsłynniejszych w półświatku polskich kryminalistów, którzy zyskali sobie niechlubną sławę i uznanie w całym przestępczym świecie.

Jarosław Molenda, Bestie z polskim rodowodem, Wyd. Replika, Poznań 2022. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Rozdział I

MARTIN M’ROSE (1861–1895)
ŚLĄSKI POSTRACH DZIKIEGO ZACHODU

Na cmentarzu Concordia w El Paso w Nowym Meksyku spoczywa jeden z najsłynniejszych obok ,,Dzikiego” Billa Hickoka rewolwerowiec – John Wesley Hardin, który zginął tragicznie 19 sierpnia 1895 roku. Trzy kwatery na południe zlokalizowana jest mogiła ze znacznie skromniejszym, płaskim nagrobkiem, w który wmurowana jest odrestaurowana tablica z napisem: „Martin M’Rose / Polish Cowboy / Died at Hands of Others / June 29. 1895”5. Między śmiercią M’Rose’a a Hardina jest tylko sześć tygodni różnicy, spoczywają też niedaleko siebie. Za życia również łączyło ich wiele: miłość do tej samej kobiety i bandycka przeszłość. Martin M’Rose, Mroz, Mraz, Mros, Mrose, Morose, Maros, Moras czy McRose to po prostu Marcin Mróz – prawdziwy kowboj, urodzony 24 listopada 1861 roku w miejscowości
Panna Maria w Teksasie. Kilka miesięcy wcześniej jego rodzice, Barbara i Walenty Mrozowie, przyjechali do USA spod Strzelec Opolskich.
(…)

Kwerenda w archiwach wspólnoty św. Jadwigi daje pewien wgląd w młodzieńcze lata Marcina Mroza. W 1859 roku, w kościele San Fernando w San Antonio, Valentine Mroz poślubił Barbarę, córkę Lawrence’a Plocha. Kiedy urodziło się ich drugie dziecko, Martin, chłopiec został ochrzczony w kościele św. Marii w San Antonio w dniu 24 listopada 1861 roku. Martin był jednym z pierwszych dzieci osadników urodzonych w Ameryce, nigdy nie widział Śląska. Początkowo Martin wiódł życie typowego śląskiego chłopca. Był częścią dużej rodziny i miał uczęszczać do szkoły, aby poznać liczby, litery i modlitwy. Poznał je po polsku i prawdopodobnie po niemiecku. Angielskiego nauczył się dzięki kontaktom z Amerykanami, choć nie ma wątpliwości, że mówił z mocnym akcentem. (…)Następne lata przynosiły kolejne rozczarowania nowym światem, w jakim przyszło żyć osadnikom z Opolszczyzny. Pewnego razu krowy należące do rodziny Mroza weszły w szkodę na polu niemieckich emigrantów.

Niemcy przywłaszczyli sobie zwierzęta, co jeszcze bardziej sfrustrowało Marcina Mroza, którego Amerykanie zwali po swojemu Martin M’Rose, bądź Morose, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „ponury”W rewanżu Martin zaczął kraść krowy niemieckim sąsiadom. Nie tylko on zresztą. Martin Maros (to „nasz” Mróz), SamKravitz, Simon Kosub i Michael Dylla pojawiają się w aktach sądowych w San Antonio w latach siedemdziesiątych XIX wieku pod zarzutem zawłaszczenia cudzego bydła. Martin został oskarżony o kradzież jałówki, ale później go uniewinniono. Około 1880 roku wyruszył na ranczo braci McGowan nad rzeką Atascosa na południe od San Antonio.

Właściciele umieścili go w obozie z kowbojem, który nazywał się Dee Harkey, gdzie przebywał przez trzy lata, ucząc się angielskiego, a także
obchodzenia się z krowami. Był dużym, prostolinijnym, niebieskookim blondynem, dlatego podejrzewano go o całkowity brak wyobraźni, a co za tym idzie – dwulicowości. Tak więc kiedy chciał pożyczyć dobrego wierzchowca o imieniu Red
Bird, żeby udać się do miasta, McGowanowie wyrazili zgodę. Oczywiście nigdy nie dotarł do wskazanego celu, za to tak długo poganiał rumaka, aż dotarł do rozległych łańcuchów Pecos na południu Nowego Meksyku, gdzie dorobił się na swoistym bydlęcym „rebrandingu”, dostarczając do Kansas i Wyoming stada oznakowane jego „drabiną”. Opracował bowiem nowatorski pomysł przebijania znaków identyfikacyjnych, jakie wypalano zwierzętom na zadach. Jego żegadło z końcówką przypominającą drabinę potrafiło „zamazać” cudze piętno o kanciastym kształcie.


Wkrótce zgromadził wokół siebie sporą bandę złodziei bydła. Chociaż cieszył się reputacją twardego rewolwerowca, nie istnieje żadne źródło, które potwierdza, że kiedykolwiek kogokolwiek zabił. Miał dużo odwagi (albo mało wyobraźni), alejego strzeleckie konfrontacje zakończyły się jedynie drobnymi ranami, co uchroniło go od poważniejszych kłopotów. Według jednego z pisarzy w 1891 roku wyrzucił Boba Forda, człowieka, który zabił Jessego Jamesa, z własnego salonu w Walsenburgu w Kolorado.

Fot. Pixabay.com

Artykuł Śląski postrach Dzikiego Zachodu. Postać, o której mówi się rzadko [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/slaski-postrach-dzikiego-zachodu-postac-o-ktorej-mowi-sie-rzadko-wideo/feed/ 1
Decyzja, która zmienia życie. Niebanalna, obnażająca ludzkie słabości, ale i niosąca nadzieję opowieść https://niezlomni.com/decyzja-ktora-zmienia-zycie-niebanalna-obnazajaca-ludzkie-slabosci-ale-i-niosaca-nadzieje-opowiesc/ https://niezlomni.com/decyzja-ktora-zmienia-zycie-niebanalna-obnazajaca-ludzkie-slabosci-ale-i-niosaca-nadzieje-opowiesc/#respond Sun, 02 Jan 2022 14:54:38 +0000 https://niezlomni.com/?p=51374

Beata Zdziarska prowokuje do zadawania sobie trudnych pytań dotyczących wyborów moralnych i definicji człowieczeństwa. Nasycając historię Ewy i Mateusza skrajnymi emocjami, uwrażliwia czytelnika i podejmuje tym samym polemikę z jego sumieniem.

Chciałabym, aby wszystkie książki z nurtu powieści społeczno-obyczajowych były takim właśnie głosem – niebanalnym, obnażającym ludzkie słabości, ale i niosącym nadzieję. Nie będziecie mogli się oderwać od tej książki!

Ewa i Mateusz są małżeństwem, któremu nieźle się powodzi. Luksusowy apartament w centrum miasta, dwa samochody, dobra praca. Do szczęścia brakuje im właściwie tylko… szczęścia. Kiedy pewnego dnia postanawiają zawalczyć o nieco zetlałe uczucia między nimi, okazuje się, że los trzymał dla nich w zanadrzu coś, czego woleliby nigdy nie doświadczyć.

Wioleta Sadowska,
subiektywnieoksiazkach.pl

Fragment książki Beata Zdziarska, Po drugiej stronie raju, Wyd. Replika, Poznań 2021. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

A więc wszystko wróciło. Obrazy zaatakowały mnie na przekór woli. Zupełnie jakbym była bezwolną istotą, która nie ma wpływu na własny stan umysłu. Muszę uporządkować przeszłość. Chciałam to zrobić już dawno temu…

Podobno wszystko ma swój czas. Jest czas radości i śmiechu, czas smutku oraz płaczu, czas budowania, a także czas niszczenia. Teraz nareszcie obudziła się we mnie nadzieja, którą kiedyś bezpowrotnie straciłam.

Mam na imię Ewa. Tak samo jak kobieta, która dawno temu została powołana do wiecznej szczęśliwości, a która swoim nieroztropnym krokiem sprowadziła na ludzkość choroby, cierpienie oraz śmierć. Gdyby nie tamten tragiczny w skutkach postępek, jej potomkowie żyliby jak ptaki w swoich ciepłych, bezpiecznych gniazdach. Jedna decyzja, która w danym momencie wydaje się właściwa, potrafi przeobrazić nasze życie nie do poznania, poplątać nasze plany i marzenia. To, co znane, oswojone, przestaje istnieć. Wydeptana ścieżka ginie w mroku. Zaczynamy poruszać się po omacku i często trafiamy na drogę, która usuwa nam się spod nóg. Nie potrafimy przewidzieć, co się za chwilę stanie, niczego nie jesteśmy już pewni. Wtedy rodzi się lęk.

Jak potoczyłoby się moje życie, gdyby… Nie. Nie chcę snuć domysłów ani tworzyć alternatywnych wersji własnego losu. Pragnę opowiedzieć prawdziwą historię. Swoją historię, bo przecież każdy człowiek to indywidualna opowieść. Można ją czytać tylko w oryginale i jest nie do podrobienia.

Przełknęłam ślinę w zaschniętym gardle, usiłując powstrzymać napierającą falę bólu pomieszanego ze strachem. Zanurzyłam się w przeszłości i wróciłam do wydarzeń sprzed kilku lat. Wydarzeń, które na zawsze odmieniły moje życie. A więc…

Wrzuciłam do tabelki ostatnie dane i ponownie uważnie przejrzałam całość. Uff. Raport, nad którym pracowałam od kilku dni, był gotowy. Kiedy drukarka wyrzuciła z siebie ostatnią, siódmą stronę dokumentu i przeszła w stan uśpienia, odetchnęłam z ulgą. Na dzisiaj koniec, pomyślałam. Nareszcie mogłam przełączyć mózg w tryb offline i poszybować myślami poza przestrzeń biurka oraz komputera. Poskładałam równo kartki, włożyłam je do segregatora, a potem zalałam wrzątkiem torebkę z jeżynową herbatą. Z każdym łykiem aromatycznego napoju czułam, jak ulatuje ze mnie napięcie całego dnia.

Lubiłam swoją pracę, chociaż większość czasu spędzałam na wykonywaniu tych samych czynności i powielaniu schematycznych działań. Codziennie rano wchodziłam do szklanego biurowca, wjeżdżałam windą na czwarte piętro, otwierałam swój gabinet, po czym odpalałam komputer. Odpisywałam na maile, opracowywałam strategie, sporządzałam wykresy i tabelki, pisałam sprawozdania oraz raporty.
Jak większość ludzi, nie wyróżniałam się niczym specjalnym. Nie miałam prawdziwej pasji ani wielkiego talentu, a mimo to rozpierało mnie poczucie dumy, że wciąż tworzyłam coś nowego, zaskakując samą siebie. Wydawało mi się, iż jestem niczym potężny Atlas, podpierający glob ziemski. Tymczasem moja pozycja sprowadzała się do roli małej szpilki na ogromnej korkowej tablicy z dziesiątkami informacji i ogłoszeń. W tej prężnej korporacji, której byłam zaledwie cząsteczką, każdy miał swoje określone miejsce. Ja również.

Gdy dziesięć lat wcześniej odebrałam telefon z wiadomością, że przeszłam sito kwalifikacyjne i otrzymałam pracę w firmie, niemal popłakałam się z radości. Jednak chwilę później przyszedł moment wahania. Czy dam sobie radę w wielkiej korporacji? Przecież spośród setek ekonomistek, które co roku opuszczały mury sopockiej uczelni, nie wyróżniałam się niczym nadzwyczajnym. Wszystkie miałyśmy tytuł magistra, znałyśmy język angielski, potrafiłyśmy obsługiwać urządzenia multimedialne oraz parzyć kawę. Pełna obaw rzuciłam się w wir nowego zajęcia, skutecznie maskując wewnętrzne lęki pozorną pewnością siebie. Od pierwszego dnia pracy stała się ona moją firmową maską, dzięki której bardzo szybko zaskarbiłam sobie względy przełożonych. Zyskałam opinię sumiennej pracownicy, lojalnej i ambitnej, a moje comiesięczne pobory zaczęły przekraczać poziom średniej krajowej.

Wyjęłam z opakowania drugą torebkę herbaty i włożyłam do kubka. Po chwili woda w czajniku zawrzała. Przygotowałam napój i usiadłam przy biurku. Zerknęłam na podkładkę pod mysz i przeczytałam półgłosem napis reklamowy. Strategie komunikacyjne, uśmiechnęłam się w duchu. Strategie komunikacyjne wyzierały z każdego zakamarka mojego gabinetu. Na dużych kolorowych planszach, które wisiały na ścianach, krzyczały pod postacią marketingowych haseł. Były wątpliwą ozdobą firmowych gadżetów: kalendarza z przesuwanymi datami, brulionu z kartkami, kubka, z którego piłam herbatę, długopisów, którymi podpisywałam dokumenty.

Moi rodzice przez długi czas nie mogli uwierzyć, że zarabiałam niewiele mniej niż oni – małżeństwo wziętych gdańskich notariuszy.
– Czym ty się właściwie zajmujesz w tej firmie? – zapytał pewnego dnia ojciec.
Wzruszyłam ramionami.
– Słowem.
Mama ze zdziwienia wybałuszyła oczy.
– Przepraszam, czyżbyś zaczęła pisać książki? – zakpiła, na co ja po prostu się roześmiałam.
– Przecież wiecie, że pracuję w dziale komunikacji. Uczę ludzi poprawnego komunikowania się zarówno w kontaktach personalnych, jak i zawodowych.

Ojciec zamyślił się, spojrzał na mnie poważnie i odparł:
– Dalej nie pojmuję, o co w tym chodzi. Może wyjaśnij nam to wreszcie w sposób jasny i konkretny?
Nie kryłam zaskoczenia, ale i radości. Po raz pierwszy moi rodzice, dla których nie istniało żadne inne miejsce pracy poza kancelarią notarialną, zainteresowali się zajęciem swojej córki.
– Widzicie, przeciętny człowiek uważa, że posługiwanie się słowem jest czymś oczywistym, bo przecież uczymy się tego od dziecka. Najpierw zdobywamy umiejętność mowy, potem pisania.
– Z emocji drżał mi głos, ale szybko dałam sobie z tym radę i dość gładko weszłam w rolę szkoleniowca.
– Nic bardziej mylnego. Dzisiaj ludzie oddalili się od słowa. Mają problem z wymianą myśli, a często również banalnych informacji.
Zaczerpnęłam powietrza i po chwili mówiłam dalej:
– Aby tak potężna firma jak ta, w której pracuję, sprawnie funkcjonowała, trzeba wyeliminować niedomówienia.
– Niedomówienia? No dobrze… W związku z tym co? – drążył ojciec.
– Chodzi o to, żeby przekaz był prosty, zwięzły i zrozumiały dla wszystkich zatrudnionych. A przede wszystkim musi dotrzeć do każdej komórki w firmie, od parteru aż do szóstego piętra, czyli tam, gdzie znajdują się gabinety dyrektorów. I w tym właśnie moja głowa – powiedziałam nie bez satysfakcji.
Rodzice przytaknęli głowami i nic nie odpowiedzieli. Powinni być ze mnie dumni, tymczasem wydawali się całkowicie obojętni. Zawsze byli oszczędni w słowach, wyważeni oraz powściągliwi aż do przesady. Na próżno oczekiwałam od nich pochwał czy słów zachwytu.
Dopiłam herbatę, wstałam od biurka i rozciągnęłam się jak kot. W sąsiednim szklanym biurowcu niektórzy pracownicy poszli już do domu. Starszy siwy mężczyzna, którego gabinet znajdował się na wprost mojego, tak blisko, że mogliśmy się nawzajem obserwować, wyszedł jak zwykle dziesięć minut przed trzecią. Hanki, koleżanki z przyległego pokoju, też już nie było. Dzisiaj znowu szybciej skończyła pracę. Słyszałam, jak dyskretnie zamyka drzwi, a potem cichaczem przemyka się po korytarzu. Coraz częściej wychodziła przed czasem, myśląc, że nikt o tym nie wie. Z Hanką znałam się od siedmiu lat, pracowałyśmy w jednym dziale, lecz od samego początku nie przepadałyśmy za swoim towarzystwem. Na szczęście nasze miejsca pracy oddzielała od siebie solidna ściana. Zadarłam w górę głowę. Od szklanej tafli odbijały się rażące promienie słońca. Zmrużyłam oczy. Któregoś dnia pokuszę się, żeby policzyć ilość okien w wieżowcu.
Jak zawsze przed wyjściem, zmieniłam buty. Zdjęłam biurowe wygodne pantofelki na niewielkim koturnie i założyłam szpilki na dziesięciocentymetrowych obcasach, podbitych metalowymi blaszkami, które uderzając o chodnik, wydawały z siebie wyjątkowo głośny stukot. Po wyjściu z wieżowca minęłam przychodnię lekarską, Starbucksa i bagietkarnię. Na przystanku autobusowym jak zwykle stały tłumy ludzi. Z daleka ujrzałam karminową maskę mojego citroëna. Po chwili odpaliłam auto i ruszyłam w kierunku śródmieścia, gdzie trzy lata temu kupiliśmy mieszkanie, a właściwie apartament, choć tak naprawdę nie widziałam różnicy między jednym a drugim. Wjechałam do hali garażowej i zaparkowałam obok toyoty Mateusza.
W domu pachniało obiadem. Przypomniałam sobie, że od południa niczego nie jadłam.
– Cześć – rzuciłam do męża, który siedział w skupieniu nad otwartym laptopem. Kot podszedł do mnie i otarł się o moje nogi. Nachyliłam się nad zwierzęciem i pogłaskałam je po grzbiecie.
– Nie słyszałem, jak weszłaś. – Mateusz nie oderwał ani na moment wzroku od komputera.
– Co tam u ciebie? – zapytał od niechcenia.
Głośno westchnęłam.
– Od dwunastej nie miałam niczego w ustach. Poza kawą, oczywiście – powiedziałam, biorąc na ręce kota.
– Miałam ciężki dzień. Wyjątkowo ciężki dzień.
– Jeśli jesteś głodna, to w garnku są ziemniaki, a na patelni kotlety – odparł, przesuwając palcami po klawiaturze.

Artykuł Decyzja, która zmienia życie. Niebanalna, obnażająca ludzkie słabości, ale i niosąca nadzieję opowieść pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/decyzja-ktora-zmienia-zycie-niebanalna-obnazajaca-ludzkie-slabosci-ale-i-niosaca-nadzieje-opowiesc/feed/ 0
Kuglarze, oszuści, wędrowni rzemieślnicy, żebracy, drobni handlarze. Ludzie żyjący poza prawem https://niezlomni.com/kuglarze-oszusci-wedrowni-rzemieslnicy-zebracy-drobni-handlarze-ludzie-zyjacy-poza-prawem/ https://niezlomni.com/kuglarze-oszusci-wedrowni-rzemieslnicy-zebracy-drobni-handlarze-ludzie-zyjacy-poza-prawem/#respond Sun, 12 Dec 2021 08:28:44 +0000 https://niezlomni.com/?p=51366

Ludzi żyjących poza prawem, którzy nie wpasowywali się w stanowy podział i zawsze funkcjonowali na marginesie społeczeństwa nigdy nie brakowało, a wieki XVII i XVIII były pod tym względem szczególnie bogate.


Bohdan Baranowski, prowadząc wieloletnie badania źródłowe i korzystając z akt sądów miejskich, rysuje ich obraz. Każda historia, każde wydarzenie i precedens mają konkretnego bohatera, dzięki któremu poznajemy realia życia tych społecznych wyrzutków. Autor nie pomija również ówczesnych mniejszości narodowych, takich jak Cyganie czy Szkoci. Ponadto zabiera czytelnika w podróż po bogatym świecie historycznych przybytków uciechy i rozpusty: tawernach, gospodach, karczmach i zajazdach.

Baranowski sięga zarówno do literatury pięknej z epoki i dziewiętnastowiecznych prac etnograficznych, jak i snuje własne przypuszczenia i wnioski, tworząc niezwykle ciekawy obraz człowieka żyjącego nierzadko poza prawem, w okowach ryzyka i nieustającej walki o przetrwanie.

Fragment książki Bohdan Baranowski, Ludzie gościńca w XVII i XVIII wieku, Wyd. Replika, Poznań 2021. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Dawna Polska była krajem, w którym panował wyraźny podział stanowy. Istniały jednak liczne rzesze ludzi, które nie mieściły się w tym ustalonym wówczas podziale na podstawowe stany: szlachtę, mieszczan i chłopów. Ludzie ci zwani w terminologii łacińskiej „vagantes”, „vaga-bundae”, „rustici vagi”, „licentiosi” lub nawet „laici”, po polsku zaś „luźnymi”, „swawolnymi”, „wagabundami”, „hultajami”, „włóczęgami”, „wałęsami”, „wagusami”, „ban-dosami” itp., niezależnie od pochodzenia społecznego nie mogli być zaliczani ani do stanu chłopskiego, ani do żadnego innego. Warunki ich życia, obyczaje były w znacznym stopniu inne niż chłopów pańszczyźnianych. Korzystali ze znacznej swobody, nie byli przypisani do ziemi, jak chłopi. Jednak warunki ich życia były przeważnie o wiele gorsze niż tych ostatnich.

Książka ta próbuje przedstawić życie ludzi gościńca, w przeważającej większości ludzi luźnych – chociaż częściowo i takich, których nie można by zaliczyć do ich liczby – mniej więcej od końca XVI w. aż do momentu upadku dawnej Rzeczypospolitej. Tłem zaś, na którym oglądamy najczęściej tych ludzi są różne drogi i bezdroża, po których wędrowali, oraz karczmy, będące miejscem ich odpoczynku i zabawy.
Drogi, z jakich korzystali ludzie tamtych czasów, dość poważnie różniły się od tych, po których odbywa się współczesny ruch komunikacyjny. Naturalnie nie było wówczas żadnych autostrad ani nawet szos, ale również i zwykłe gościńce różniły się od naszych dróg gruntowych. Nie były one tak prosto wytyczone, jak obecnie. Przeważnie wiły się łagodną serpentyną, omijając wszystkie większe wzniesienia czy miejsca bardziej piaszczyste lub błotniste. Po brzegach nie były obramowane rowami. Wyboje, które się wytworzyły na skutek ich używania, całymi dziesiątkami lat nie były zasypywane.

Gościńce mające większe znaczenie gospodarcze, łączące większe miasta, jak np. Warszawę z Krakowem, Lublinem, Poznaniem, Gdańskiem lub Wilnem, były przeważnie dość szerokie, ale równie rzadko poprawiane jak inne o mniejszym znaczeniu, toteż stan ich pozostawiał wiele do życzenia. Oto np. jak wyglądał bardzo ważny trakt handlowy wiodący z Krakowa do Gdańska na odcinku między Łodzią a Zgierzem w osiemdziesiątych latach XVIII w.: „droga dla częstych korzeni i wybojów, zakrętów, błota, uprzykrzona, całą milę aż po wieś Bałuty” .
Stan dróg o mniejszym znaczeniu przedstawiał się jeszcze gorzej. Oto np. jak wyglądała również w osiemdziesiątych latach posiadająca charakter tylko lokalny droga wiodąca ze wsi Żabie do Srebrnej pod miasteczkiem Łodzią: „droga podczas lata sucha, a podczas roztopów mokra, błotnista” .

Podróżni, obojętne czy korzystający z najważniejszych szlaków handlowych, czy też z dróg o lokalnym charakterze, musieli na wielu odcinkach brnąć w piasku. Na innych, szczególnie w porze deszczowej, powstawały olbrzymie kałuże, które trzeba było obchodzić pół dróżkami lub ścieżkami, biegnącymi niekiedy w pewnej odległości od gościńca, brnąc niekiedy po kolana w błocie lub przylepiającej się do obuwia glinie.

Przeprawy przez niewielkie nawet strumyki urastały niekiedy do poważnego problemu. Mosty na takich strumykach rzadko były wystawiane, a jeśli nawet istniały, to ich stan był kiepski. Pół biedy było latem, wówczas podróżny idący piechotą zdejmował buty, podwijał portki i próbował przejść w tym miejscu, w którym strumień wydawał się najbardziej płytki. Znacznie gorzej było późną jesienią lub zimą, gdy brodzenie przez lodowato zimną wodę nie należało z pewnością do przyjemności. A wówczas, gdy na strumyku wytworzył się lód, ale jeszcze nie tak mocny, aby mógł utrzymać człowieka, przebycie takiego potoku było niekiedy zupełnie niemożliwe.

Również na większych rzekach liczba mostów była bardzo mała. Stołeczna Warszawa posiadała most postawiony na łodziach, który mógł być użytkowany tylko w pewnych porach roku, gdy prąd wody nie był zbyt wartki. I on jednak nieraz przez długie lata, po rozerwaniu go przez wodę, nie bywał odnawiany. O wiele prościej było więc korzystać z promów, które były czynne na wszystkich prawie większych rzekach, w miejscach, w których przecinały je bardziej uczęszczane gościńce i szlaki handlowe.

Nic więc dziwnego, że wędrówki, jakie odbywali liczni ludzie gościńca, były w tamtejszych czasach o wiele trudniejsze niż obecnie.
Wędrującego po gościńcu człowieka, o ile tylko miał jakąś niewielką kwotę pieniędzy, czekały jednak miejsca odpoczynku, w których mógł ogrzać się, pokrzepić zgłodniały organizm lub też przy kubku piwa czy też półkwaterce gorzałki rozweselić się i zapomnieć o wszystkich troskach. Były to karczmy.

Artykuł Kuglarze, oszuści, wędrowni rzemieślnicy, żebracy, drobni handlarze. Ludzie żyjący poza prawem pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/kuglarze-oszusci-wedrowni-rzemieslnicy-zebracy-drobni-handlarze-ludzie-zyjacy-poza-prawem/feed/ 0
Niemcy ludziom zgotowali ten straszny los. Sekretny dziennik Holokaustu https://niezlomni.com/niemcy-ludziom-zgotowali-ten-straszny-los-sekretny-dziennik-holokaustu/ https://niezlomni.com/niemcy-ludziom-zgotowali-ten-straszny-los-sekretny-dziennik-holokaustu/#respond Wed, 08 Dec 2021 20:23:31 +0000 https://niezlomni.com/?p=51357

Niezwykła historia młodej arystokratki, która w niemieckim obozie pracy poznała prawdziwą miarę człowieczeństwa. Nonna Bannister spisywała pamiętniki jako młoda dziewczyna – na gorąco, podczas wojny. Jednak okropności Holokaustu, których doświadczyła, niemal zabrała ze sobą do grobu. Jej zapiski, odkryte na nowo, gdy była już wiekową kobietą, odsłaniają tę niezwykłą historię.


Nonna Lisowska pochodziła z bogatej rosyjskiej rodziny i jako jedyna spośród bliskich przeżyła II wojnę światową. W 1950 roku przyjechała do USA, gdzie poślubiła Henry’ego Bannistera. Nigdy nie wspominała o swoich doświadczeniach. Napomknęła o nich dopiero kilka lat przed śmiercią w 2004 roku. Wtedy ujawniła bliskim swoje pamiętniki, pierwotnie spisane w sześciu językach na skrawkach papieru, trzymane przez całą wojnę w poduszce przywiązanej do ciała.

Jako Rosjanka z rodziny cieszącej się przywilejami, młoda Nonna trafiła do niemieckiego obozu pracy, gdzie szybko poznała wartość ludzkiego życia i znaczenie przebaczenia.

Jej zapiski to niezwykłe spojrzenie na opresyjną naturę rosyjskiego komunizmu i okrutne zło nazistowskich Niemiec. Co jednak ważniejsze, zza przejawów ludzkiej deprawacji widocznej w przerażających aktach brutalności i mordach, przebijają promyki nadziei uosabiane przez ludzi: prawosławną babcię, wątłego żydowskiego chłopca czy grupę niemieckich katolickich zakonnic i księży. Za ich sprawą ten pamiętnik rozdziera serce, choć jednocześnie jest pełen nadziei, niezapomniany.

Dzięki współpracy autorek i syna Nonny, jej wspomnienia nabrały kształtu i jeszcze głębiej przemawiają do wyobraźni. Dają wgląd w osobiste i bolesne refleksje zrodzone w najmroczniejszym okresie w dziejach ludzkości.

To historia o miłości i stratach, których nie da się zapomnieć. Jednak mimo trudnej tematyki czytelnicy poczują się umocnieni, przeczytawszy tę poruszającą i pełną nadziei opowieść o odwadze, wierze i przebaczeniu.

Denise George jest autorką kilkudziesięciu książek publikowanych w dużych oficynach (Penguin Random House, Tyndale House, Zondervan, LifeWay, Bethany House itp.) oraz ponad 1500 artykułów w czasopismach i gazetach. Pisze o prawach obywatelskich, II wojnie światowej i życiu chrześcijańskim.

Carolyn Tomlin to autorka kilku książek, pisząca comiesięczne felietony do kilku magazynów i gazet. Opublikowała ponad trzy tysiące artykułów. Uczy pisania.

John Bannister, syn Nonny, który postanowił niezwykłą historię matki upublicznić ku pamięci i przestrodze dla kolejnych pokoleń.

Fragment książki Denise George, Carolyn Tomlin, John Bannister, Sekretny dziennik Holokaustu. Nieznana historia Nonny Bannister, Wyd. Replika, Poznań 2021. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

NIE MIAŁYŚMY MLEKA

Niemcy wymagali, aby robotnice miały od szesnastu do trzydziestu pięciu lat, a chociaż nie pozwalano zabierać niemowląt, nie można było wykluczyć, że któraś kobieta niedawno urodziła i wciąż mogłaby karmić piersią.

Była jednak w naszym wagonie młoda kobieta, która kategorycznie odmówiła wszelkiego udziału. Miała na imię Dunia, pochodziła z tego samego miasta co Mama i ja. Powtarzała, że opowie Niemcom o wszystkim i że za nic nie będzie uczestniczyła w ochranianiu czy ratowaniu Żydówki, nawet niemowlęcia. Nie zgadzała się na żadne nasze pomysły – chciała ratować tylko siebie. Oczywiście wszyscy się nią przejmowali, zwłaszcza Mama, ponieważ Dunia kierowała wszystkie swoje groźby pod adresem Mamy.


Nagle, kiedy w ogóle się tego nie spodziewałyśmy, nasz pociąg zaczął zwalniać wśród pól i się zatrzymał. Dziecko płakało, wszystkie byłyśmy przerażone. Niemieccy żołnierze wyskoczyli z wagonów na przedzie i biegali do wszystkich wagonów, krzycząc: „Raus, raus!”. Przed nami koło toru stała ciężarówka pełna niemieckich żołnierzy, od razu poznałyśmy, że to SS-mani. Próbowałam słuchać Niemców i zgadnąć, co mówią, żeby zrozumieć, co się dzieje.

Wyglądało na to, że zbliżamy się do ziem niemieckich, a to była inspekcja wszystkich wagonów i pasażerów. Niemcy chcieli dopilnować, żeby z Polski nie przemycono żadnych Żydów. Obejrzałam się i zobaczyłam, że Mama trzyma w objęciach małą „Sarę”. Znów ogarnęło mnie przerażenie. Co teraz będzie? Nie musiałyśmy długo czekać, aby się dowiedzieć, ponieważ dziecko zapłakało, a niemiecki żołnierz, który je usłyszał, spojrzał na nas z niedowierzaniem.

Nim ktokolwiek zdążył się odezwać, Dunia wrzasnęła: „To mały Żyd! Żydówka wrzuciła go do naszego wagonu na poprzednim postoju!”. Nie potrafiła tego dobrze powiedzieć po niemiecku, ale wystarczyło, żeby niemiecki żołnierz zrozumiał. Machnął na innych żołnierzy, a ci ruszyli w naszą stronę. Mama trzymała niemowlę bardzo mocno i nie chciała puścić, kiedy niemiecki żołnierz próbował je zabrać. Zaczęłam błagać Mamę, żeby oddała mu dziecko, zanim Niemiec użyje przemocy. W końcu drugi żołnierz złapał Mamę za ramiona i tamten niemiecki żołnierz zabrał niemowlę.


Żołnierz podał niemowlę SS-manowi, a ten je zabrał – trzymając zwisające mu u boku ciałko jedną ręką. Mama zalała się łzami, a ja z trwogą w sercu patrzyłam, jak SS-man niesie niemowlę do ciężarówki. Podniósł jedno kolano i szybkim ruchem uderzył o nie ciałem niemowlęcia.
Nie słyszałam już płaczu niemowlęcia, a kiedy próbowałam się ruszyć, nie mogłam. Czułam, że krew odpływa mi z głowy, było mi niedobrze i kręciło mi się w głowie. Kiedy oprzytomniałam, stałam przy drzwiach wagonu, wymiotując. Mama klęczała przy mnie, powtarzając raz po raz: „Zabili moją Taisiję, moje kochane dzieciątko!”. Dotarło do mnie, że Mama wciąż jest w szoku. Objęłam ją i przytuliłam bardzo mocno.

Artykuł Niemcy ludziom zgotowali ten straszny los. Sekretny dziennik Holokaustu pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/niemcy-ludziom-zgotowali-ten-straszny-los-sekretny-dziennik-holokaustu/feed/ 0